Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Leon Plater - monografia

16.08.2018 15:19
[Eugeniusz hr. Broel-Plater, "Wspomnienie z roku 1863" w: Z okolic Dźwiny, wyd 1912]

Leon Plater O ile mię pamięć, po upływie 49 lat, nie zawodzi, postanowiłem pokrótce opisać to, co wiem z wypadków poprzedzających i towarzyszących tragicznej śmierci brata mojego, Leona Platera; rozstrzelanego w Dyneburgu 27-go maja 1863 r. w 27-m roku życia.

Już w końcu 1862-go, i na początku 1863 r., zjawiali się rozmaici emisarjusze z Królestwa na Litwie i Inflantach, pod rozmaitemi nazwiskami, bywali i w domach, gdzie więcej było młodzieży. Przebąkiwano, że byli wysyłani przez Rząd Narodowy, o którym nikt nie wiedział, gdzie się znajdował i skąd wysyłał swe rozkazy, ale nikt prawie nie śmiał od ich spełnienia uchylać się. W nasze strony inflanckie był wysłany niejaki Ponset pod przybranem nazwiskiem, zręczny i przystojny młodzieniec, bardzo pewny siebie i umiejący zaimponować; robił propagandę i bywał przeważnie w domach, w których mógł rachować na większe poparcie; rozsądniejszych zaś i tych, o których wiadomo było, że ogólnego nie podzielali szału i przeciwni byli miejscowemu powstaniu, unikał; nie gardził płci pięknej i panienkom patrjotkom, mianowicie pannom Benisławskim w Dubnie, się zalecać.

Mój brat, jako młodzieniec gorących uczuć, wciągnięty był przez Mohlów [Moll], Zygmunta Bujnickiego i innych do kółek, w których rej wodził Ponset [Poncet], organizował i rozdawał urzędy, zawsze z rozporządzenia Rządu Narodowego. Uważając, że Leon, człowiek większego charakteru, był pod wpływem tych podnieconych apostołujących osobistości (z których niestety ani jeden nie był dobrej wiary), chcących go wciągnąć do organizacji, działających na jego miłość własną, a nazywających nas, którzyś my odradzali i widzieli nierozsądek i niebezpieczeństwo tego ruchu, Targowiczanami, starałem się, ile możności, perswazją na niego działać, ale on uważał, że, jako Plater, nie może się usunąć i wstydziłby się, gdyby żaden członek rodziny do organizacji nie należał; ufał ponadto nieograniczenie dobrej wierze i szczerym chęciom Ponseta i innych. By1i tacy, i to nie młokosy, lecz ludzie poważni, którzy wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu ręczyli, że powstanie jest u nas możebne i ma wszystkie szanse za sobą, bo włościanie z pewnością pójdą ze szlachtą, utwierdzali delegatów Rządu Narodowego w mniemaniu, że powstanie tak na Inflantach, jak tez na Białej Rusi jest konieczne.
Jednak nie było żadnego ładu: na sesjach zdania były podzielone, jedni byli za rychłem powstaniem, drudzy chcieli zwlekać; nie było zgody, nie było obmyślanego planu, czas mijał na pustych starciach. Leon to uważał i to go zniechęcało: ku wiośnie, w marcu, wydawał mi się mniej zapalony i mniej ufający w powodzenie ruchu, tem bardziej, że postawa i usposobienie włościan. podżeganych przez roskołów, którzy im wmawiali, że panowie chcą bunt podnieść przeciw carowi, aby poddaństwo przywrócić, nic dobrego nie rokowały.
Tak było mniej więcej do II-go kwietnia; tego dnia z rana, pojechałem do Leona do Kazanowa, by mu imienin powinszować; znalazłem go samego, czyszczącego broń. Rozmówiliśmy się szczegółowo: wyznał mi, że się przekonał, jakiem byłoby szaleństwem rozpoczynać tu powstanie, że może to, zgodnie z mojem uprzednio mu udzielonem zdaniem, sprowadzić tylko nieszczęście na calą okolicę i że z tego powodu postanowił z wiernemi mu sługami przedarć się na Litwę i tam się przyłączyć do partji Narbutta, który w owym czasie dzielnie się trzymał i odpierał zwycięsko napady wojska rosyjskiego. Widząc, że postanowienie jego jest niezłomne i że przekonania jego nie zmienię, nie oponowałem i pożegnałem go z myślą, iż się nie prędko zobaczymy.

