Adama Bieniasa (1968-2018) poznałem dzięki Bibliotece Genealogii Polaków w 2015 roku. Zareagował na mój tekst "Odcięta ręka dziedzica Witowskiego", opublikowany w dziale Opowiadania. Wśród wspomnianych przeze mnie postaci rozpoznał dwie siostry swojej babci. Okazało się, że jesteśmy krewnymi, wywodzącymi się od wspólnego przodka, Stanisława Żelazowskiego (1836-1920), uczestnika powstania 1863 roku. Wkrótce spotkałem się z Adamem. Polubiliśmy się. Niestety, niedługo się cieszyłem nowym kuzynem, podzielającym moje pasje genealogiczne. W tym roku Adam zmarł. O Jego śmierci i dacie pogrzebu zawiadomiła mnie Pani Maja Zwolska, która tak oto wspomina Adama:
Jakiego go zapamiętam? Jaki był? Co lubił?
Dla większości, którzy go mniej znali był absolwentem I-go męskiego Liceum Św. Augustyna, magistrem architektury Politechniki Warszawskiej, specjalistą w architekturze i budownictwie wielkoprzemysłowym, miłośnikiem zabytkowej motoryzacji, countrowcem. Człowiekiem dumnym, momentami wyniosłym, silnym. Idącym pewnym krokiem przez życie i wiedzącym czego chce.
Adama można było albo od razu zaakceptować i polubić, albo długo, długo się do niego przekonywać, ale na pewno nie można było przejść obok niego obojętnie. W poglądach na świat, w życiu, w postępowaniu bywał uparty i nieprzejednany.
Z olbrzymią wiedzą, jaką posiadał i cały czas którą pogłębiał potrafił nie jednego zaskoczyć. A interesował się wszystkim od motoryzacji po rowery, od klasyki stylu ubierania z pełnym nazewnictwem po umiejętność zrobienia tortu Pavlowej, od historii świata po historię swoich korzeni, od muzyki klasycznej, przez koncert noworoczny, a skończywszy na country, które kochał nad życie.
I tu, ci którzy go znali wiedzieli, że najchętniej przeszedłby przez życie w kowbojkach, wolny, z muzyką country w tle.
Całe życie planował, marzył, chciał - ale radość dawało mu to, że mógł mieć swój święty spokój, kobietę obok i możliwość zdobywania wiedzy.
Był tak naprawdę bardzo delikatnej konstrukcji psychicznej, zbyt wrażliwy na dzisiejsze czasy, problemy, konieczności, jak sam mawiał „bicia się z koniem” i „udowadniania, że nie jest wielbłądem”. I być może, że właśnie ta rzeczywistość, te wszystkie konieczności, problemy z dnia na dzień go dobijały. Bał się pogardy i poniżenia, stąd starał się we wszystkim być najlepszy, jeśli nie mógł chował się w skorupce.
Kochał styl Deana Martina, jego szelmowski uśmiech, to jak bawił się śpiewem i to jak z klasą się ubierał. Zresztą jak sam musiał być nienagannie elegancki, to właśnie taki styl przybierał. Spodnie z mankietem, fontaź, kapelusz i eleganckie, czyste buty. Mało kto tak ubrany, wyglądał tak naturalnie, jak Adam.
Prywatnie zaś kochał kowbojki, jeansy, swój długi skórzany płaszcz i zippo przy pasku.
I…..i country Johnnego Casha i to jakim był opowiadaczem historii. Do umęczenia mógł go puszczać, opowiadać i uczyć swojej muzyki, jej filozofii, brzmienia a głównie treści. Z resztą kochał nie tylko Casha, było ich multum, każdy inny, z innym głosem, mniej lub bardzie nosowym brzmieniem ale za każdym razem treść ich piosenek była jedna. Mówiła o miłości, wolności, samotności.
Marzył o kolekcji tzw. kotów, zabytkowych i trochę współcześniejszych Jaguarów, choć nie darzył Anglików atencją to uważał, że moda męska lat 60-tych, Jaguary i porcelana angielska miały swój styl i szyk.
W ostatnich roku swojego życia, zafascynowały go rowery kolarki z lat 70-tych i 80-tych. Całymi dniami szukał ram i osprzętu, i planował jaki by chciał, jakie elementy powinien mieć. Nie było szrotu czy sklepu rowerowego, którego by nie znał.
Ja osobiście uwielbiałam z nim podróżować, godzinami potrafiliśmy gadać o architekturze, znał Polskę doskonale i wiedział, gdzie warto skręcić, żeby zobaczyć coś ciekawego. Ja fotografowałam, a on opowiadał, pokazywał, przekomarzał się. W podróży był wolny, szczęśliwy. I nie Malediwy czy Kenia, ale nasza Polska, nasza wieś, nasza architektura go bawiła i ciekawiła. Za każdym razem jadąc w trasę odkrywaliśmy nowe lądy, nowe dwory, pałace, zamczyska.
Kochał architektoniczną formę Franka Lloyda Wrighta i Richarda Meiera, ale wybudować chciał dwór. Tam chciał na hektarach mieć konie, psy kaukazy i basetta i ……….święty spokój daleki od polityki, zawiści, pogardy, głupoty, kredytów, urzędów skarbowych i tych wszystkich innych.
Do końca miał plany i marzenia, te bliższe na długi weekend i te długoterminowe związane ze starością we dwoje. Niestety życie napisało mu swój inny scenariusz.
Pozostawił dwie cudowne córcie, nieutulonych w żalu rodziców, Was i mnie, z którą planował się zestarzeć.
Nie łatwo było kochać kowboja, nie łatwo go zatrzymać, ale zapamiętam go w podróży, śpiewającego, uśmiechniętego, wtedy wolnego i szczęśliwego.
Do zobaczenia, Kochanie
Maja Zwolska