Cz.III
31
Jak coś się zdarzy, to zwykle podobne zdarzenie będzie miało ponownie miejsce. Dotyczyło to oczywiście przypadków z praktyki lekarskiej. Dr Jewsiejenko przeniósł się do Bolesławca, gdzie dr Kłosowski zapewnił mu lepsze warunki materialne. Do wzorowej organizacji Oddziału Chirurgicznego w szpitalu w Bolesławcu przyczyniło się „Radio Wolna Europa”. W którejś audycji spikerzy rozgłośni opisali okropne warunki tego szpitala, jego zaniedbania, braki i brudy. Zmobilizowało to miejscowe władze i zakłady pracy, w wyniku czego urządzono wspaniałą salę operacyjną i unowocześniono oddziały szpitalne.
Z pracą w szpitalu związany jest jeszcze jeden epizod, mocno przeze mnie przeżyty. Przyjąłem na oddział mężczyznę w sile wieku, z potężnym krwotokiem płucnym. Zabezpieczyłem go jak mogłem, wydałem szczegółowe dyspozycje postępowania z nim i posadziłem na noc przy nim (z braku pielęgniarek) niedawno przyjętą do pracy sanitariuszkę. Wieczór był spokojny. Rano, gdy przyszedłem, dowiedziałem się, że znów chory miał duży krwotok. Wystąpił on w momencie wymiotów, spowodowanych przekarmieniem go przez sanitariuszkę - wbrew moim wyraźnym zakazom. Była groźba utraty życia. Na szczęście udało się go uratować. A sanitariuszkę z miejsca zwolniłem z pracy. Niespodziewanie w jej sprawie osobiście interweniował u mnie kilkakrotnie sam szef Urzędu Bezpieczeństwa Błachnio. Domagał się przywrócenia jej do pracy i to przy tym właśnie chorym. Nie zgodziłem się. Przyszedł znowu do mnie do mieszkania i siedział około dwu godzin, domagając się zmiany mojej decyzji. Nie uległem. Proponowałem zatrudnić ją w Ośrodku Zdrowia - na co on się nie zgodził. Wyszedł ode mnie dopiero wtedy, gdy zostałem telefonicznie wezwany do szpitala do jakiegoś chorego. Szczegółowy pisemny raport z tego incydentu złożyłem naczelnikowi wydziału Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu i odtąd nikt nigdy ze mną tej sprawy nie poruszał.
***
Już od początku zabiegałem, by w każdej gminie była położna. Przez długi czas toczyłem boje z poszczególnymi gminami by wzięły te położne na swój budżet. Do 1949 roku prawie wszędzie już były takie położne, większość z nich na utrzymaniu gminy. Z reguły były nimi Polki. Zatrudnione położne gminne miały zawsze dużo zajęć. Fachowy nadzór nad nimi, z mojego ramienia, pełniła położna Powiatowego Ośrodka Zdrowia Wincenta Oryl. Pracowała ona w Zgorzelcu od stycznia 1948 roku, początkowo w szpitalu, następnie w Ośrodku Zdrowia. Później przybyły położne Kowalska oraz Cichaczowa. W Izbie Porodowej w Pieńsku była położna Pinkusiowa, w Węglińcu położna Bentkowska, a w Działoszynie położna Wojciechowska. Ja ze swej strony nadzorowałem ich pracę, od czasu do czasu wizytując Izby Porodowe oraz sprawdzając prawidłowość zestawu torby każdej położnej. Początkowo były tym zaskoczone, później przyzwyczaiły się do mego nadzoru. Ze swej strony muszę stwierdzić, że nigdy nie miałem najmniejszej skargi na żadną z nich i nie stwierdzałem uchybień w ich pracy. Położne były mi też pomocą w prowadzeniu akcji higienizacji wsi. W tym czasie (koniec grudnia 1949 roku) miasto Zgorzelec liczyło 7262 mieszkańców, Bogatynia 6738 oraz 7 gmin wiejskich łącznie 29.617 mieszkańców. Kobiet było w powiecie 22.239, a mężczyzn 21.378.