Tegoż wieczora wpadła do niego part ja powstańców z Zygmuntem Bujnickim, ekswojskowym, na czele, z rozkazem Rządu Narodowego pod groźbą natychmiastowej śmierci, gdyby nie posłuchał, aby się w przeciągu paru dni przyłączył do partji pod dowództwem tegoż Bujnickiego, mającej w lesie Baltyńskim, na pocztowej drodze, napaść na transport rządowy broni, konwojowany z fortecy dyneburskiej do Dzisny, odebrać broń, przedostać się przez Wyszki, majątek mianowanego naczelnikiem powiatu, Stanisława Mohla, gdzie miały czekać przygotowane konie dla powstańców, za Dźwinę na Litwę. Stosując się do tego rozkazu, w sobotę, I3-go kwietnia, po południu, pod dość niezręcznym pretekstem polowania, Leon wraz z pięciu uzbrojonymi swoimi sługami, którzy do końca wiernie przy nim zostali, służącym Zabłockim, starostą Gytowiczem, szlachcicem Niecieckim, stangretem Antonim i kucharzem Janem Baurą. udał się na miejsce wskazane i czekał przybycia transportu broni. Transport został odbity, 3-ch żołnierzy zabitych, 2.ch ciężko ranionych, karabiny w części zabrane, w części zakopane w lesie, poczem powstańcy zapalili wozy, na których zostawili rannych i ulotnili się, pozostawiwszy na miejscu Leona ze swoją służbą, aby, stosownie do postanowionego planu, przedarł się za Dźwinę. Dowódca jednak niedołężnie, pomimo swej wojskowości, wziął się do rzeczy, gdyż kilku z żołnierzy eskortujących uciekło do Krasławia, do tamecznego pułkownika parków artylerji, rozgłaszając o napaści i żądając pomocy przeciw powstańcom. skutkiem czego, przygotowani już zawczasu włościanie, mianowicie sąsiedni staro wierzy, otrzymali rozkaz łapania "buntowników". Leon w taki sposób 0pU8zczony i zostawiony na pastwę losu, przedewszystkiem ratował nieszczęśliwych żołnierzy, zostawionych na palących się kolasach, opatrzył ich i złożył na mchu w lesie i dopilnowawszy zniszczenia wozów i zbytecznej broni, jął się przeprawiać przez las manowcami, przez tak nazwane "Ziemie posielenne" (niegdyś starostwa daneburskiego), zamieszkałe przez starowierów, rozwścieklonych wiadomością o napaśći, bo innej drogi nie było. Tymczasem już tłumy roskołów, uzbrojonych w kije i rusznice, zebrały się z krzykiem. wymyślaniem i klątwą. Leon ze swojemi musiał się odstrzeliwać i bronić i tylko w taki sposób mogli ujść ca,ło. Okropna to była noc, gdyż powstańcy byli
w ciągłem niebezpieczeństwie, upadali na siłach, wlokąc się z karabinami 30 wiorst, w ciągłem naprężeniu, broniąc się od tłuszczy, ciągle się wzmagającej. Nareszcie nad ranem zdołali dotarć do Wyszek. Tu miały na nich czekać konie. Ale ich nie było ani śladu... Stanisław Mohl, obawiając się zemsty, nie dotrzymał słowa; nic mu to jednak nie pomogło, bo ros koli tegoż jeszcze dnia zbiwszy go, związali, a zrabowawszy i spaliwszy dwór, odwieźli do Dyneburga.

