c.d.Jednego dnia zmienialiśmy szyny i posuwaliśmy tor żelaznym i łomami to w lewo to w prawo, i nasz diesiatnik podawał komendę krzycząc: “Raz, dwa, wziali! Iszczo wziali! Raz, dwa, podali,” itd. Z początku mnie to śmieszyło, a potem już mi to zbrzydło. Więc coś mnie skusiło! Zaczęłam naśladować jego głos. Podobało się wszystkim i o grozo, do końca mego pobytu w Rosji musiałam ja krzyczeć, “Raz, dwa podali”!
Torem kolejowym przyjeżdżali różni naczelnicy, gdy trafili jak lokomotywa pchała wagony do nas do ładowania. A czasami to musieli iść 18 wiorstw ze stacji Susułówka. I zawsze chcieli porozmawiać z pracującymi na torze Polakami. Nasz “kamadir” chciał mnie przedstawić w jak najlepszym świetle. A oni na to żeby on mnie nie wierzył, bo ja Polka! Były wypadki, tłumaczyli, że nawet zdawało się że się zakochała Polka z Ruskim, a potem mu nóż wsadzała w plecy.
I tak, na naszym torze kolejowym nieraz widzieliśmy marynarza z daleka, a było to w lecie. On w białej marynarskiej czapce szedł kilkanaście kilometrów z stacji Susołówki. Pewnie szedł do kogoś z rodziny w Chrystoforowie. Lubił z nami, Polakami, rozmawiać. To było kilka razy. Był dość przyjemny. Nawet odwiedzał nas w naszym baraku. Zastanawialiśmy się, że jemu wolno przychodzić do nas a innym zabraniano, więc czasami wkradała się nam myśl, że może on był wysłany do nas specjalnie. Ale lubiliśmy z nim rozmawiać. Jednego razu przyszedł i mówi: ”Jelena Aleksandrowna, wy już wkrótce stąd wyjedziecie!”
“Gdzie, do Polski?,” ja jego pytam.
“Nie, jeszcze nie,” odpowiedział. “Ale ja was odwiedzę tam kiedyś, to chyba mnie nie wypędzisz”? Marynarz odjechał a my dostaliśmy wolność. Marynarz ten nazywał się Lonia. Tylko tyle wiemy o nim. Do dzisiaj myślę czasami, kto ten Lonia był? Ale mile go wspominam.
W naszym baraku mniej więcej wszyscy znosili pokornie naszą niedolę. Ale jeden, Pan Langner, wiecznie narzekał. “Panie dobrodziejku,” mówił, “człowiek jest głodny, nie może się wyspać....” I tak bez przerwy i bez przerwy jedno i to samo, “Panie dobrodziejku...” A najgorzej to jak przyszły jakie święta np., Boże Narodzenie czy inne. Mówił jak to było u niego w domu; ile on potrafił zjeść, i co jadł, jak ta potrawa była przygotowana i z całą dokładnością. Opisywał nam jedno danie po drugim, i jak to mu smakowało! I miał takie powiedzenie:, że to miało 18 smaków itd. Po kolei ktoś następny znów opowiadał o innych smakowitych daniach, i tak my byliśmy zajęci, że chociaż na chwilę odrywaliśmy się od tego marnego, nędznego dnia i przenosiliśmy się myślą do domu i marzyliśmy ażeby jak najprędzej znów tam wrócić. Np., chcieliśmy się wspólnie pomodlić jak Majowe nabożeństwo czy coś innego. Komendant od razu o tym wiedział i zaraz krzyczał ordynarnie i groził, że nas pozamyka. Pamiętam jak mój brat mały, siedmioletni, zebrał kilku malców takich jak sam, zawiesił białą-czerwoną szmatę i maszerował (jak to dzieci) torem kolejowym po szpałach, (bo innej drogi tam nie było) i udawali żołnierzy. Przybiegł natychmiast nasz milicjant Woronin, rozpędzając przestraszonych malców. Ojca mego zaraz wezwał na komendaturę i powiedział, że jeżeli to się powtórzy to on się inaczej z nimi rozprawi.
Zbrzydło już nam wszystko bardzo, ale dowiedzieliśmy się jakimś cudem, że Niemcy wydali Rosjanom wojnę i to nas bardzo ucieszyło. Nawet pies nie zginął na marne, bo chorzy mieli mięso, po którym poczuli się lepiej, a my zdrowsi młodzi mieliśmy bęben z jego skóry, na którym stary Pan Rosa wybębniał nam codziennie. Przedtem, a raczej zawsze, Sowieci nas namawiali żebyśmy się zabawiali i pomału przyzwyczajali się do życia w Sow. Sojuzie. Nigdy tego nie robiliśmy! Natomiast teraz, kiedy wiedzieliśmy że Rosjanie mają kłopoty, to robiliśmy zabawy i tańczyliśmy im na złość! I kiedy komendant pytał, co to wszystko znaczy, odpowiadaliśmy, że teraz właśnie rozumiemy wszystko i zaczynamy przyzwyczajać się do Sow. raju. Jeśli ma się choćby odrobinę nadziei że będzie kiedyś los lepszym, lżejszym, już należy uważać że stawka warta jest nawet wielkich wysiłków.
W niedługim czasie zachorowałam na zapalenie oskrzeli. Ale cóż, kiedy nie mieli czym leczyć. Przez znajomość z jedną młodą lekarką, wzięło mnie na rosyjski posiołek do szpitala. Kilka miesięcy temu sprzedałam jej nocną koszulę za pieniądze. Koszulę tą ona nałożyła jako sukienkę wieczorową. I teraz miałam otwartą drogę do szpitala. Pani doktor powiedziała mi, że lekarstw niema, ale przynajmniej raz w tygodniu dostanę zupę mleczną. A to też miało wielkie znaczenie. Miałam wysoką temperaturę, to oni mnie obniżali chininą, ale skąd dostali tego nie wiem. Niedługo jednak, moja dobra doktor nie mogła mnie tam trzymać. Wypisali mnie i kazali przychodzić raz w tygodniu na badanie. Czułam się coraz gorzej. Trudno mi było chodzić, a o spaniu nie było mowy. Dusiłam się. Nie mogłam oddychać na leżąco, a tylko w pozycji siedzącej.
Jedna pani, która mieszkała z nami w tym samym baraku miała bańki, więc po przyjściu z pracy późno wieczorem, stawiała mnie te bańki. Wtedy tylko, kiedy bańki trzymały się mego ciała mogłam oddychać łatwiej i tak mnie było dobrze. I tak znowu jutro i dzień następny, czekałam na tą moją współlokatorkę, kiedy ona biedna wróci zmęczona z pracy. Bez żadnej skargi od razu zabierała się znów do stawiania tych baniek.
To trwało kilka tygodni. Kiedy siedziałam w baraku chorując, zawsze przypominali mi się Ci wszyscy moi znajomi, młodzi jak kwiat, którzy umarli a którzy mogli też żyć, których musieliśmy sami wieźć sankami do lasu i sami ich w śniegu zakopywać po ciemku? Była straszna zawieja, ciemno, śnieg i nieprzenikniona tajga. A my mieliśmy jedną latarnię i kilka nas osób chcieliśmy śpiewać, “Serdeczna matko opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi wygnańcy do Ciebie”. Wołaliśmy, ale wiatr głuszył nasze słowa. I znów czuliśmy się naprawdę sierotami zagubionymi!
