Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Wspomnienie Janiny Małujło

21.01.2016 00:48
WSPOMNIENIE JANINY MAŁUJŁO (1916-2016)

Na jednej nodze ma but, a na drugiej, tej bardziej spuchniętej, tylko torbę foliową. Rozgląda się bezradnie po portierni.
– Czy ktoś mi pomoże?
– Co mogę dla pani zrobić? – pytam.
– Proszę mi kupić TELETYDZIEŃ i papier toaletowy.
Kupiłem, zaniosłem do jej mieszkania. Od tego zaczęła się moja znajomość z tą niezwykłą kobietą. Był rok 2007. Pamiętam naszą pierwszą rozmowę i zdanie, które wtedy wypowiedziała: „Mój ojciec służył pod generałem Dowbór-Muśnickim”.
Była jedną z dwóch córek Witolda Małujło i Marii z Afanasiewów. Urodziła się w roku 1916, jeszcze jako poddana Mikołaja II. Jej ojciec z armii carskiej przeszedł do wojska odrodzonej Polski. Dosłużył się stopnia majora. Umarł przedwcześnie. Dzieciństwo i młodość pani Janiny upłynęły w Wilnie. Zanim doszło do wojny, miała już za sobą i zdaną maturę, i pierwszą miłość, i dwa lata agronomii na Uniwersytecie Stefana Batorego.
Odkąd w roku 2008 choroba przykuła ją do łóżka, żyła wspomnieniami. Przeszłość pozwalała wytrwać jej w teraźniejszości. Leżąc w łóżku, czasem zanuciła jakąś arię, wyrecytowała wiersz, ale głównie opowiadała, opowiadała, opowiadała. Była niczym Szeherezada. Z jednej opowieści wypływała druga, z drugiej – trzecia, z trzeciej – czwarta... A każda pozostawała niedokończona. W labiryncie tych narracji często gubili się i sama narratorka, i jej słuchacze. A jednak, mimo to, opowiadania mojej sędziwej sąsiadki zawsze miały dla mnie urok nieprzeparty!
Zapamiętałem zwłaszcza jedną, która przenosiła utęsknioną duszę pani Janiny... Dokąd? Oczywiście na Litwę, do pewnego majątku leżącego hen w Brasławszczyźnie
Jego nazwy wprawdzie nie pamiętała, lecz szczęśliwy przypadek przywiódł mnie do odkrycia, które nas oboje uradowało.
– Ma pan rację, KON-STAN-CJA-NO-WO!!!
Z całej majętności pozostało tylko tych kilka sylab i może dlatego Janina wypowiedziała je w tak szczególny sposób, jakby delektując się każdą z nich.
W Konstanjanowie, należącym do ojca Wandy Guze, jej przyjaciółki, spędziła lato 1939 roku. To były najpiękniejsze wakacje jej młodości. Tak najpierw powiedziała, ale potem poprawiła się: były najpiękniejsze w całym jej życiu. No bo zaraz wybuchła wojna, zaś w czterdziestym czwartym miała wypadek, po którym jej nogi nigdy już nie odzyskały pełnej sprawności. Owe wakacje były piękne również dlatego, że sprzymierzyła się z nimi pogoda, która – jak w wierszu Jarosława Iwaszkiewicza – zagarnęła wszystko: niebo i ziemię, drzewa i pola, wnętrze domu, nawet burzę i deszcz.
Przymykając oczy, zaczyna opowiadać. Czas przeszły zastępuje teraźniejszym, bo to jedyny sposób na wskrzeszenie tego, co już dawno minęło.
Dwór stoi na wzniesieniu, ponad doliną, wśród jezior, więc z tarasu roztacza się widok zapierający dech w piersiach. Dzień zaczyna się od śniadania. Pierwsza rzecz, co? Omlet. I te omlety pyszne, żółciutkie, bo nie żałowano żółtek, wspaniałe, puchate! A do tego, co sobie życzysz. W słoikach na stole są różne marynaty, konfitury najrozmaitsze, powidła, a na półmiskach – sery, wędliny, ryby. Służąca podaje jeszcze ziemniaki w mundurkach z masłem, no i te przepyszne ogóreczki, zerwane o poranku. Kroi się je wzdłuż, a potem skrobiąc, robi się w nich dziurkę i wypełnia ciekłym miodem.
Po śniadaniu młodzież w asyście psów, seterów rudych i czarnych, udaje się nad jezioro. Dziewczęta w lnianych sukienkach flirtują z młodymi żołnierzami Korpusu Ochrony Pogranicza. Wszyscy zdejmują buty i wbiegają do wody. Rybki spod ich stóp uciekają.
Pani Janino, obyś w zaświatach była tak szczęśliwa jak w Kostancjanowie!