Zawiedziony w nadziei ratunku, ostatecznie wyczerpany, Leon ze swojemi towarzyszami ostatkami sił starał się brnąć dalej lasami dubieńskiemi przy ciągle napastujących tłumach.
W końcu, zaledwie się już wlec mogąc, zostali wszyscy schwytani, związani, ciężkimi razami okładani i pokrwawieni, Tłuszcza, pastwiąc się nad nimi, z tryumfem przyprowadziła do jenerał-adjutanta Szuwałowa (późniejszego jenerał-gubernatora i ministra). Ten, wybadawszy Leona, kazał go natychmiast rozwiązać i zapytał go czy był dowódcą napadu. Leon, myśląc o Bujnickim, który miał żonę i dziecko, wziął na siebie winę i nie zaprzeczył. Odesłano go do fortecy dyneburskiej i osadzono tam w więzieniu ze sługami, ale osobno.

Komentarze (2)

16.08.2018 15:19
Leon Plater Tymczasem rozpoczęła się ogólna pożoga. Włościanie, rozjuszeni przez starowierów, żądnych rabunku, pod pretekstem chwytania powstańców, rzucali się na dwory, niszcząc, paląc, rabując, bez przeszkody ze strony rządu. W ciągu dni kilku wiązano obywateli i księży i oddawano władzy, jako buntowników; wszędzie łuny pożarów, zuchwałość wyuzdana i zawziętość, której sobie folgę dawali włościanie, utrzymując, że taki mieli rozkaz. W taki sposób zrabowano i zniszczono kilkadziesiąt dworów i poszłoby to dalej, gdyby się rząd nie opatrzył, widząc czem to grozi i za pomocą wojska nie powstrzymał dalszych rozruchów. W majątku Ludwiampolu przeszło 60-ciu letni stryj mój, Kazimierz Plater, został napadnięty w nocy przez tłumy roskołów, niby szukających u niego broni i prochu. Służbę powiązano, a jeden z napastników ciął go toporem i rozrąbał ramię, poczem jedni rzucili się na skrzynię żelazną, w której znajdowały się pieniądze i papiery wartościowe, a porąbawszy ją zaczęli z niej wydobywać zawartość, kalecząc się przytem, drudzy rozbijali i zabierali sprzęty, gruchotali wszystko, wyciągali kufy okowity ze sklepów, chwytali co tylko mogli. Ponieważ trwało to długo i był czas zawiadomić o tem w Krasławiu policję, przybył pośpiesznie komisarz i znalazłszy roskołów przy robocie około skrzyni żelaznej, jął sam chwytać pieniądze papierowe garściami i tyle tego nachwytał, że w późniejszym czasie kupił sobie za nie .majątek ziemski. Tenże komisarz, chcąc powiększyć popłoch, sam dał hasło do pożaru, bo wystrzelił w dach słomiany, od którego wszczął się ogólny pożar i wszystkie zabudowania: dom mieszkalny, oficyny i kilka spichrzów spłonęło do szczętu. Stryj mój musiał na to pa.trzeć, leżąc bez opatrunku, rzucono go bowiem na telegę (telega) wązką, a później, nie zważając na ranę przywieziono galopem, jako powstańca, do Krasławia. !am trzymano go na dworze, niczem nie przykrytego; dopiero wieczorem doktór miejscowy otrzymał pozwolenie opatrzyć go i na usilne prośby Sióstr Miłosierdzia pułkownik wreszcie pozwolił przyjąć go pod strażę do ich szpitalu, ale dopiero po kilku dniach; tam też wkrótce z ran umarł.

