Fakty wojenne
W styczniu 1942 r. zostałem aresztowany za sabotaż przeciw Niemcom. Groził mi wyrok śmierci. Starania matki, łapówki, zręczna obrona adwokata zakończyły sprawę wyrokiem Sondergerichtu na 2 i pół roku ciężkiego więzienia (Zuchthaus). Matka starała się zatrzymać mnie możliwie najdłużej w więzieniu lubelskim - na Zamku, opiekować się mną przez dostarczanie paczek z żywnością. Chciała też doprowadzić do ucieczki, która z terenu Zamku była prawie niemożliwa.
Z początkiem września 1943 osiągnęła matka za cenę łapówek przeniesienie mnie do pracy w majątku należącym do więzienia , w Dąbrowicy, odległej 7 km od Lublina. Stamtąd dużo łatwiej uciec, np. w niedziele nikt nas nie pilnuje, byle być w poniedziałek na apelu porannym. Są tacy, którzy chodzą do domu spać. Ja tego nie robię: matkę wysiedlono z własnego domu do Lubartowa, a w domu mieszkają wrogo do patriotów nastawieni ludzie. Mam uciekać do Warszawy i skryć się tam w klasztorze Kapucynów. W połowie października 1943 umiera jednak siostra mej mamy, a pieniądze przeznaczone na ucieczkę trzeba wydać na pogrzeb. Mamę nie stać nawet na bieżącą łapówkę dla przodownika więziennego Hufnala, by mnie nadal trzymał w Dąbrowicy.
Z Dąbrowicy w każdą niedzielę chadzam polami do wiejskiego kościoła w Jastkowie na msze święte. Po powrocie z mszy czekam na mamę, by przez pół dnia rozmawiać z nią w ukryciu, wśród krzaków.
W Dąbrowicy jest też więziona grupa 49 patriotów luksemburskich z kozami na placach dla ośmieszenia. Przyjaźnię się z nimi, a szczególnie z Frankie Hansenem, przed którym nie kryję mych 5-kilometrowych wypraw do kościoła. Frankie prosi mnie w październiku o ułatwienie odbycia spowiedzi. Ułatwiam to. Wdzięczny Frankie daje mi adres ojca dla odszukania się po wojnie, każe mi go wkuć na pamięć i kartkę zniszczyć przy sobie. Zapamiętałem go do dziś. Była to ostatnia niedziela mego pobytu w Dąbrowicy. Dnia 27.11.1943 wezwano mnie na Zamek i włączono do transportu do Rzeszy. Dopiero po wojnie w 1963 r. Frankie goszcząc u mnie, podał przyczynę dla której spowiedź sprzed 20-tu laty nabierała tak wielkiego znaczenia. To nowił się z zamiarem ucieczki pod zbliżający się front sowiecki, by za zgodą komunistów dostać się do wojska w USA. Znał Niemców, nie znał sowietów; bał się, że jedni i drudzy mogą zabić. Bóg pokierował jego losem na szczęściem inaczej.
Transport dociera do Landsbergu a/L w Bawarii dnia 30.11.1943 - więzienie słynne pobytem Hitlera po puczu. Po przebraniu nas w strój więźnia maszerujemy 3 km do obozu w lesie o nazwie "Waldheim", gdzie pracujemy przy budowie jakiejś fabryki zbrojeniowej. Jest nas ok. 250 - wszystko Polacy, chłopi, rzemieślnicy, robotnicy; prawie zupełny brak inteligencji, a ci, których widać, służą oprawcom. Praca w przewiewnym odzieniu, ciężka, męcząca. Wyżywienie skąpe, mało kaloryczne, wodniste. Ta sama kuchnia obsługuje więźniów i strażników, których racje też są za małe, głodowe. Łatwo okraść kotły więźniów... Komu się poskarżą, jeśli nawet spostrzegą? Przy pracy biją nas, nie dają ni chwili odpoczynku. Doświadczamy na każdym kroku poniżania godności ludzkiej; bydlęta się u nas lepiej traktowało. Prości ludzie reagują podejmowaniem ucieczek. Początek łatwy - Niemcy na noc nie zamykają spiżarni. Kolejno wszyscy są łapani - bicie, bunkier, głód, a potem czerwony punkt na plecach i najgorsze roboty. Są tacy, co nie chcą zejść z drzewa. gdzy pies ich wskazał. Strzał... i już jest. A w obozie po każdej ucieczce gorzej żyć - szykany, zaostrzany reżim życia i pracy.
Boże Narodzenie 1943 - w noc wigilijną ucieczka z sąsiedniej izby naszego baraku. Szał ogarnia Niemców. Co pół godziny z psami wpadają do baraku na apel, rewidują, biją po twarzy, żądają przyznania kto pomagał, nie wypuszczają z izby nikogo, nawet nie dają wylać kibla po nocy, nie dają nic jeść, nie pozwalają rozpalić ognia w żelaznych piecykach. Wieczorem wszystko uspokoiło się - złapali.