Na moją chorobę nie było już rady. Było gorzej. Ta staruszka, Pani Bednarska, która pojechała za synem na ochotnika do Syberii, też chorowała. Miała ona córkę lekarkę w Warszawie. Córka starała się różnie pomagać swojej matce. Przeszła na stronę rosyjską ze strony niemieckiej, i jakimś cudem, wystarała się o paszport rosyjski i potrzebne papiery upoważniające ją do leczenia gdzie będzie jej odpowiadało. Doktor od razu kupiła bilet do Archangielska, wsiadła do pociągu, i przyjechała do nas, leczyć matkę. Piękny cel, ale niestety za późno! Matka zmarła 7 dni przedtem, i była już zakopana! Biedaczka Dr. Wanda tyle się natrudziła zanim załatwiła te wszystkie formalności, a mamy swojej już nie zastała. Napisała tylko wierszyk na grobie: ”Tęskno mi, Panie, do kraju tego!”
Pani Wanda przywiozła ze sobą trochę lekarstw i zaczęła leczyć. Sowietki też przychodziły do niej. Pomagała wszystkim jak mogła. Mnie też wyleczyła. Ale nie podobało się to naszym NKWD!. Odebrano jej paszport i została z nami na zsyłce, na tych samych prawach co i my. Straciła wolność! Musiała iść do pracy fizycznej; ale że nowo przybyła, miała jeszcze odporność psychiczną (nie mówiąc już o sile fizycznej) i jakoś trwała. Bo my niektórzy już nawet nie czuliśmy nienawiści po jakimś czasie. Nienawiść jest zła, ale czasem dodaje jeszcze trochę siły. Jeżeli kiedy straci się nadzieję na to, co się czeka całą duszą że się ziści, i jeżeli ta nadzieja zawodzi, myślę, że nienawiść jeszcze trochę daje bodźca. Ludzie, którzy nie mają ani nadziei ani nawet nienawiści, nie reagują na nic i zapadają w nicość.
Przyszło lato pełno komarów, pluskiew, karaluchów, głodno, a najgorsze to, że nie było nocy. Tak zbrzydła nam zima, a także ciężko było latem, gdy nie było nocy. W baraku ciasno, duszno, nie można spać, bo zajadają komary. Ludzie kilka tygodni nie spali, tylko musieli chodzić owinięci chustkami i z gałązkami w ręku odpędzali te jęczące komary. Ale nie spiąć bez wypoczynku, potrzeba było iść do pracy, i to też nas wykańczało. Aż jednego dnia po pracy, jakoś czuliśmy się nieźle i komendant znów wypędzał nas na zebranie. Zawsze nie z chęcią szliśmy na te zebrania. Ale w ten pamiętny wieczór, chętnie poszliśmy to 3 km do tego osiedla. Weszliśmy na salę i zobaczyliśmy przyjazne twarze tych komisarzy! To nawet było ciekawe. Wstali oni i oznajmili nam, że jesteśmy wolni! Podawali nam ręce. Gratulowali!!!.....
My zaniemówiliśmy na chwilę, i nie trwało to długo. Wszyscy sobie padaliśmy w objęcia i płakaliśmy ze szczęścia. Ktoś zaintonował “Jeszcze Polska nie Zginęła!” Jak jeden mąż zawtórowaliśmy szlochając. I wtedy, co się działo na tej sali trudno opisać! Po prostu nie mogło się nam pomieścić w naszych na-wpół-zdrowych głowach, że to jest prawda. Prawie dwa lata wbijano nam do głów, że oni nas oswobodzili, że skończyło się nasze panowanie. Nazywano nas krwopijce robotniczego narodu, że jak nie podochniesz to żyt budziesz i przwykniesz. Noc posuwała się ku końcowi, my więc chodziliśmy jak pijani i wciąż nie mogliśmy uwierzyć. A może to jakiś tryk?
Na drugi dzień wydano nam dokumenty, t.z,, "udostwierenja", i mogliśmy wyjeżdziać gdzie kto chciał za wyjątkiem Moskwy. Ale miejscowe władze namawiali żeby zostać i pracować w Syberii. Płacili nam ostatnio lepiej. Ale my rwaliśmy się w podróż całą siłą. Gdzie to na pewno nie wiedzieliśmy. Nie było to łatwo jechać bez kartki roboczej, na którą to tylko można było dostać chleb czy jakiekolwiek jedzenie. Ludzie którzy nie mieli pieniędzy nie mogli się ruszyć. Kilku rodzinom szczęście dopisało. Ponieważ nam wypłacili wszystko co nam się należało i pojechaliśmy na 3-ci dzień wyzwolenia. Pani Doktor z bratem wyjechała dzień przed nami. Ale był to tor kolejowy zbudowany tylko do przewożenia drzewa. Nikt nigdy nie widział pociągu osobowego na tej linii. Więc załadowaliśmy się do tych okrutnych wagonów, a raczej platform, usiedliśmy koło załadowanego drzewa i czekaliśmy. Całą noc przeczekaliśmy, ale lokomotywa nie przyszła nas zabrać. Rano nareszcie przyszła jakaś lokomotywa, zabrała wagony z nami razem, i jedziemy.
Jakeśmy się cieszyli! Niestety niedługo. Lokomotywa odwiozła nas tylko jakie 2-3 kilometry w las i stanęła. Zamarliśmy. Lokomotywa odczepiła się. Przyszli do nas ci z obsługi lokomotywy mówiąc: “Musicie zejść. Dalej nie możecie jechać. Jest to pociąg towarowy i ludzie takim pociągiem nie jeżdżą! Jeżeli nie zejdziecie z tych wagonów to pójdziecie pod ścienku, ponieważ to jest wojenny czas to was od razu rozstrzelają.”
Lokomotywa się odczepiła od tych załadowanych wagonów i odjechała na stację kol. Sosołówki, odległej 18 m. rosyjskich. Już dwadzieścia, czy nawet więcej, lat tak właśnie ludzie jeździli na tą stację pociągami towarowymi czy to na sąd, czy to spowrotem. Takie wyższe ryby z Moskwy czy z NKWD właśnie jeździli tak, a ci kolejarze zadecydowali, że my nie możemy jechać! Byliśmy w strachu, ale nam było już wszystko jedno. Wracać nie mieliśmy zamiaru. Poradziliśmy się i zadecydowali, że jeżeli nas rozstrzelają to niech strzelają. Siedzieliśmy dalej w tych wagonach, w cichym lesie, i czekaliśmy, co będzie dalej.