W nekrologu ś.p. pamięci Janiny czytamy: „Artystka chóru Teatru Wielkiego w Warszawie”. Jej przygoda z muzyką zaczęła się podczas wojny, w okupowanym Wilnie. Działał tam, oczywiście konspiracyjnie, Klub Młodych Twórców, do którego należała. W salonie Zbigniewa Zambrzyckiego, współzałożyciela Klubu, często słyszała: „Zaśpiewaj dla nas!”. Śpiewała, budząc podziw słuchaczy. Szkoliła wówczas swój głos u profesor Marii Sobolewskiej. Jadwiga Hoppen-Zawadzka, autorka książki „Czas grozy”, po wielu latach przypomni sobie jej „ciepły, czysty sopran”.
Uwieńczenie wieloletniej edukacji muzycznej stanowił dla niej dyplom Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi:

„Obywatelka Janina Małujło
urodzona dnia 26 sierpnia 1916 roku
w Nowogrodzie Siewierskim (ZSRR)
odbyła wyższe studia artystyczne na wydziale wokalnym
i otrzymała w dniu 27 czerwca 1960 roku
dyplom ukończenia wyższych studiów artystycznych
oraz tytuł zawodowy
dyplomowanego artysty muzyka
w zakresie śpiewu solowego”

podpisały
Dziekan Olga Olgina
i
Rektor Grażyna Bacewicz

Nie zapomnę Janiny śpiewającej w łóżku arię Madame Butterfly. Po tym występie artystka wyznała mi, że marzyła tylko o roli Suzuki, do której miała wokalne predyspozycje. Ale Suzuki w operze Pucciniego musi wciąż klękać i bić pokłony, a tego nie mogła przecież zrobić inwalidka.
Ileż to razy pukałem do drzwi mieszkania nr 98! Każde spotkanie ze starszą panią było dla mnie wzbogacające. Potrafiła ona bowiem nie tylko opowiadać, ale także filozofować. Być może nauczyła się tego od swej mentorki, Olgi Olginy, wybitnej śpiewaczki i wspaniałego pedagoga, od której otrzymała wiele pięknych i mądrych listów. Niewiele brakowało, a przepadłyby one w zawierusze domowych porządków. Na szczęście się tak nie stało, więc będę mógł na zakończenie przytoczyć fragment jednego z nich:

„Czy Pani kiedy obserwowała mrowisko? Otóż z bliska wszystko wyraźnie widać: ruch każdej mrówki, jej wysiłki, niepowodzenia, trudności etc. Z wierzchołka sosny już szczegóły się zacierają, a z aeroplanu nawet mrowisko nie widoczne. Staram się oglądać swe zmartwienia i troski przynajmniej z wyższych gałęzi sosny, jeśli nie potrafię jeszcze wznieść się aeroplanem. Zanadto jednak kocham życie i pragnę być szczęśliwą, bym mogła skutecznie, bez upadków, wdrapać się na wierzchołek sosny. To też praca nad sobą, by utrzymać pogodę i uśmiech w duszy (nie tylko na twarzy) niemało kosztuje. Ot, i ja odsłoniłam Pani kurtynę mego wewnętrznego życia. Dużo mi pomaga zupełnie prosta, ludzka miłość do Matki Boskiej. Gdy patrzę na Jej życie i cierpienia – wstyd mi, że chwilami tracę cierpliwość i siły. Czy Pani czasem nie zdaje się ta wielka tragedia Chrystusa tak bliską, jakby dzielił ją od nas rok, a nie wieki?”

Mariusz Kazańczuk