32
Razem więc było w powiecie 43.617 mieszkańców. Z chwilą osiedlenia się w mieście i okolicy większej liczby mieszkańców oraz przybycia nowych lekarzy zdecydowano przenieść Ośrodek Zdrowia do większych pomieszczeń, dających możność lokalowej separacji poszczególnych poradni. Przeprowadzka odbyła się w 1951 roku. W tym celu Zarząd Miasta przydzielił stojące dotąd pusto budynki Nr 37, 39 i 41 przy ulicy Warszawskiej. Zwolniony budynek przy ulicy Warszawskiej 11 został zaraz wykorzystany przez powstającą Stację Sanitarno-Epidemiologiczną. Temu celowi służy do dziś.
W 1950 roku został utworzony oddzielny szpital dla Greków. Na ten cel został zajęty cały duży budynek na rogu ulic Staszica i Domańskiego. Adaptacja budynku i prowadzenie tego szpitala odbywały się poza gestią lekarza powiatowego, w ramach centralnej akcji specjalnej. Dopiero z chwilą przesiedlenia nie pracujących Greków (chyba w 1951 r.) w Bieszczady, szpital ten został przekazany lekarzowi powiatowemu i włączony jako oddział Szpitala Powiatowego. Po pobieżnym remoncie budynku przeniesiono tu Oddział Wewnętrzny. Dużo remontów i adaptacji wykonywanych też było w terenie powiatu. W Pieńsku budynek po szpitalu został adaptowany na Ośrodek Zdrowia i Izbę Porodową. Adaptowano i remontowano budynki dla ośrodków zdrowia w Węglińcu, Ruszowie i Bogatyni. O zakresie tych prac mówi dokonane przeze mnie w dniu 26.10. 1950 roku wyliczenie z wykorzystanych kredytów inwestycyjnych Ministerstwa Zdrowia. Wyliczałem się wówczas z następujących kredytów:
1. Rozbudowa Ośrodka Zdrowia w Węglińcu 1.100.000.-
Wyposażenie Ośrodka Zdrowia w Węglińcu 700.000.- 1.800.000 zł.
2. Rozbudowa Szpitala Pow. w Zgorzelcu 9.500.000 zł.
3. Rozbudowa Szpitala Miejskiego w Bogatyni 2.375.000 zł.
4. Rozbudowa Pow. Ośrodka Zdrowia w Zgorzelcu 1.900.000 zł.
5. Żłobek Dzielnicowy w Zgorzelcu 475.000 zł.
Razem 16.050.000 zł.
Wszędzie prace remontowo-budowlane szły bardzo opieszale, terminy ich zakończenia nie były dotrzymane. I nic nie pomagały moje interwencje ani interwencje innych organów i prezydiów rad narodowych. Nie pomagały narady z kierownikami robót ani z ich przełożonymi. Zawsze mieli „pilniejsze” roboty do wykonania i różne „trudności obiektywne”.
Te prace były wykonywane z budżetu Ministerstwa Zdrowia poprzez Wydział Zdrowia. Ponadto cały szereg prac był płacony z budżetów gminnych - które też musiałem nadzorować, np. przygotowanie pomieszczeń do pracy i mieszkań dla położnych gminnych. I tak mój Wydział Zdrowia prowadził w czerwcu 1952 roku budżetowość następujących jednostek:
1. Żłobki sezonowe
2. Położne gminne
3. Izby Porodowe
4. Poradnia dla Matki i Dziecka
5. Powiatowy Ośrodek Zdrowia
6. Ambulatorium przyfabryczne
7. Miejskie Ośrodki Zdrowia
8. Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna
9. Higiena szkolna
10. Akcja leczniczo-profilaktyczna
11. Budżet inwestycyjny
12. Budżet administracyjny
Ponadto 11 innych działów było nadzorowanych przez Wydział Zdrowia. Była więc to już duża machina finansowa.