Niedaleko stała budka kolejowa a w niej pracowała Rosjanka sygnalistka, moja znajoma, nazywała się Lizka. Był tam telefon. Gdy pracowało się w pobliżu to wolno było zajść, zjeść kawałek chleba w czasie obiadu. Tam był piecyk, i często kładliśmy kawałek zamrożonego chleba żeby się rozmroził. Poszłam do niej i pytam, dlaczego lokomotywa odjechała? Lizka nie wiedziała. Przeszło chyba z godzinę. Zadzwonił telefon do tej budki oznajmiono Lizce, że lokomotywa wyruszyła ze stacji Susułówka i jedzie po wagony. Jak ta kula poleciałam do wagonów i powiedziałam rodzinie, i moim towarzyszom niedoli, że lokomotywa jedzie!! Pożegnałam Lizkę, usiedliśmy i czekaliśmy, co będzie dalej.
Lokomotywa zaczepiła wagony i zagwizdała, Ruszyliśmy. Byliśmy w strachu że na stacji będą robić jakieś fochy. Przyjechaliśmy na stację (jeszcze nie byliśmy tak daleko) wysiedliśmy i zobaczyliśmy że załoga lokomotywy jest inna, a tamtą załogę prowadzono do aresztu.
Kupiliśmy bilet do Kotłasa! Pamiętam nawet, że kosztował 120 rubli. Weszliśmy do osobowego pociągu i odjechaliśmy. Spojrzałam w tą stronę poza siebie po raz ostatni, i wstąpiło we mnie życie!
Droga do Wolności
Dojechaliśmy do Kotlasu, wysiedliśmy z wagonu, a tu widzimy kilka rodzin Polskich z innych obozów. Poznaliśmy że to nasi rodacy, a oni od razu poznali w nas Polaków. Wyciągnęli jeden do drugich ręce, biegli żeby wpaść sobie w ramiona, płacząc z radości że należeliśmy do tych wybranych.
W Kotłasie, ojcowie naszej grupy poszli gdzieś do władzy tego miasta, opowiedzieli im jak sprawy stoją i (o dziwo!), dali nam pociąg bezpłatny! Stacja ta była takim punktem “zbornym” jak oni to nazywali, bieżency uciekinierzy. Nazbierało się nas sporo. Jechali także Sowieci z nami, uciekinierzy ze Stalingradu.
Na każdej stacji, kiedy pociąg stał kilka minut, biegliśmy żeby dostać t.z. “kipiatku”: jest to gotowana gorąca woda. Można było sobie popić gorącej wody, i jazda dalej. Dołączyło się do nas więcej ludzi wypuszczonych z łagrów. Byli to ludzie samotni, w jednej tylko, więziennej koszuli; na nogach, strzępy nie buty, i do kompletu każdy mocno trzymał “kotiełok”. Było to puszka po konserwie z przyczepionym kawałkiem drutu u góry i wyglądało to jak małe wiaderko. To był cały ich majątek. My, ludzie z rodzinami z posiołków, mieliśmy chociaż małe tłumoki, kilka łachów, coś niecoś do przykrycia się; a ci więźniowie nic - ani pieniędzy, ani jednego łacha - tylko wszy. Zimno było, a tych biedaków trzeba było czymś w nocy okryć.
Pamiętam raz w Czeljabinsku, pociąg miał stać trochę dłużej, więc wzięliśmy kilka rzeczy i poszliśmy na bazar żeby te rzeczy wymienić na cokolwiek do jedzenia. Ludzie w kołchozach nie mieli nic do ubrania się, więc przynosili coś z warzyw i zamieniali na ubranie. Za pieniądze rzadko kiedy można było coś kupić A co powiedzieć o tych biednych, gołych naszych ludziach, którzy wyszli z łagrów? Pomagaliśmy im coś nie coś.
W jadalniach kol. nieraz widziało się, że ludzie coś dostawali przy okienku zanim pociąg stanął. Zanim my dobiegliśmy, ustawiliśmy się w ogonku z nadzieją że coś kupimy, (cokolwiek, przynajmniej kawałek chleba) zamykało się okienko i mówili:”Nietu!” Nie było już nic, i trzeba było wracać. Biegłam spowrotem do pociągu! Jeden pociąg jechał w tą stronę, drugi w tamtą stronę a mój stał na piątym torze. Chociaż pociągi jechały przez stację wolnym tempie, było bardzo niebezpiecznie przebiegać pod wagonami. Jakoś mnie się udało. Ależ zgrozo, mego pociągu nie było ani śladu! Pytałam jednego, drugiego, dziesiątego - nie było mowy! Nikt nie chciał powiedzieć gdzie, w którą stroną pociąg odjechał, bo nie wolno było powiedzieć: była wojna. I było to tajemnicą! Mój pociąg był zwrócony w kierunku południa, więc schwyciłam pierwszy lepszy na biegu, i jechałam z bijącym sercem. Może ich napędzę - ale Boże Mój, pociąg mógł pojechać zupełnie gdzie indziej. Ale nic innego nie mogłam wymyśleć.
Przyjechałam tym pociągiem na jakąś stację i wyskoczyłam. Ani śladu! Pytałam ludzi. Nikt nic nie wiedział gdzie mój szalon pojechał. Bałam się, co ja teraz zrobię sama w tym obcym, wrogim kraju? Rozglądałam się na około, i widziałam maszerują oddział sowieckich żołnierzy. Każdy z nich niósł kilka bochenków chleba. Musiałam pewnie patrzyć na ten chleb, lub na tych sołdatów, sama nie wiem jak, bo ostatni żołnierz krzyknął do mnie, “Łap!” I rzucił mi bochenek dobrego chleba. Nawet nie oglądając się, pomaszerował dalej poza stacją. Nie pamiętam czy mu nawet podziękowałam, ale strasznie się ucieszyłam. Potem podeszłam do torów kolejowych i czekałam na cud. Może jakaś towarówka będzie jechać, to wskoczę i pojadę dalej na poszukiwanie. Stałam długi czas i słuchałam. Nareszcie jechało cos: pociąg osobowy. Myślałam: dobrze jest. Weszłam do środka i szukałam jakiegoś wolnego miejsca żeby stanąć, ściskając ten mój darowany chleb. Ależ widzę, że jadą sami oberwańcy. Słucham, rozmawiają po Polsku. Poszłam do następnego wagonu. I zrozumiałam, że to mój transport napędził mnie!
Strasznie się ucieszyłam, że znalazłam swoich! Oni siedzieli i płakali. Mieli mnie za zgubioną jak tyle innych ludzi zostało zgubionych i nigdy się nie odnaleźli. Ależ i rodzina moja miała uciechę. Najważniejsze, że przedłużyliśmy sobie kilka dni życia tym bochenkiem chleba. Było nam raźniej i jechaliśmy dalej aby odjechać, chociaż trochę, od tego miejsca gdzie nas wywieźli.
Napadli nas wszy, i tak gryzły że nie mogliśmy wytrzymać. Nie było gdzie umyć się i czym, a ubikacja tak się zapchała, że wylewało się po schodach. Brud, smród i głód. Nieraz byliśmy kilka dni głodni, nie jedząc nic a nic. W jednym miejscu poszli nasi mężczyźni do naczelnika, i prosili go żeby cokolwiek nam dano do jedzenia, ponieważ my jesteśmy oswobodzeni z posiołków i z łagrów już kilka tygodni; głodujemy, dzieci umierają po kilkoro dziennie; wyrzucają te umarłe dzieci na stacji i nawet rodzice nie wiedzą jak się ta miejscowość nazywa; i proszę zrozumieć ból takiej matki, która widzi jak drugie dziecko umiera z wycieńczenia czy jakiejś choroby.