Nazajutrz po odbiciu broni przez powstańców, ja i mój brat Michał zostaliśmy aresztowani w Krasławiu, dokąd przybyliśmy jak zwykle na niedzielę. Osadzono nas w zimnym, i wilgotnym bauptwachcie; nazajutrz zaś przeprowadzono na inną, niby przyzwoitszą kwaterę i 4-go dnia wywieziono na furmankach pod eskortą do fortecy dyneburskiej, do obszernego więzienia, gdzieśmy licznych znaleźli obywateli, księży i oficjalistów, przywiezionych jako więźniów, pojmanych przez włościan. Strasznie tam było ciasno, gwarno i niespokojnie. Główny doktór wojskowy. Konradi, ludzki i przyzwoity człowiek, który z urzędu przycbodził widywać więźniów, ponieważ byli tam i chorzy, wszedł w nasze położenie i obiecał wziąć jako słabycb do szpitala więziennego. Oczyszczono tam jedną, tak nazwaną kamerę od aresztantów przestępców i usadowiono nas wraz z kilkunastu innymi, odziawszy w rządowe, aresztanckie płócienne "chałaty". Doktór Konradi przychodził codziennie egzaminować cborych i od niegośmy się dowiadywali o tern, co się działo z bratem Leonem, bo go też codziennie widywał. Jemu też zawdzięczamy, żeśmy w temże szpitalnem więzieniu dzień cały z Leonem spędzili, gdyż go nam, jako chorego, do szpitala sprowadził. Wtenczas dowiedzieliśmy się od Leona o szczegółach jego pojmania; był dobrej myśli i nieprzewidywał, aby mu tak wielkie groziło niebezpieczeństwo, gdyż nigdy do pesymistów nie należał.

Już nazajutrz przyszedł rozkaz, aby go przeprowadzono do nowego więzienia, w samem mieście niedawno postawionego, skąd_kilkakrotnie wywożono go do fortecy na badania śledcze i tak zwane oczne stawki; Konradi zaś otrzymał wymówkę, że ośmielił się w szpitalu go ulokować, Została naznaczona komisja sądowa z Petersburga, pod przewodnictwem radcy stanu Storożenki i Paniutina, szczególnie niechętnego człowieka. Komisja z rozkazu Murawjewa rozpoczęła swoje działania. Z góry widać było, że istniało postanowienie skazania Leona; cel ten wyraźnie się wykazywał w całym ciągu indagacji. N am też chciano dowieść, żeśmy uczestniczyli w napadzie odbicia broni, ale za wiele było rozmaitych świadków, którzy nas widzieli tegoż dnia i wieczora przy robotach gospodarskich i zajęciach domowych, więc w tym razie na chęciach skończyć się musiało. Indagacja przeciągnęła się. Rozmaite dochodziły nas wiadomości, pochodzące od samych członków komisji, że coraz więcej wynajdywali argumentów na potępienie Leona.