W styczniu 1944 rodzi się w mej głowie szaleńczy pomysł. Zdaję sobie sprawę, że pomóc nam może tylko Międzynarodowy Czerwony Krzyż, że o istnieniu tego obozu w Genewie nic nie wiedzą, stąd Niemcy mogą bezkarnie łamać wszelkie przepisy. Jak to zrobić, skoro więzień idąc za własną potrzebą musi to meldować? Papier, koperta, znaczek... nieosiągalne. Adres? Genewa wykluczona - list pójdzie z miejsca do Gestapo. Gardłowa sprawa. Straszne ryzyko! Na myśl przychodzi adres Hansena. Luksemburg jest włączony do Rzeszy, a tak mały naród by przetrwać musiał przycichnąć, stąd ostra inwigilacja w półtora roku po "buncie" powinna być zdjęta tym bardziej, że na wschodzie biorą dobre lanie, że brak im ludzi do pracy. Trzeba stworzyć coś, co dla niemieckiej poczty będzie zwykłym, przeciętnym listem krajowym między mieszkańcami. Patriotyzmu Hansenów jestem pewien w oparciu o opowiadania Frankiego.
Trudności w życiu nigdy mnie nie zrażały. Decyduję pisać. Wybieram język niemiecki, by współmieszkańcy izby nie rozumieli co piszę. Śmieją się: "Wicek pisze pamiętnik". Z błędu nie wyprowadzam, choć nasza 16-tka jest bardzo zgrana. Mam tylko papier z worków po cemencie. W śmietniku znalazłem ogryzek ołówka i żyletkę do jego ostrzenia. Piszę drobno i możliwie czytelnie, numerując strony. Podaję epizody, fakty, opisuję drastyczne sceny katowań więźniów. Podpisuję się. Jeden gryps to mało. Trzeba Hansenowi wytłumaczyć, dlaczego właśnie jemu wpycham do garści tak "śmierdzący szubienicą pasztet". By listu nie cisnął w ogień. I to też po niemiecku. Jest więc krótki opis zaprzyjaźnienia z synem i wzmianka o zaprowadzeniu do kościoła w Jastkowie. Proszę o dalszą wysyłkę grypsu do Genewy. Też podpisuję. Koniec lutego 1944 - oba grypsy gotowe. Kopertę robię też z papieru pakowego, sklejając ją chlebem razowym dobrze rozrobionym śliną. Całości nadaję format sporego biletu wizytowego, co tworzy grubość dość znaczną, w przybliżeniu 15-20 mm, z góry zakładając, że ktoś będzie musiał przełożyć list do prawdziwej koperty w normalnym formacie. Całość noszę pod koszulą na piersiach... przypiętą? w woreczku na tasiemce? - tego drobiazgu dziś nie pamiętam. Przy pracy pot przesiąka przez papier, ale sądząc po adresie tekst powinien być czytelny. Wiem, czym ryzykuję i to nie ja jeden; narażona moja matka, rodzina, a przede wszystkim Hansenowie. Postanawiam być cierpliwy, opanowany, ostrożny, posłuszny, by uniknąć podpadnięcia. Okazji nie ma - czas płynie, przepocony gryps tkwi na piersi. Trzymam się komanda uważanego za najgorsze, przebudowa źle urządzonego wnętrza hali fabrycznej: rozbiórka ściany, zdjęcie z fundamentów 2 olbrzymich cystern i wyciąganie ich na zewnątrz. Codziennie trzeba dwa razy wchodzić do obozu (obiad jadamy na stołówce w obozie), dwa razy rewidują więc nas, czy nie wnosimy czegoś zabronionego. Gdy wchodzimy w bramę, wartownik obmacuje nas niedbale lub daje szturchańca w tyłek śmiejąc się: "mit Zement ko nymond scheiben". Dla mnie "złote" komando. Pracowałem tem od 3.03 do 8.04.1944 wg. zaszyfrowanych notatek, odczytanych zaraz po wyzwoleniu, złożonych do Wojew. Archiwum Państw. w Lublinie.
To już ostatnie dni marca, a gryps wciąż na piersi. W tym kiepskim komado trafiła mi się "złota" robota: siedzę przed halą na słońcu i klamrą wystukuję asfalt z fajansowej wykładziny, z jej rowków, szykując ją do ponownego naklenenia na ściany. Przede mną stoi wartownik z Wehrmachtu - Jugosłowianin. W ojczystych językach nie rozumiemy się - rozmawiamy po niemiecku. Nikt inny nie stoi przy nas - tylko my dwaj. Nagle wrzask po drugiej stronie hali tam, gdzie wyciągają wykute bloki cementowe z fundamentów: "O Jezu - ratunku! Zabije mnie". Mój wartownik porzucił posterunek, pobiegł - ja za nim. Na śniegu leżał zakrwawiony więzień, nad nim bawarski majster pozbawiony na froncie prawej ręki zwany przez nas Bezrączką, rozkraczony starał się dzierżoną w lewicy klamrą budowlaną trafić więźnia w głowę, którą ten zasłaniał ramieniem. Wokół grupa bezradnych więźniów. Zakotłowało się. To wartownik wyrwał klamrę, szmyrgnął inwalidę na sosnę i stanąwszy nad więźniem nie pozwolił doń dojść. Został tam do przerwy na obiad.