Naczelnik “goroda”, to jest miasta, zebrał nasze dokumenty i przydzielił trochę chleba na nasz cały transport! Udało nam się tak tylko jedyny raz!
Byliśmy już tak zmęczeni i chorzy, że niemożliwym było jechać dalej. Aż na jakiejś stacji spotkaliśmy jednego dyrektora sowchozu z Saratowa. Gdy on się dowiedział że jadą Polacy, ucieszył się, ponieważ wszyscy prawie mężczyźni sowieci pojechali na wojnę, i nie było komu mu tam pracować. Wiec namówił nas żebyśmy przepracowali zimę u niego w Sowchozie, a na wiosnę pojedziemy dalej. I nam się zdawało, że jest to dla nas jedyne wyjście, bo nasi ojcowie nie chcieli od razu jechać dalej aż do Azji. Mówili, że w ciepłym kraju (i gdy się zjedzie dużo ludzi,) wybuchają różne choroby, i szybszej wykończymy się.
Zostawiliśmy ten transport, i kilka rodzin załadowali się na duże ciężarówki, przyjechaliśmy do tego sowchozu. Zostawiono nas w jakiejś budzie na noc, a na drugi dzień przyjechało kilka dziewcząt wołami i zabrały nas, 4 rodziny, na jedno oddielenie, jak to oni nazywają, a drugie 4-ry rodziny pojechali trochę dalej o kilka kilometrów.
Przywieziono nas tymi wołami do wsi, która nazywała się Merlino-Woskresienka, w Saratowskiej Obłaści nad Wołgą. Rozmieścili nas po domkach z rodzinami rosyjskimi. Mieszkaliśmy razem. Najważniejszym to było żeby nas nie jedli wszy! Chętnie nas każda rodzina chciała przyjąć - łatwiej było o opał jak duże rodziny mieszkają razem. Nie było czym palić absolutnie. Drzewa tu nie było na lekarstwo, a zima też była ciężka, nie taka ostra jak tam w Kotłasie, ale była ostra.
Zamieszkaliśmy w domu z jedną młodą dziewczyną kombajniorką. Jeździła w lecie na kombajnach a zimą pracowała przy krowach w sowchozie. Była to sierota, i miała małego brata 10-cio letniego. Nazywała się Katia, a brat jej Miniok. Domek się składał z jednej izby, do której się wchodziło przez chlew, przez nawóz, gdzie stała młoda jałówka. Po środku tej izby stał piec. Na piecu spała Katia i jej brat Miniok. My natomiast spaliśmy na ziemi. Pościeliliśmy słomę, jakieś tam szmaty jakie mieliśmy, i nakrywaliśmy się swoimi płaszczami (czy co kto jeszcze tam miał). Palić nie było czym, i nie było czym gotować. Śnieg zasypał już pola i trzeba było chodzić w tym śniegu, a raczej zapadać się po pas, i szukać łodyżek ziela piołunu, który gdzie niegdzie wyglądał ze śniegu. Namęczył się człowiek przy tym poszukiwaniu tego piołunu, co niemiara. Przyniosło się do domu, ależ czy można było przy tej wiązce się nagrzać? A gdy się ugotowało jakim cudem kartofle w tym piołunie to były one takie gorzkie jak piołun.
Miniok miał jeden płaszcz, w którym chodził codziennie, i w którym spał. Nigdy nie widziałam żeby kiedykolwiek go zdjął. Całymi dniami siedział na piecu razem z moim bratem i siostrą, i opowiadał im bajki. Strasznie mu się podobała bajka o Dr Doolittle, jak on rozmawiał ze zwierzętami. Prawdopodobnie on tylko znał tą jedną bajkę. Może słyszał od swojej mamy, gdy był jeszcze maleńki, ale ona już nie żyła od kilku lat.
Strasznie nam ta zima dała się we znaki. Najgorsze, że nie było czym palić. Jeść tez nie było co. Jedliśmy otręby z prosa i kradliśmy buraki cukrowe, które były zasypane śniegiem. U nas w domu to na pewno świnie by tego nie jadły. Co noc, gdzieś po północy, Rosjanki do nas pukały do okna, a my z mamą byłyśmy już gotowe, ubrane i tylko brałyśmy sznury i hak, i szłyśmy daleko w pole gdzie stał ogromny stóg słomy. To było własnością tego sowchozu. Wiatr gwizdał, wilki wyły w jednym wąwozie, ale trzeba było iść do tej słomy, ażeby jej naciągnąć po omacku prawie, związać i uciekać żeby nas nie złapano. Nieraz błądziliśmy w polu, ponieważ pole i niebo były białe jednakowe i nie można było trafić. Jeżeli przynieśliśmy tą słomę szczęśliwie, to na drugi dzień mogliśmy się trochę ogrzać i ugotować coś ciepłego.
Za cały tydzień pracy płacono nam 5 funtów zboża. Zrobiliśmy taką tartkę na stupku, i tak obracaliśmy w tą i tamtą stronę, i wychodziły takie krupy i to jedliśmy. Za mało tego było, ale cóż poradzić? A w polu leżało żyto, pszenica, słoneczniki, buraki - wszystko zasypane śniegiem. Tysiące, tysiące hektarów. Mogli to dać ludziom żeby sobie wzięli, bo to i tak się zmarnowało. A ludzie tak głodowali! Nie było komu zbierać zboża - była wojna i ludzie byli powołani do wojska.
Była mobilizacja młodych kobiet i tą Katię powołano kopać okopy na froncie. Poszła, a braciszka swego Minka musiała zostawić. My się nim opiekowali.
W tym sowchozie była kuchnia gdzie gotowano taką zupę traktorzystom, nazywała się ta zupa “szczi”. Ja przyszłam do tej kuchni po wodę, bo my pracowaliśmy w polu przy wybieraniu ziemniaków i chciałam przynieść na pole trochę wody. Kucharka zaczęła ze mną rozmawiać, I między innymi zapytała czy ja nie chciałaby w tej kuchni pracować? Ja naturalnie szybko się zgodziłam. Kucharka, jej mąż,, dwoje dzieci i ja spaliśmy w jednym pokoju na podłodze przy kuchni. Do kuchni przychodzili traktorzyści.
Między innymi mieszkali także dwaj braci. Nazywali się “Chowańscy”. Ich matka była w więzieniu za to, że ich babcia tych młodocianów mieszkała w Ameryce. Przysyłała do tych jej wnuków listy pisane po Polsku. Oni nie umieli czytać po Polsku biedacy. Wydostali te listę prosząc mnie o przeczytanie. Jakże Oni się cieszyli że babcia ich kocha, i chociaż Ameryka była daleko, ale ktoś był który ich kochał i myślał o nich biednych sierotach!
I tyle serca doznałam od tej kucharki i jej męża! Dzieliła się ze mną nawet kawałkiem podłogi na której spaliśmy! Ja nawet nie znam jak Oni się nazywali.
