Wspominając Wandę Żelazowską – każde wspomnienie na tym właśnie polega – muszę cofnąć wskazówki zegara, który tak niedawno odmierzył ostatnią godzinę Jej życia. Czy będzie to miało jakąś moc kojącą, czy – przeciwnie – spotęguje jeszcze ból i smutek – tego nie wiem. Myślę jednak, że skoro Wanda zamilkła, ja milczeć o Niej, zwłaszcza teraz, nie powinienem, choć potrzebę milczenia również odczuwam.
Niezwykłe były okoliczności naszego poznania. Zadecydowało o nim... upodobanie do genealogii, właściwe nam obojgu, a konkretnie pamięć – Jej i moja – o wspólnym przodku, Ferdynandzie Żelazowskim. Wyglądało tak, jakby ten człowiek, od dawna spoczywający w grobie, doprowadził do tego, że nasze drogi się skrzyżowały.
Był rok 1997. Dobrze pamiętam dzień naszego pierwszego spotkania. Piotr, syn Wandy, wówczas niespełna dwudziestoletni, przyjechał po mnie na dworzec. Kiedy wkrótce znalazłem się w domu jego rodziców, ujrzałem kobietę urodziwą, pełną wdzięku, żywiołową, tryskającą zdrowiem i energią. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem Jej uśmiech, który chyba na zawsze pozostanie w pamięci tych, którzy Ją znali. Zaproszony do salonu, położyłem na stole kilka rodzinnych pamiątek, Ona położyła swoje. Owe szpargały były jak puzzle pasujące do siebie. Nie ulegało wątpliwości: byliśmy spokrewnieni. A ponieważ oprócz dalekiego pokrewieństwa, świeżo przez nas odkrytego, połączyło nas także powinowactwo duchowe, zacząłem bywać w Jej gościnnym domu.
Dom w Józefowie przy ulicy Łąkowej, mimo że zbudowany w XX wieku, był niczym dwór staropolski. Niczym dwór Żelazowskich albo może spokrewnionych z nimi Grzymałów, skoro czasem, od wielkiego dzwonu, podawano tu pieczeń po kamedulsku, wyjątkową potrawę z grzybów – Grzymałowe spècialitè de la maison.
Nie tylko wyśmienitym jedzeniem mogli się raczyć goście Wandy. Była człowiekiem szerokich horyzontów i rozlicznych zamiłowań. Kochała muzykę, malarstwo, teatr, literaturę... Rzutowało to oczywiście na charakter organizowanych przez Nią spotkań towarzyskich, podczas których słuchaliśmy muzyki klasycznej ( i to nie tylko tej, odtwarzanej z płyt, ale również wykonywanej na żywo, przez zaproszonych artystów) albo czytaliśmy wiersze przy kominku.
Nigdy nie zapomnę wydanego przez Nią balu kostiumowego, dedykowanego pamięci kanonika Szymona Grzymały (malowniczej postaci z panteonu rodzinnego). Zapamiętałem zwłaszcza moment, kiedy po występie pani Małgorzaty Armanowskiej, śpiewającej dawne pieśni polskie, na znak dany przez Gospodynię, podnieśliśmy się z miejsc i parami, w takt poloneza, przeszliśmy z salonu do jadalni. Miała ta scena wiele uroku.
Na niektóre przyjęcia przyjeżdżałem razem z moją mamą. Starsza pani, małomówna i nieśmiała, z tremą przekraczała próg okazałego domu. Ale Wanda traktowała ją tak, jakby była bardzo ważnym gościem, i otaczała specjalnymi względami.
I za to, Kuzynko, jestem Ci bardzo wdzięczny!
Była niezmordowaną organizatorką wycieczek do miejsc związanych z naszymi antenatami. W ten sposób odwiedziliśmy: Żelazów, Zalesie, Poręby, Suchowiznę. Choszcze, Grzymały, Adamów... Szukaliśmy śladów przodków w archiwach parafialnych, starych kościołach, na cmentarzach, nawet... na polach i polnych drogach. Kiedy mówiłem Jej, że poznając ich, poznajemy też jakby lepiej samych siebie, przyznawała mi rację. Nie była w żadnym razie oderwana od teraźniejszości, przeciwnie – dobrze w niej osadzona. Twardo stąpała po ziemi. A jednak w czasie tych sentymentalnych podróży otwierała się na przeszłość, oddychała nią, co przysparzało Jej dodatkowej energii.
Nie mogłem już uczestniczyć w tych wyprawach, odkąd zachorowała moja matka, wymagająca całodobowej opieki. Kiedy umarła, zadzwoniłem do Wandy, która po prostu się rozpłakała.
I za ten płacz, Wando, również Ci jestem wdzięczny.
Półtora roku temu, w trakcie mojej żałoby, Wanda i Piotr złożyli mi wizytę. Usłyszałem wtedy od Wandy dziwną historię, niosącą dla mnie jakby odrobinę pocieszenia. Matka dała Jej kiedyś dużą jukę, która nie mieściła się już w naszym mieszkaniu. Początkowo roślina pięknie się rozwijała, ale potem jakoś zmarniała i przywiędła. Ale ostatnio, właśnie po śmierci mamy, znów zaczęła wypuszczać zielone listki i szykować się do kwitnienia.
Mariusz Kazańczuk