Tymczasem Zygmunt Bujnieki, poznawszy niebezpieczeństwo swego położenia, udał się natychmiast po zamachu do Petersburga i tam od ministra Wałuj ewa, przez siostrę, która była przyjaciółką p. Wałujewowej, otrzymał paszport i udał się za granicę. Prędko doszła wiadomość, że jest bezpieczny i nic mu nie grozi. Leon zaś za niego mógł być lada dzień na śmierć skazany. To też niektórzy członkowie rodziny Bujnickich zaczęli się domagać od Zygmunta, by się publicznie przyznał do winy. Jakoż, niestety, zbyt późno wystosował list do komisji, w którym pisał, że to on był prawdziwym i jedynym dowódcą oddziału, który odbił broń w lesie Baltyńskim około Krasławia. Żona jego podjęła się osobiście wręczyć list ten członkom zebranej komisji. Przyjęto list z niedowierzaniem, przeczytano go, ale żadnej nie zwrócono nań uwagi, nawet, jak się zdaje, nie wciągnięto go do protokułu. Do jakiego stopnia panowała stronność i zła wola w łonie komisji w tej sprawie, prócz innych licznych dowodów, dało się widzieĆ- z następującego szczegółu. Dwóch żołnierzy rannych, uratowanych przez Leona, umieszczono osobno w szpitalu; w toku indagacji przyprowadzono do nich Leona, aby go poznali świadczyli, że to on dowodził partją w lesie; w tym samym pokoju leżał za parawanem rzekomo śmiertelnie chory niejaki Petrusewicz, obywatel z Litwy, schwytany jako powstaniec, który wydawał się już być zupełnie nieprzytomny, tak, że żadnej na niego nie zwracano uwagi; on jednak wszystko słyszał i widział, jak Paniutin po głośnem zaprzeczeniu żołnierzy, że nie stojący przed nimi Leon był dowódcą, nachylił się do jednego z nich, mówiąc mu: "wszak to ten był naczelnikiem?" na to się ranny ofuknął; "ja wam mówiłem, że nie on, on mnie życie ratował; naczelnik zaś wyglądał inaczej" i opisał jego wygląd i ubiór. O tern jednak także ani wzmianki nie uczyniono w protokule. Znaleźli się między tymi niedojrzałymi powstańcami tacy, którzy przez tchórzostwo winę Leona wobec rządu powiększali. Obywatel Hłuszanin, wzięty niby powstaniec z majątku swojego Skajsła, chcąc się uniewinnić, utrzymywał w komisji na ocznych stawkach, że zmuszony był pójść, bo nie miał wyboru, ponieważ mu Leon groził natychmiastową śmiercią z pistoletu. Leon naturalnie temu zaprzeczył, bo i cienia prawdy wtem -';1ie było, komisja jednak skwapliwie skorzystała z tego obwinienia. niesłusznie zaś obwiniony nawet żalu nie miał do oszczercy, tylko ubolewał nad jego małodusznością.
Zebrawszy wszystkie poszlaki, komisja, na mocy stanu wojennego, wedle praw istniejących za zbrojne powstanie i dowództwo nad part ją, wydała wyrok śmierci, który miał pójść na zatwierdzenie wyższe i jak powszechnie twierdzono, miał być złagodzony, Wszyscy dziwili się temu, tak ostremu wyrokowi i przekonani byli, że to tylko postrach i że w Petersburgu będzie zamieniony na inną karę. Leon był tegoż przekonania, ale dekret nie poszedł do Petersburga, bo Murawjew wyrobił sobie prawo skazywania na śmierć bez apelacji. Rodzina moja, o ile mogła robiła starania, udając się do rozmaitych wpływowych osób, ale daremnie. Między innemi stryjeczno-rodzona siostra: zamieszkała w Poznańskiem, Anna Platerowa, udała się przez ks. Czartoryską z Hotel Lambert do cesarzowej Eugenji, która obiecała wstawić się przez ambasadora francuskiego w Petersburgu. Na to, po długiej zwłoce, otrzymała odpowiedz, że cesarzowa, gdyby wiedziała o kogo chodzi, z pewnościąby z góry odmówiła, bo ów Leon Plater nie zasługuje' na żadne względy, jest to bowiem rewolucjonista, który już w r. 1830 dowodził bandami i naj gorszą po sobie zostawił pamięć.
Takich to argumentów używano, aby udaremnić wszelką akcję ratunkową.

Gdy zapadł był dekret sądu wojennego, słudzy Leona (których skazano na ciężkie roboty), mianowicie służący jego Józef Zabłocki, gwałtownie domagał się w komisji, aby mu pozwolono dzielić los swego pana i aby, gdy ten miał być rozstrzelany. i on mógł z nim razem pójść na śmierć. Jednak wierność ta najmniejszego w komisji nie wzbudziła współczucia, tylko jakoby komendant fortecy, który nie sympatyzował z wojennym naczelnikiem, jenerałem Dłatowskim, miał być przywiązaniem sługi dla swojego pana przejęty. W końcu maja dowiedzieliśmy się z przerażeniem, że Leon został nagle pod silną eskortą przeprowadzony z więzienia na przedmieściu, gdzie przebywał z politycznymi więźniami, do więzienia fortecy pod Nr 1-szy. Tam mu 26-go maja oznajmiono, by był gotów, gdyż nazajutrz rano miał być stracony. Zastano go spokojnie piórem piszącego na papierze. Poprosił o księdza; przyzwolono na to, i pełniący obowiązek proboszcza ks. Bolesław Aleksandrowicz (w późniejszym czasie skazany na ciężkie roboty i zmarły po drodze w Tiumeniu) otrzymał pozwolenie od komendanta spędzenia z nim nocy przedśmier.tnej. W najwyższem skupieniu, na ciągłej modlitwie. zeszła ta noc ostatnia. Leon spowiadał się, otrzymał ostatnie sakramenta, darował winy tym, którzy się przyczynili do jego zguby, dziękował Bogu, że mu pozwolił być ofiarą w dobrej?sprawie, ofiarował śmierć swoją za Ojca Świętego i nieprzyjaciół Kościoła i Ojczyzny, i tak pokrzepiony na duchu doczekał ranka. Prosił o widzenie się z matką i siostrami, które w tym celu przybyły ze wsi do Dyneburga i o pożegnanie się z nami, braćmi. Tego ostatniego jemu i nam odmówiono; otrzymaliśmy tylko od niego karteczkę pożegnalną (którą chowam w medaljonie wraz z jego włosami) następującej treści:

"Kochani, drodzy moi bracia! Nie sądzono nam widzieć się na tej ziemi--mocno mię to boli. Przyjmcie moje uściśnienie, choć tylko listowne. Błogosławię was, przyciskam do serca. Do widzenia w lepszej kiedyś krainie. Kochający was brat Leon. 27 maja 1863 r."

Przy tem rozporządzenie odnośnie legatów dla sług, którzy mu towarzyszyli i prośba o zapłacenie kilku drobnych długów. Matkę i siostry, jakoż kilku krewnych, których do niego dopuszczono, przyjął z największą pogodą 'i spokojem, prosił, aby się nie martwiły, bo ta śmierć, to dla niego szczęście. Zrobił uwagę, że on drugi z rodzeństwa umiera śmiercią gwałtowną, bo jeden brat starszy, Kazimierz, temu lat parę, utonął w jeziorze, kąpiąc się. Prosił też matkę, aby nie miała żalu do sprawców jego śmierci. Czule się z nimi pożegnał. nie zwlekając, bo już nastawali, aby jechał.

Siadł z księdzem, który przez cały czas łez swych pohamować nie mógł, na wóz, i nie okazując najmniejszego strachu, dojechał na miejsce, gdzie miał być stracony, za fortecą na piaskach, na lewo od toru Dynebursko-Ryskiej kolei; tam mu włożono koszulę śmiertelną po zdjęciu wierzchniego odzienia i salwa z karabinów położyła w jednej chwili koniec temu szlachetnemu życiu. Licznie zebrana publiczność, nawet rosjanie, mianowicie oficerowie, mocno byli przejęci bohaterstwem tego zgonu. Panowie: Storożenko, Paniutin, jenerał Dłatowskij i inni, przyglądali się z wałów fortecznych tej egzekucji. Jakie przy tern były ich myśli? Bogu jednemu wiadomo. Działo się to o jedenastej przed południem; myśmy w więziennym szpitalu wiedzieli o tem, i klęcząc przyoknie zakratowanym, słyszeliśmy salwę, która nas pozbawiła brata. Natychmiast po rozstrzelaniu Leona, zakopano go tamże i wojsko, jak to jest we zwyczaju, podeptało mogiłę, przechodząc po niej kilkakrotnie. Postawiono straż i wszyscy się rozeszli, ale po północy przybył oddział z trumną, wykopano zwłoki i wywieziono, - dokąd? nikt się o tem, pomimo starannych poszukiwań i badań, nie mógł dowiedzieć. Wnoszą, że je pochowano w ?grodzie komendanta w fortecy. Komendant, zapytywany o to w późniejszym czasie, przez osoby, z któremi był w dobrych stosunkach, odpowiedział: "Nie mogę panom 'żadnej dać o tern dokładnej wiadomości, tyle tylko powiedzieć mogę, że zwłoki Leona Platera złożone są w przyzwoitem miejscu"...