Zimą pozwolono nam (tylko Polakom) naścinać trochę słoneczników, które były zasypane śniegiem: tysiące hektarów pod śniegiem. Naścinaliśmy kilka fur. Ale je trzeba przywieźć! Po pracy, kiedy woły były wolne można było wyprosić w sowchozie sobie, i przywieźć tych naścinanych słoneczników. Ale było już ciemno. Słoneczniki leżały daleko w polu, my zmęczeni, (a także i woły). Naładowałyśmy z moją mamą na sanie, związałyśmy żeby nie zleciały, i jedziemy. Ale cóż, niebo wygląda szaro-białe na górze, i na dole śnieg takiego samego koloru, i bądź mądry człowieku w polu i znajdź kierunek do domu. Zbłądziłyśmy, ale nic dziwnego. Jedziemy, jedziemy. Wiatr wyje, mrok, a z boków wiatr wieje w twarz, jakby szpilkami kłuł. A my z mamą brniemy w śniegu po zaspach, ledwie nogi wyciągamy. Nagle zaczęło coś zgrzytać. Sanki przechylały się to w prawo to w lewo, i o mało co się nie wywróciły. Jechałyśmy dalej i nie wiedziałyśmy gdzie się naprawdę znajdujemy. Brniemy dalej, śnieg wali nam na głowy i co tu robić? Może jeździmy w kółko? Skakałam jak koń, ześlizgiwałam się, zapadałam głęboko w śnieg, łapałam się sań, lazłam nawet na czworakach. Ale skończyło się dobrze. Zobaczyłyśmy z mamą maleńkie światełko w oddali! Byki nas zaprowadziły do tej wioski gdzieśmy mieszkały. I co za uciecha, mieliśmy czym palić, ugotować, a pestki ze słoneczników mogliśmy jeść.
Zachorował mój ojciec bardzo ciężko. Co jemu było nikt nie wiedział. Miał bardzo wysoką temperaturę, i strasznie mu popękał język. Ja się obawiałam, że mu się rozleci w kawałki. Zawołałam jakiegoś starego doktora żeby coś poradził. Ale on powiedział że nic nie może poradzić, bo niema lekarstwa żadnego. Ojciec leżał na ziemi i bałam się bardzo że on umrze i nie będzie trumny dla niego. Zabrano go dość daleko do szpitala. Miał tam chociaż łóżko i herbatę z cukrem.
Dwa tygodnie potem, przyjechało do nas dwóch oficerów, naszych Polskich oficerów z armii Generała Andersa. Byli umundurowani z Polskimi orzełkami na futrzanych czapkach. Zabierali nas ze sobą do Tatiszczewa pod opiekę Wojskową. Dali nam dwa dni do zebrania się. Jakież to była radość że widzimy nareszcie Polskich żołnierzy, i że się organizuję nasza Armia! Zadzwoniłam z kancelarii naszego, “uprawlajuszczego sowchoza” do szpitala. Pytałam ojca co mamy robić? Powiedział mi żebyśmy jechali na stację z tymi oficerami, i że on też pojedzie: “Ja nie chcę zostać!”
Zabraliśmy swój majątek, te kilka łaszków nędznych, i pojechaliśmy wołami na stację kol. Ekatirynówka. Po przybyciu na stację, oficerowie nasi zaczęli się starać o jakikolwiek wagon dla nas, ale nie było mowy o tym. Sowieckie władze nie chcieli dać. Rozłożyliśmy się na cementowej podłodze i czekaliśmy. Chociaż była zima przenocowaliśmy tam jedną noc. Oficerowie znów biegali, telefonowali. A oni odmawiali. Czekaliśmy dalej. Nie było co jeść, bo my nie pracowali, więc chleba nie dostawaliśmy. Patrzymy, wchodzi mój ojciec. Szedł jak pijany, biedaka! Nie chcieli jego ze szpitala wypuścić, więc wyszedł sam na swoją odpowiedzialność. Przeszedł 20 wiorst rosyjskich na piechotę z gorączką po takim śniegu! Położył się od razu na tej zimnej podłodze cementowanej, i zasnął.
Na trzeci dzień dalej nic nie było słychać o transporcie. Poszłam do tej ich kuchni i opowiedziałam jak sprawy stoją:, że siedzimy tutaj na tej zimnej stacji, mamy chorych ludzi, itd.; że w Sowieckim Sojuzie przecież dbają o ludzi. Więc po prostu żądałam coś do jedzenia, (chociaż dla małych dzieci i chorych). Nie bardzo im było przyjemnie słuchać, ale jakoś skąbinowali kilkanaście porcji zupy! Było nam trochę raźniej.
Na szósty dzień naszego pobytu, oficerowie nasi znaleźli na stacji taką małą przybudówkę w wagonie towarowym. Szybko zapakowali mojego tatę, i nas z nim, do tego wagonu i pociąg ruszył. Ale to nie znaczyło że na pewno zajedziemy do Tatiszczewa, do naszego wojska. Władze kolejowe nie wiedziały że my wpakowaliśmy się do tego pociągu: to było zrobione po cichu. Ale jedziemy. Co raz otwieraliśmy drzwi ażeby nie przegapić tej stacji? Ale, O dziwo! Pociąg zahamował na jakiejś stacji. Nie wiedzieliśmy czy to już tu! Widzimy jak podchodzą do nas żołnierze, z kocami! Nasi żołnierze! Czekali na nas na stacji i w każdym wagonie szukali nas aż znaleźli! Zawinięto nas, posadzono na sanki, i wio!
Przyjechaliśmy do obozu. Był to ogromny barak z trzypiętrowymi pryczami, załadowanymi cywilami. Jakże nas ślicznie przyjęto! Ubrali nas jak to się mówi “od stóp do głów”. Nakarmiono nas, i była opieka lekarska: słowem, raj! Karmiono nas dosyta, mieliśmy gdzie spać, a najważniejsze, że Polskie wojsko. Czuliśmy się bardzo dobrze u naszych żołnierzy.
Po jakich dwóch tygodniach, oznajomo nam że wyjeżdżamy z Tatiszczewa do Azji rosyjskiej. Cieszyliśmy się że jedziemy razem z wojskiem. Załadowano nas po kilka rodzin do każdego wagonu i było nam wygodnie. Wyglądało, że to transport wojskowy, ponieważ kilka wagonów jechało z wojny. W drodze, kuchnia wojskowa gotowała posiłki smaczne: słowem, opiekowali się nami jak mama swoimi dziećmi. Jechaliśmy naprzód, dalej od tego piekła!
A tu, jednego ranka budzimy się i z dziwieniem stwierdzamy że stoimy, i że wojskowych wagonów ani śladu! Nikt nam nic nie powiedział i my do dziś nie wiemy co się stało. Prawdopodobnie Sowiecki kolejarz odczepił nasze wagony. Wojsko pojechało, a my zostali na bocznych torach.