***33
Po zwolnieniu mnie w październiku 1952 roku z funkcji lekarza powiatowego - wówczas już kierownika Wydziału Zdrowia - pozostałem jako fachowy doradca nowego kierownika. Został nim Paweł Selak, nie lekarz. Od kilku lat był pracownikiem Starostwa, ostatnio był kierownikiem referatu wojskowego.
***
W końcu 1949 roku zrobił się w Zgorzelcu ruch, przyjeżdżali różni ludzie z delegacjami z KC PZPR. Z Ostapem Dłuskim przyjechał dr Aleksy Pytel z Warszawy, pediatra. Przyszedł do mnie do Wydziału Zdrowia. Od niego dowiedziałem się, że do Zgorzelca przybędzie dużo Greków, którzy uciekli z Macedonii przed ofensywą faszystowskich wojsk greckich. Jego zadaniem było zorganizowanie opieki lekarskiej dla przybywających dzieci greckich. Naprędce zostały wyremontowane liczne zrujnowane domy, zwłaszcza wzdłuż ulicy Daszyńskiego oraz War¬szawskiej. Jednostka wojskowa opróżniła tzw. białe koszary. Przy ulicy Staszica został adaptowany dom na szpital dla Greków. Dr Pytel w krótkim czasie zorganizował szpital dziecięcy w budynku koszar. Wreszcie, chyba w marcu 1950 r., Grecy przyjechali. Było ich około 15.000. Miasto od razu się zmieniło, czarno ubrani Grecy i Greczynki, wysiadujący całymi godzinami przed domem, często na krawędzi chodnika, nadali mu orientalny wygląd. Dzieci w liczbie 5500 zostały umieszczone w zaadaptowanych koszarach. Nikt z Greków nie znał języka polskiego, większość mówiła tylko w ojczystym języku. Porozumienie więc z nimi było trudne.
Uchodźcy greccy przyjeżdżali do Polski od 1948 roku. Początkowo przyjeżdżały dzieci greckie, które lokowano w państwowych domach wychowawczych w Lądku Zdroju, Szczawnie (wówczas Solice Zdrój) i w Bardzie Śląskim. W marcu 1950 r. dzieci i dorośli zostali przeniesieni do Zgorzelca. Dzieci były pod bezpośrednią opieką Ministerstwa Oświaty, natomiast dorosłymi opiekował się Fundusz Wczasów Pracowniczych w ramach tzw. Akcji Specjalnej. Do końca 1952 roku biuro Akcji Specjalnej zajmowało się wszystkimi problemami dotyczącymi tych uchodźców. Dyrektorem tego biura byli kolejno Mikulski i Dubois, Grecy utworzyli też swoją organizację partyjną, która m.in. organizowała kursy języka polskiego. Christos Terzudis podaje, że wśród Greków było 6800 osób zdolnych do pracy, 2000 starców i 1800 inwalidów.