W kilka miesięcy po tej katastrofie matka moja podała. prośbę do cesarzowej Marji, błagając ją, jako matkę, o zezwolenie na wydanie jej zwłok rozstrzelanego syna. Książę Suworow, ówcz8sny jenerał-gubernator w Petersburgu, mąż szlachetny, który nam stale sprzyjał i któremu zawdzięczamy, że nas nie wywieziono do Rosji, sam przeczytał ową prośbę cesarzowej. Wydawało się, że zrobiła na nią niejakieś wrażenie, ale nic nie obiecała i matka moja żadnej nawet nie otrzymała odpowiedzi. Mnie z moim bratem, po przeszło 20-to tygodniowem więzieniu uwolniono nareszcie dla braku poszlak, ale internowano w Krasławiu, prześladowano na każdym kroku; pomimo spalonych dworów, zrabowanych kompletnie majątków, kazano niezwłocznie wypłacić podwójną kontrybucję, dobra zaś ś. p. Leona zasekwestrowano, a w późniejszym czasie skonfiskowano. Nieszczęsny Ponset, który był sprawcą i głównym motorem tego chybionego na Inflantach pseudo-powstania, został schwytany i jako delegat Rządu Narodowego sądzony na śmierć, a w drodze ułaskawienia zesłany do katorgi, ale przez krewną, która była żoną jednego z ministrów w Petersburgu, już w ciągu roku zdołał się wykręcić i bezpiecznie dostać do Krakowa, gdy tyle ofiar jego niedarowanej, grzesznej i lekkomyślnej zarozumiałości pokutowało i życiem przypłaciło pokładane w nim zaufanie. W pięć lat potem spotkałem go w Krakowie w ogrodzie publicznym; udawał że mnie nie poznał i dobrze zrobił; bo takie ?potkanie dla obu stron nie mogło być miłe.

Oto są wspomnienia pokrótce i pobieżnie zebrane z owej smutnej epoki i tego chybionego ruchu, którego ofiarą padł Leon Plater.
16.08.2018 15:28
Fragment listu Ludwiki Platerówny, siostry Leona, do jej ciotecznego rodzeństwa: Władysława i Oktawii Sołtanów - znalezionego w papierach ś. p. S. Marii (Sołtan) w Szymanowie
(za Konarski Szymon "Platerowie")

Dynaburg, 28 maja 1863 r.

Moi kochani i najdrożsi,
Ofiara się spełniła - Błonia Dynaburskie zbryzgane zostały krwią niewinną a w niebie przybył, jak się tego spodziewać można: męczennik i święty - daj Boże każdemu tak umierać! Kto ostatnie chwile przeżył z tym na śmierć skazanym Barankiem i widział jego gotowość, jego wiarę, jego ufność w Ranach Zbawicielowych. i ten wyraz nieziemski jego oblicza, kto słyszał, kto ostatni mu dał pocałunek z uśmiechem: do zobaczenia w Ojczyźnie niebieskiej!