Znaleźliśmy się w bardzo skomplikowanej sytuacji. Co my mieliśmy robić? No, właśnie co? Nasi ojcowie napisali kredą na wagonach po rosyjsku jakieś tam miasto. Kolejarze przeczytali, przyczepiono nas między inne wagony towarowe które jechały w tym kierunku i jechaliśmy do tego, czy innego, miasta. Ale jaka była różnica! Teraz musieliśmy myśleć o zdobyciu jakiegokolwiek jedzenia. W tym czasie była wojna, więc nikt nie mógł się dopytać gdzie my jesteśmy. My chcieliśmy dojechać do jakiegoś ośrodka wojskowego. Mężczyźni chcieli zaciągnąć się do armii. Ale gdziekolwiek przyjechaliśmy, wszędzie było przepełnienie i musieliśmy jechać dalej.
Pociąg zatrzymywał się w stepach gdzie nie było nawet stacji. Stanął sobie i stał! Po obu stronach ciągnęły się nieprawdopodobne stepy i pustkowia. Zapytaliśmy maszynisty czy będzie długo stał. “O tak,” odpowiedział, “ 4 godziny.” Przyszło do wagonów kilku Mongołów i pytali czy mamy herbatę czy mydło na zamianę. Mama moja wiozła jeszcze jeden kawałek mydła, trzymała to jak bardzo coś ważnego. Ależ to było ważne, bo nigdzie ze świecą nie można było jego dostać! Zamieniła to za kilka marchewek i ucieszyliśmy się tym bardzo. Narwaliśmy trochę trawy i jakieś grube łodygi leżące w jakich roślin, rozpaliliśmy ognisko, i przy torze zawiesiliśmy swoje puszki na jakiś hakach-patykach cośmy mieli w wagonach ze sobą, i gotowaliśmy tą marchewkę pokrajaną w plasterki z wodą. Gdy tylko ta woda z tą marchewką zdążyła się zagrzać, pociąg cichutko bez zatrąbienia, powoli ruszył; a ja zaczęłam z tą puszką na patyku biec. Ci z wagonu wyciągnęli ręce, chcąc mnie wciągnąć i jakoś na szczęście wciągnięto mnie. Ja jeszcze czuję dzisiaj ten smak wspaniałej niedogotowanej marchewki w wodzie! To był luksus!
Jechaliśmy już trzy miesiące w wagonie, bardzo głodni z miasta do miasta, i nigdzie nie było miejsca. W jednym miejscu nas zatrzymali w nocy i dali nam zupę po wiadrze na wagon. Było to w Samarykańdzie. Dowiedzieli się jakimś cudem że jadą Polacy, i na prośbę Polskiej Opieki Społecznej, pociąg się zatrzymał i my się pożywili. Nawet pamiętam nazwisko tego kierownika opieki społecznej: nazywał się Szymczyk. W jednym tylko jedynym miejscu dostaliśmy coś do jedzenia.
Objechaliśmy szmat drogi i jechaliśmy dalej i dalej. Mnie się zdawało że my się nawet już nie zatrzymywali. Cztery dni nie jedliśmy nic absolutnie. Nie było co! Aż gdzież na Uzbekistanie pociąg stanął na chwilkę, i Uzbek miał kawona. Chciał zamienić na coś, ale my nie mieliśmy już nic do zamiany. Mieliśmy tylko pieniądze jeszcze. Ale Uzbek nie chciał pieniędzy. Musieliśmy wyglądać nędznie, kiedy zlitował się nad nami i sprzedał nam pół kawona za rubla. Podzieliliśmy na kilka części, i to był nasz pierwszy posiłek po pięciu dniach.
Za kilka dni przyjechaliśmy do Taszkientu i dowiedzieliśmy się, że niedaleko był obóz polski, i że nie był jeszcze pełny. Wysiedliśmy na stacji która się nazywała “Guzar”. Pociąg odjechał, a my usiedliśmy nędzni, brudni, zmęczeni śmiertelnie; i radziliśmy się co mamy robić. Wybraliśmy naszych kilku przedstawicieli, którzy poszli dowiedzieć się czy nas tu przyjmią do wojska. W Opiece Społecznej mieli kilka lepianek zapełnione naszymi ludźmi. Leżeli tutaj nie tylko w tych małych domkach, ale nawet na ulicach pod płotami. Prawie wszędzie znajdywało się ludzi umierających. Wszyscy chorzy na tyfus, cholerę i dyzenterię krwawą. Ci ludzie przyjechali zaraz po naszym zwolnieniu, a że to kraj gorący (Uzbekistan) więc wybuchły różne choroby, i umierali strasznie. Od rana do wieczora całe kadry żołnierskie kopały doły, i nie mogli nadążyć ludzi tych zakopywać w wspólnych grobach. Rzucali tak, jeden na drugiego, bez trumien i okrycia, i zasypywano wapnem.
Był też obóz wojskowy gdzie przyjmowano do wojska. Nikt tutaj jeszcze nie był umundurowany. Zabierano dzieci sieroty do t.z., “Diet Doma” (Dom Dziecka) i tam wychowano sobie nasze polskie dzieci na obywateli komunizmu. Ja z siostrą zastałam przyjęta do szkoły junaczek, a brat mój do sierocińca.
Mieszkałyśmy po 10 junaczek w namiocie, i czasami, gdy padał deszcz, pływałyśmy na naszych siennikach. Codziennie dostawałyśmy kawałek chleba (albo suchara) i kawałek cukru. Najgorsze było to, że trzeba było dzielić na 10 części, i nie zawsze można było akuratnie rozdzielić. Patrzyliśmy na tą dzielące głodnymi oczyma, i dużo było różnych przytym kłótni. Raz dziennie też, szłyśmy ze swoim kociołkiem po zupę jaglaną. Czasami jakiś chory człowiek oddał nam swoją porcję zupy.
Mój ojciec wstąpił do wojska w Guzarze, na Uzbekistanie, ale któryś z żołnierzy tam zachorował na czerwonkę, więc cały namiot był na kwarantannie.
Chodziły pogłoski że junaczki wyjadą do Indii. Byłyśmy w tym obozie kilka tygodni i nareszcie, wymarzony dzień wyjazdu!. Jechaliśmy z ochotniczkami t.z., “pestkami”. Jeżeli która zachorowała na jakę chorobę infekcyjną czy padała z wycięczenia, to inne podtrzymywały ją, żeby tylko nie zauważono że jest chorą, bo mogliby zostawić w Rosji.
Dojechaliśmy do Krasnowodska. Był to port nad morzem Kaspijskim i ostatnie miejsce w Sowieckim Sojuzie. Załadowano nas na sowieckie dwa okręty i odbiliśmy od raju sowieckiego. Orkiestra zagrała nasz Hymn Narodowy. Płynęliśmy do Persji.
Nie będę mogła opisać tej sceny, bo dzisiaj wielu lat później, gdy wspominam, to tak samo prawie jak wtedy, przeżywam tą radosną chwilę. Jechaliśmy 6 i pół godzin przez Morze Kaspijskie i oto brzeg Iranu. Dobiliśmy do portu Pahlevi!
