POWRÓT DO ŹRÓDEŁ CZYLI
MOJE WSPOMNIENIE OJCA, CEZARIUSZA KAZAŃCZUKA
(* 21 VI 1929 +3 IV 2017), wygłoszone na jego pogrzebie w kościele ewangelicko-reformowanym w Warszawie dnia 19 kwietnia 2017 roku
Życie płynie. Życie upływa. Upływa i już upłynęło. Rzeki życia żadna tama nie zatrzyma. Jedynie we wspomnieniu możemy cofnąć jej bieg i wrócić do źródeł.
Nazywam się Mariusz Kazańczuk. Jestem synem Cezariusza i Zenony. Moi Rodzice pobrali się 8 listopada 1949 roku, kiedy oboje mieli po dwadzieścia lat. On – urzędnik, ona – pomoc laboratoryjna. Po ślubie, a jakże, odbyło się przyjęcie weselne: butelka wina i dziesięć ciastek. Widzę przed sobą uczestniczkę tamtego „wesela”, która była wtedy małą dziewczynką
Jest rok 1954. Z sanatorium w Zakopanem żona wysyła list do męża. Na kopercie widnieje adres: Warszawa-Praga, ul. Wileńska 23 m. 26.
"Czareńku, bardzo się ucieszyłam na wiadomość o zmianach w naszym mieszkanku. Rozkład, jaki narysowałeś, podoba mi się bardzo. Nie narysowałeś tylko stolika, na którym stoi radio. Jakże się cieszę, że niedługo wrócę do domu! Kiedy przyjadę, postaram Ci się za wszystko odwdzięczyć. Będę Ci smażyć naleśniczki i gotować kopytka". Dalej pisze o serwetkach, które z zapałem dzierga dla przyozdobienia mieszkania, świeżo przez niego wyremontowanego, i o owczarkach podhalańskich, którymi się zachwyca. Jakie są wspaniałe, jakie mądre! "Trzymałam w rękach takiego maluśkiego. Podobny był do naszego Dżerusia, tylko śnieżno-biały".
Jest rok 1956. Świeżo upieczony Tatuś pisze list do żony przebywającej w Szpitalu św. Zofii.
"Kochana Zeneczko! Cieszę się bardzo, że dochodzisz pomału do siebie. Słyszałem, że miałaś wyjątkowo ciężki poród. Na szczęście wszystko to już poza Tobą. Nie wiem, czy dobrze zrobisz, dochodząc do okna w niedzielę? Radzę Ci uważać na siebie. Napisz, co Ci potrzeba. W sobotę po południu przyniosę Ci truskawek i soku pomarańczowego. Jeśli będziesz widziała naszego synka, to napisz, jak wygląda, ile mierzy, jakie ma oczy, czy ma i jakie włosy. Ty bardzo chciałaś córkę, ale myślę, że teraz niemniej się cieszysz z syna. Przecież to wszystko jedno! Ważne, że nareszcie nasze dziecko. Zenuś, jakie damy mu imię? Może Mariusz? Proszę, zastanów się. Oczekuję z utęsknieniem Twego powrotu. Ja i nasza Fifka, która już dwa razy była ze mną pod szpitalem. Całuję mocno Ciebie i Jego. Twój Czarek. PS. Mam syna, mam syna, mam syna".
Jest rok 1961. Tatuś pyta synka: "Wiesz, Mariuszku, gdzie jesteśmy?" Oto typowe pytanie pedagogiczne, na które odpowiada nie pytany, lecz pytający. "Jesteśmy w Studiu Nagrań Dźwiękowych Polskiego Radia". Przed nami na stoliku stoją włączone mikrofony. Nagrywa się pamiątkowa płyta. "Ty powiesz, jak się nazywasz. Proszę bardzo". "Nazywam się Mariusz Kazańczuk". "Mieszkam?" "Mieszkam...nie wiem". Jak to? Przecież przed chwilą ćwiczył ze mną ten wywiad. Kilka razy powtórzył mi: "Mieszkasz w Warszawie, przy ulicy Nowolipie 9 m. 5".
Jest rok 1962. Tatuś pyta synka: "Wiesz, Mariuszku, jak miał na imię twój dziadek?"
Dla mojego Ojca bardzo ważną osobą był jego ojciec, Mieczysław (1898-1947). To on go ukształtował, to on wychował na porządnego człowieka. Po kądzieli potomek szlacheckiej rodziny Żelazowskich, wnuk powstańca 1863 roku, żołnierz 5. Pułku Ułanów Zasławskich w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Po opuszczeniu armii, w zaledwie kilka miesięcy, nauczył się zawodu. Był utalentowanym szewcem, spod którego rąk wychodziły wykwintne pantofle damskie na wysokich obcasach – przeznaczone raczej do stąpania po lśniących parkietach aniżeli szlifowania miejskich bruków. W 1927 roku zdolny rzemieślnik ożenił się z nauczycielką szkoły powszechnej, Katarzyną Stosiówną (1902-1943). Nie byli dobraną parą. On twardo stąpał po ziemi, uwielbiał politykować, lubił powieści historyczne:
"Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia".