Ten pojmie uczucia pierwszych chrześcian. Pojmie, że nie płakali, żegnając się z najdroższymi istotami idącymi na. śmierć męczeńską lecz zazdrościli im!
Nic nie pomogło zeznanie biednej pani Zygmuntowej [Bujnickiej]. Wyrok w sobotę już był podpisany - w niedzielę spauzowano, bo święto - ale pod wieczór ksiądz [Aleksandrowicz, proboszcz dynaburski, który na wygnaniu zakończył niedługo potem życie] otrzymał wezwanie, aby na 8-ą wieczór stawił się w fortecy dla przygotowania na śmierć przestępcy politycznego i przebycia z nim nocy, jeżeliby tego sobie życzył.
Nam nic nie oznajmiono i tak byliśmy wszyscy w okrutnej niepewności. Nazajutrz z rana dopiero przyszło nam pozwolenie przybycia do fortecy dla widzenia się z Leonem.
Mama i siostry już były - pojechaliśmy więc z Ludwikiem [Plater-Zyberk] i Leonem Roppem. Wprowadzono nas do tego więzienia, które całą noc było rajem, całą noc modlitwy, rozmyślania, wyznawania najdrobniejszych przewinień, kilkakrotnie. powtarzanych spowiedzi, a zakończona Mszą Św., komunią Ostatnim Namaszczeniem. Nie! Uczuć naszych spisać nie zdołam, gdyśmy się z tym najdroższym dziecięciem serca naszego spotkały, braciom tej ostatniej pociechy nie dozwolono. O jakaż to była rozmowa między nami! Pełna najczulszej już nieziemskiej miłości! Ściskaliśmy się, błogosławili i pocieszali nawzajem.
- To moja nadzieja cała - mówił Leoś drogi, wskazując na ukrzyżowanego. Spodziewam się, że mi źle nie będzie, jednakże módlcie się, żeby się szczęśliwiec odbyło.
A matka nasza: Dziecię moje drogie, pamiętaj tylko na te słowa, które Zbawiciel wyrzekł z Krzyża: "Dziś ze mną będziesz w raju" i proś, abyś je usłyszał. - Tak, tak, ja też częsta sobie je powtarzam.
Ale cóż, wszystkiego wam napisać nie mogę, ba ta nie do napisania! Trzeba było widzieć go siedzącego na łóżku między mamą a mną uśmiechającego się do nas, trzymającego nas za ręce, trzeba była go słyszeć mówiącego tak słodko i łagodnie. Wincenty, nasz poczciwy, stary sługa, przypadł z płaczem da nóg jego. Ksiądz co moment oczy ocierał.
Mama wszystko z wielką mocą i męstwem przeniosła. Świętość od niego wychodząca i moc z góry idąca, wszystka nas widać umacniała. Pożegnaliśmy się z uśmiechem, bez szlochów, bez rozpaczy, do zobaczenia w lepszej krainie.

Mamie do nóg upadł prosząc o błogosławieństwa; wszystkich kazał pozdrowić, uściskać, was szczególnie wspominając. Patem ludzie jego [z oddziału] skazani na rozmaite kary przychodzili do niego na pożegnanie; przez odmykające się drzwi komnatki więziennej jeszcze na nas spoglądał, jeszcze do nas się uśmiechał. - Potem wyjść nam kazano. Wojska zbierać się zaczęło. Kazano nam odjechać, ale widziałam go jeszcze jak wyszedł, lekko wskoczył na wóz, krzyżyk wziął z rąk księdza z wyrazem twarzy niewypowiedzianym, jeszcze nas spostrzegł, jeszcze najmilej nam się ukłonił.
Chciałam z nim odbyć bolesną drogę, ale już blisko nie było można dla mnóstwa wojska, w tłumie zaś nie chciałam. Pojechałyśmy wszystkie da Kościoła odmawiać modlitwy za drogiego konającego, któremu Sąd Boży musiał być łaskawszy od sądu ludzkiego. Reszty szczegółów dowiecie się od p. Wincentego Szadurskiega.
Admiracja ludzka i sława światowa mała mię obchodzą wobec sprawy wiecznej zapewnianej, jak mniemam, drogiemu dziecku naszemu.

Oto są ostatnie sława, które skreślił nie wiedząc czy nas będzie mógł widzieć: "Matko droga, do ciebie się obracam, błogosław mi na drogę wieczności, przebacz mi wszelkie maje uchybienia, a nie oddawaj się zbytecznie żalowi. Mam mocną nadzieję, że mi tam dobrze będzie.

Bracia kochani, ostatki licznego gronka naszego. Młodszy wiekiem od was błogosławię was z serca prawem konającego! Proszę was, pamiętajcie a moich biedakach, tak jakbym ja o nich pamiętał, gdybym żył - gorzki żywot ich czeka. Dłużników moich, jak tylko będzie z czego, zaspakajajcie. Siostry maje drogie, przyciskam was do kochającego serca. Przeszłej nocy śniłem Celinkę klęczącą w modlitwie. Módlcie się wszystkie za mają duszę, Władysławie i Oktawciu, wiecie, jak was kocham! Błogosławię dziatki wasze. Kuzynkowie kochani, kuzynki i krewni bliżsi i dalsi, niech was Bóg pocieszyć raczy i niech wam wszystkim wynagrodzi za wasze dla mnie współczucie - umieram chętnie, ba widzę wolę Boską
Dowidzenia w lepszej krainie. 27 maja 1863 r."