I tu właśnie ludzie na wolnej ziemi umierali zaraz nad wodą, niektórzy może nawet z radości, a niektórzy z przejedzenia. Bardzo dobrze wiedzieli że to może im zaszkodzić, ale wygłodzeni ludzie, słaniający się na nogach nie mają silnej woli.
Naszą całą szkołę junaczek wykąpano, przebrano, niektóre dziewczynki mniejsze musiały być ostrzyżone, a nasze ubrania zostały spalone. Komendantka zaprowadziła nas do namiotów i powiedziała, “A teraz moje dziewczynki weźcie koce i po chleb, jazda!” Komendantka nasza była jedna pułkownikowa rodzona we Francji. Idąc do namiotu prowiantowego, jeden z żołnierzy rzucił nam puszkę mleka skondensowanego a inni rzucali w nas pomarańcze! W namiocie prowiantowym dano nam cały koc chleba świeżutkiego, (bardzo smacznego). Myślałam że to na cały tydzień, ale nauczycielki nasze jak mogły, starały się nas upewnić że chleb będzie znowu jutro. Jakoś nie mogły myśmy im uwierzyć! Ale rzeczywiście, jutro dali nam chleba i obiad z wojskowej kuchni na ziemi Perskiej. Wszystkiemu nie można się było nadziwić. Tak jak by się widziało coś pierwszy raz w życiu ten chleb! Dzisiaj już jestem stara i zawsze chleb dla mnie jest na pierwszym miejscu!
I tak wyrwaliśmy się z tego domu niewoli. Persja przyjęła nas, chorych zbiedzonych, bardzo serdecznie! Odnalazłyśmy mamę i brata w Teheranie (w pierwszym obozie) a nasz ojciec został z innymi chorymi w Guzarze.
Dalsze Losy
Jak już wspominałam, w Guzarze (na Uzbekistanie) ojciec mój zapisał nas z siostrą do szkoły junaczek. Po wydostaniu się z tego sowieckiego raju, O Boże jak byłyśmy szczęśliwe! Po miesiącu wysłali nas do pierwszego obozu przejściowego w Persji. Było nas 107 junaczek i sześć nauczycielek. Persowie bardzo nas mile przyjęli i dano nam dużą salę wyścielaną Perskim dywanem i spałyśmy na nim wszystkie wraz z personelem nauczycielskim. Cieszyliśmy się bardzo po tych przejściach w Rosji, tu naprawdę oddychałyśmy całą piersią.
Obóz ten znajdował się niedaleko Teheranu. Były same kobiety i dzieci. Wszyscy mężczyźni wyjechali do Iraku do wojska. Mieszkałyśmy prawie rok w tym obozie. Ale nadszedł czas że zaczęli wysyłać wszystkich (tj., ludność cywilną) do Afryki. Mama moja zabrała moją siostrę z junaczek i brata z sierocińca i wyjechała; a ja zostałam na razie! Po miesiącu zmieniłam zdanie i zaczęłam starać się także na wyjazd.
Ojciec mój był w wojsku w Guzarze, ale w jego namiocie ktoś zachorował na czerwonkę “krwawą”, więc cały namiot musiał zostać na kwarantannie. I ja, kiedy dowiedziałam się o tym, to zadecydowałam że wyruszam za mamą! Jechałam za mamą, ponieważ byłam jej starszą córką a Ona była chorą. Myślałam że będę jej potrzebną. Ale stało się później inaczej.
Mój transport był przyspieszony. Jechało się przez góry, i każda góra miała kilka tuneli (a gór było wiele), ale jakoś dojechałam do zatoki Perskiej; ale mamy tam już nie zastałam. Tego samego dnia drugi okręt odpływał, i mnie wsadzono i jazda! Nie pamiętam jak długo płynęłam, ale dojechałam do Karaczi tj., w Indii (a obecnie Pakistan). I tu właśnie spotkałam mamę.
Był to obóz położony gdzieś daleko od ludności hinduskiej na jakieś pustyni, i tylko po nocach wyły szakale czy hieny. Nie możliwe było zasnąć. Bałam się że hiena pociągnie mnie za nogi. W dzień widziało się bardzo duże jaszczury, podobne do krokodyli, i też straszyły nas i podchodziły do naszych namiotów. Jedzenie było bardzo skąpe.
Po trzech tygodniach znów zawieźli nas na okręt i znów jedziemy. Okręt był mały i skakał na morzu jak mała łupinka od orzecha. Leżałam na pokładzie i bardzo źle przechodziłam tą morską podróż. Jeść nie mogłam przez całą podróż, za wyjątkiem cebuli, którą mnie przynosił starszy pan Hindus z obsługi.
Ale jakoś dojechaliśmy do portu Derasalam w Wschodniej Afryce: Tanganika, obecnie Tanzania. I znów duża sala i spanie na podłodze jak sardynki, i po całych nocach paliło się światło i karmiono nas chininą przeciwko malarii. I znów przeszły trzy tygodnie. Załadowano nas na małe “dzippy” po 10 osób i cały transport ruszył w tym Afrykańskim słońcu piekącym, i w czerwonym kurzu dojechaliśmy do Włoskiego klasztoru Tosamaganga. Przenocowaliśmy w tym klasztorze i cały transport ruszył rano w daleką drogę znów.Dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia. Były to chatki małe zbudowane z gliny kryte trawą. Nasz obóz nazywał się obóz “A”. Okna były, ale bez szkła: była to taka klapa drewniana, w dzień podpierana kijem, a na noc opuszczana. Nie było żadnych krzeseł, stołków czy szafek, tylko łóżka, (jeżeli można było tak nazwać), i to było nasze “przeznaczenie”.
Nic długo nie wiedziałyśmy o naszym ojcu! Pisałyśmy do Dowództwa Wojskowego: gdzie stawał na komisję i kiedy, kategoria i.t.d. Nic! Aż nareszcie napisałam do Duszpasterstwa, i odpisali że zmarł w Kermine na Uzbekistanie. I tam jest pochowany razem z innymi żołnierzami we wspólnym grobie. (Ale mogli nas zawiadomić). Mama bardzo śmierć ojca przeżywała. Przeszliśmy tą gehennę a tu u końca prawie drogi musiał zastać! Ale cóż, to nie zależało od nas. Niektóre rodziny stracili po kilka osób. W Teheranie pamiętam jedną kobietę. Siedziała pod murem w pierwszym obozie i biła głowę o ten mur, i tak strasznie zawodziła z pretensją do Boga: czego On zabrał wszystkich z jej rodziny, i czego nie zabrał jej też (to tak jak ten Arab z Słowackiego utworu, że rodzina zmarła a On samotny wracał bez żony i dzieci). To była rozpacz niejednej rodziny.
Przysłano nam nauczycieli i zaczęła się nauka. Zaczęliśmy nadrabiać stracony czas. Młodzież która chciała uczyć się w gimnazjum to musiała wyjechać do drugiego osiedla Kitugala. Przyjeżdżali na wakacje i wyjeżdżali znów na cały szkolny rok i t.d. Mieliśmy szpital, kilka lekarzy, szkołę powszechną i mały ołtarz gdzie ksiądz Krawczyk odprawiał nabożeństwa. Mieliśmy świetlicę Polska YMCA. Mieliśmy radio gdzie codziennie słuchaliśmy komunikatów, słuchając wieści z frontów gdzie nasi żołnierze walczyli.
