20 listopada 2017 r. zostanie na długo, co ja piszę, na zawsze w mojej pamięci. Ranek godz. 6.15, mocno śpię, bo jak mój mąż mówi, dla mnie to środek nocy. Jak przez mgłę dociera do mnie dźwięk telefonu. Odbiera mąż i krzyczy:"Dziadek Bogdan nie żyje". Przez chwilę przemyka mi myśl -mój tata-nie to nie możliwe. Dopiero był u lekarza i było wszystko ok. A jednak... Wszyscy ci, co stracili nagle, bez żadnej zapowiedzi, sygnału, że osoba nam bliska choruje -umarła, wiedzą, że jest to szok, który trudno opisać słowami. Te miesiące, które minęły, pozwoliły mi wyciszyć pierwszy ból, dlatego dzisiaj mogę już trochę spokojniej pisać. Chciałabym opowiedzieć kilka zdań o swoim tacie. Urodził się w Kozłowie Górajku (województwo kieleckie), był najstarszym z rodzeństwa. Jego rodzice mieli niewielkie gospodarstwo, z którego się utrzymywali. Trzy krowy, kilka świń, kury, kawałek pola. Nie byli bogaci. Do szkoły podstawowej tata chodził 3 km do pobliskiej wsi Kozłów. Szkołę zawodową skończył w Kielcach. Później było wojsko. Znajoma rodziny załatwiła Mu pracę i hotel robotniczy we Wrocławiu. Niedaleko Wrocławia, ok.30 km położone są Oborniki Śląskie. Tam mieszkał stryj taty z rodziną. Tam również w 1957 r. mieszkała rodzina mojej mamy. Rodzice poznali się na weselu kuzynostwa. Już w 1958 r. pobrali się. Przyszłam na świat w 1961 r, a później mój brat. Tata codziennie dojeżdżał do pracy do Wrocławia. Wydawałoby się, że w mojej rodzinie to mama była z nami zawsze i ratowała nas od różnych kłopotów. Ale zawsze wiedziałam, że tata bezwarunkowo kocha mnie i pragnął, abym była szczęśliwa. Nawet jak już byłam mężatką i mieszkałam w Zgorzelcu. Często dzwonił. Mówił, ja wiem dziecko, że masz pracę, dzieci i nie masz czasu do nas dzwonić... Jestem mu za to wdzięczna, bo zawsze czułam, ze mam kogoś bliskiego, kto o mnie myśli, martwi się.