Ona miewała szalone pomysły, była romantyczką i marzycielką, kochała poezję:
"Jestem. Jestem i płaczę. Biję skrzydłami jak ptak ten ranny, Jak ptak ten nocny, któremu okiem kazano skrwawionym patrzeć w blask słońca".
Ich małżeństwo rozpadło się jeszcze przed wojną, a najbardziej ucierpiał na tym mały Czarek. W końcu pozostał przy ojcu. Z nim przeżył gehennę wojny i wywózkę do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Mieczysław Kazańczuk umarł przedwcześnie. Choć go nie było, nadal żył w pamięci syna. Wciąż jakby stał przy nim, wskazując mu właściwą drogę życia. Z tej drogi, tak trudnej, pokonywanej z początku w pojedynkę, bez niczyjego wsparcia, mój Ojciec nigdy nie zboczył.
Jest rok 1964. Pani od rysunków zadaje dzieciom pracę domową. Niech każde narysuje swojego tatę. Mój rysunek zachował się, więc mogę go dokładnie opisać. Na pierwszym planie... na pierwszym planie jest jednak Mama, na drugim jestem ja. A Tata? Siedzi przy stole w głębi pokoju. Co robi? Je kolację? Nie, coś pisze. Pewnie pracę semestralną albo referat. Wciąż widziałem go piszącego, obłożonego książkami. Studiował najpierw psychologię, potem prawo. Był ambitny. Swoją edukację uwieńczył dyplomem doktora nauk prawnych. Z nauką godził pracę zarobkową. Oddawał się jej bez reszty i często ją zmieniał. Był i urzędnikiem państwowym, i kinooperatorem, i nauczycielem, i pracownikiem naukowym. W czasach mojego dzieciństwa pracował w Społecznym Komitecie Przeciwalkoholowym. Działalność Komitetu była trochę jak walka z wiatrakami, lecz mój ojciec nadzwyczajnie angażował się w tę pracę, której przyświecała tak szczytna idea. Czasem zabierał mnie w miejsca, gdzie wyświetlał filmy mające odwodzić społeczeństwo od picia alkoholu. "Czy aperitif pijesz, czy gorzałę jednakowo zalewasz pałę". "Od wódki rozum krótki a od mlecznego baru pełen umiaru". Te wierszyki ciągle tkwią w mojej pamięci – niemniej mocno jak Inwokacja z "Pana Tadeusza".
Jest rok 1966. Budzę się. Widzę przed sobą szafę jugosłowiańską na wysoki połysk, w której odbija się pobliski wieżowiec. Gdzie jestem? Aha, w nowym mieszkaniu i właśnie przespałem w nim pierwszą noc. Ja tak, ale nie Rodzice, którzy do rana rozpakowywali paczki i układali rzeczy. Nie spoczęli, póki wszystkiego nie rozpakowali i wszystkiego nie ułożyli. Mamy własne mieszkanie! Nareszcie samodzielne, gdyż poprzednie dzieliliśmy z pewną starszą panią – przedwojenną pułkownikową. Dziesięcioletni chłopiec nie ma już problemów z zapamiętaniem adresu: Warszawa, ul. Hibnera 13 m. ... Dzisiaj pod tym adresem – zmieniła się tylko nazwa ulicy – mieszkam ja i mój smutek, ale tamtego ranka to małe mieszkanie wypełniała wielka radość.
Rozgorączkowani chodzimy z pokoju do pokoju, a mamy ich wiele, bo aż dwa. Cieszymy się, radujemy, cała rodzina: Mama, Tata i syn.
Jest rok 1968... Jest rok 1975... Nie, powinienem raczej powiedzieć: był rok 1968... był rok 1975, bo te daty nie mieszczą się już w moim czułym wspomnieniu, aktualizującym przeszłość, ale należą do skomplikowanej biografii mojego Ojca, człowieka nietuzinkowego Wspomnienie to nie notatka biograficzna. Stanowi odrębną formę upamiętnienia zmarłego człowieka, różną też od pogrzebowego panegiryku. We wspomnieniu takie zupełne drobiazgi, jak: szklany klaun, włożony przez Tatusia do akwarium z rybkami czy żołnierzyki, które kupował synowi w dzieciństwie, więcej znaczą niż życiorys.
Nie mam Matki i nie mam już Ojca! Pozostały jakieś listy, jakaś płyta gramofonowa, jakiś rysunek. To bardzo mało, prawie nic. Ale jednak dobrze, że mam te pamiątki.
Dziękuję Ci, Tato, że je dla mnie ocaliłeś.
Szpargały, dla innych bez wartości, dla mnie są bezcennym skarbem, gdyż tak bardzo ułatwiają mi poszukiwanie straconego czasu, kiedy on był młodym mężczyzną a ja dzieckiem. I teraz, kiedy jego życie już upłynęło, przynoszą mi ukojenie, bo pomagają dotrzeć do naszych wspólnych źródeł – czystych i jeszcze niczym nie zmąconych.
Mariusz Kazańczuk