Robiliśmy przedstawienie, a była to scena, że Hitler i jego sztab po przegraniu wojny znaleźli się w szpitalu psychiatrycznym. W innej scenie Hitler chodził po ulicy i malował płoty. Kobieta z córeczką przechodząc nie bardzo ładnie wyraziła się o Hitlerze. Na tym przestawieniu obecny był kierownik angielski i cały personel osiedla, jak zawsze na każdej imprezie. Był też obecny angielski komisarz. Reżyserem tej sztuki byli bardzo poważni ludzie. No i wszystkim się podobało. A niestety komisarz wstał i kazał natychmiast zakończyć to przedstawienie mówiąc, że Hitler jest geniuszem i my nie mamy prawa mu ubliżać. Był to rok 1943. Było nam bardzo nie przyjemnie.
Życie w tym osiedle było nudne. Murzyni po całych nocach bili w bębny i śpiewali. Lwy wyły podchodząc pod nasz obóz. Czasami jakiś murzyn zastukał do drzwi pytając czy nie chcemy kupić kalangę (t.j., orzeszki ziemne), my nazywaliśmy fistaszki. Nauczyliśmy się trochę mówić ich językiem “Iswahili”. Nieraz pytali nas o naszym kraju I nie mogąc się nadziwić, że w naszym kraju żyją biali ludzie a kto pracuje pytali?
Zorganizowaliśmy harcerstwo. Robiliśmy zbiórki, ogniska i.t.p. Ja również należałam do harcerstwa a także miałam 160 zuchów, które prowadziłam. Bardzo często przyjeżdżali delegaci, a nawet minister z Londynu lub z Nairobi konsul czy też inni. Robiłam defilady z zuchami, delegaci przyjmowali defilady, robili fotografie itd. Robiliśmy ogniska i moje zuchy popisywały się deklamując wiersze czy śpiewając. Jednego razu zaszczycił nas Prof. ksiądz Wargowski. Bardzo mu się podobało; a nawet przysłał mnie list z Nairobi dziękując za bardzo mile spędzony czas.
Dr. Brzozowska wraz z innymi lekarzami zorganizowali kurs pielęgniarski, na który ja uczęszczałam. Po tym był apel Polskiego rządu, że nasi ranni żołnierze potrzebują opieki i Polskiego słowa. Więc ja zgłosiłam się. A także myśląc, że ja jako najstarsza w rodzinie po śmierci ojca a także, że po wojnie pojadę do Polski i przygotuję dom na przybycie naszej rodziny. Więc, ja i kilka pielęgniarek z naszego obozu Ifunda pojechałyśmy. Jechaliśmy jakąś wojskową ciężarówką przez dżunglę. Jechał z nami młody chłopiec do Nairobi zmienić sztuczną nogę. Jechaliśmy dwa dni aż ciężarówka zepsuła się. W nocy przy wyciu dzikich zwierząt z pomocą murzynów pchaliśmy trochę ten wóz myśląc że może ruszy. Nadjechała cudna limuzyna, a w niej Angielka. Myśleliśmy że może ona da jakąś radę, a ona powiedziała,:”Czemu Ci Polacy się plączą tu i tam?”. I pojechała sobie bardzo ważna. Na szczęście jakaś inna ciężarówka jechała I pomogła nam dojechać do Aruszy a stamtąd z innymi pielęgniarkami dojechałyśmy do Mombasa. Przenocowaliśmy jedną noc w jakimś szałasie i rano załadowano nas na okręt Czerwonego Krzyża i płynęliśmy nie wiedząc gdzie to będzie nasze przeznaczenie.
Będąc na okręcie, nasz doktor, który nas miał zawieść do celu, a było nas 73. Wtedy upadło powstanie w Polsce: było nam bardzo smutno! Kapitan tego okrętu zaprosił nas, i zadowolony, chciał nam zrobić herbatkę, chciał nam zrobić przyjemność że to powstanie upadło. Ale my mu tłumaczyliśmy, że my się nie cieszymy z tego, pomimo że ludzie zginęli, ale była jakaś nadzieja że zwyciężą. Kapitan był zdziwiony że my byłyśmy smutne.
Płynęliśmy przez Morze Czerwone i dobiliśmy przez Suez do portu Port-Sajd. Umundurowano nas, odpoczęliśmy dziesięć dni i płynęłyśmy z dużym konwojem aż do Wielkiej Brytanii. Sprawdzono nasze dane w porcie i już czekał na nas przedstawiciel ze szpitala Polskiego No. 1 i zabrał nas do Szkocji. Był to oficer oświatowy (por. Stańczyk) z szpitala Polskiego w Taymouth Castle, Aberfeldy. Pracowałam w tym szpitalu jeden miesiąc a później w domu inwalidów w Forfar. Byli to ranni żołnierze którzy potracili nogi, ręce, oczy na froncie we Włoszech, Monte Cassino, Ancona i inne. Bardzo ciężko było nam patrzeć na młodych chłopców którzy oddali wszystko co było im bardzo drogie. A za to cóż? Nasi alianci zdradzili nas! Bo dużo naszych żołnierzy są w grobie na miejscu Anglików. Pamiętam jak Jerzy VI z Churchillem odwiedzali naszych żołnierzy wychwalając ich odwagę, i że nigdy nie zapomną Polakom itd. A potem sprzedał nas w Jałcie. Mieszkając tutaj cały czas, przypominamy to wszystko. No, ale cóż!
Mamę, siostrę i brata sprowadziłam do Szkocji. Mama moja dużo lat później umarła w Szkocji. Ja również mieszkam teraz w Szkocji. W Aberfeldy spotkałam żołnierza bez nogi, który został moim mężem (on już nie żyje). Ja nie mogłam do Polski wrócić, bo mój dom jest już na Ukrainie. Mój dziadek, Ludwik Pulkiewicz, był zamordowany w Androszówce, koło Szumska (Łuck) w 1943 r. Dowiedziałam się o tym dopiero po różnych poszukiwaniach w 1996 r.
Dużo mogłabym opowiadać o tych krajach przez które przyjeżdżałam i w niektórych żyłam, n.p., Persja, Afryka (Tanzania), India, Pakistan, Egipt.... Obecnie żyję w Szkocji, i jestem już stara. Tutaj mieszkam z moimi dziećmi, i nie zdolna już do niczego.
W tych latach tułaczach po różnych obozach, jedna myśl była przewodnią: żeby wrócić do kraju naszego! Nasi żołnierze walczyli po obcych krańcach świata - musi być jakaś sprawiedliwość! Ale nic z tego. Wojna się skończyła, a my musieli zostać w obcym kraju; a do naszego domu nie było nam dane wrócić! Została nam gorycz i żal. Czasami w rozmowie z tubylcami pada pytanie: Dlaczego nie wracamy? Cóż mam powiedzieć? Oni i tak nie zrozumieją! A o tym wszystkim trzeba pamiętać! I nie da się zapomnieć.

Helena Wołoch Antolak