Grecy zaczęli pojawiać się jako pacjenci Ośrodka Zdrowia, a także i szpitala. Stopniowo zaczęło przybywać tych pacjentów, polski personel musiał się z nimi porozumiewać. Czasami
34
przychodzili z tłumaczem, lecz często ci nie potrafili przetłumaczyć pytań lekarza, ani odpowiedzi chorego. Trzeba było sobie radzić. Chcąc nie chcąc zaczęliśmy stopniowo poznawać greckie słowa, co ułatwiało porozumiewanie się. Zatrudniłem też w naszym lecznictwie lekarzy -Greków. Pamiętam ich trzech. Dr Kostopulos, najmłodszy z nich, energiczny, rzutki, był zatrudniony przy dzieciach greckich, a więc mi nie podlegał (służba zdrowia dla dzieci greckich była wydzielona i nam nie podlegała). Wkrótce też po zlikwidowaniu tego ośrodka dla dzieci wyjechał ze Zgorzelca. Pozostałych - Nucopulosa i Filaktosa zatrudniłem w Ośrodku Zdrowia. Byli to już starsi ludzie. Przyjmowali przede wszystkim pacjentów - Greków, powoli uczyli się też polskiego języka. Nauczyli się z czasem na tyle, że przyjmowali również pacjentów Polaków. Po kilku latach, gdy nie pracujący Grecy (dużo wśród nich było osób starszych) byli przenoszeni w okolice Krościenka w Bieszczady, dr Nucopulos pojechał tam z nimi. Dr Filaktos zaś pozostał w Zgorzelcu, wychował syna na zdolnego muzyka i dopiero w początkach lat 70-tych, gdy dostał zgodę ze swego kraju, powrócił z żoną do Grecji, dokąd już wcześniej wyemigrował jego syn. Liczni młodzi Grecy pokończyli polskie szkoły, zdobyli zawód i pracowali z nami, lub przenosili się do innych miejscowości województwa. Coraz częstsze też były mieszane małżeństwa polsko-greckie.
Dr Pytel pracował przy dzieciach greckich do końca 1950 roku. Młody, energiczny, dobry organizator kierował całą opieką nad tymi dziećmi. Miewałem z nim częste kontakty - zawsze rzeczowe, koleżeńskie i przyjazne. Również prywatnie spotykaliśmy się, do dziś utrzymujemy przyjacielskie kontakty. Do pomocy miał dwie młode lekarki: Wiesławę Andrzejewską i Annę Turkiewicz. Po nim kierownictwo lekarskie Ośrodka Dziecięcego objęła dr Stanisława Wiernicka, także skierowana nakazem pracy.
***
Jako lekarz powiatowy byłem odpowiedzialny za stan sanitarny zakładów pracy. Starałem się więc kolejno je poznać. Jako pierwsze odwiedziłem huty szkła w Pieńsku. Czynne były wtedy dopiero niektóre piece. Przyglądałem się wydmuchiwaniu różnych form z płynnego szkła, podziwiając zręczność dmuchaczy i ich wytrzymałość na prymitywne jeszcze wtedy warunki pracy. Automatyzacja przyszła dopiero później, służba BHP powstała też później. Zjeżdżałem pod ziemię do kopalni węgla brunatnego w Kaławsku (Węglińcu), wędrowałem kilometrowymi chodnikami pod ziemią. Niski i wąski chodnik nie wszędzie pozwalał się wy-prostować. Tylko na niektórych odcinkach strop i ściany oszalowane były deskami. Ze stropu i po ścianach sączyła się woda, zbierając się na dnie w strumienie, wskutek czego dno było błotniste. W miejscach większych kałuż rozrzucone były deski, chwiejące się pod nogami przechodzących osób. Trzeba było bardzo uważać na głowy i patrzeć pod nogi. W mglistym świetle górniczych lampek posuwaliśmy się wraz z oprowadzającymi mnie górnikami powoli, starając się nie poślizgnąć lub nie zawadzić głową o mokry strop. Informowano mnie też wtedy, ze wiele chodników jest tak niskich, że można w nich posuwać się tylko na czworakach. Kopalnia ta później została zamknięta ze względów bezpieczeństwa (zdarzył się w niej wypadek zawału). W Bogatyni zwiedzałem Fabryki Włókiennicze Bawełny. Oprowadzał mnie ich dyrektor Warchał.
35
Imponowała mi zręczność tkaczek. W Turowie oglądałem z bliska olbrzymie mechaniczne koparki. Zwiedzałem Fabrykę Makaronu i Młyn w Zgorzelcu i szereg innych zakładów i wytwórni. Bardzo to było dla mnie pouczające i ciekawe, ułatwiło mi później wielokrotnie rozmowy z różnymi robotnikami - pacjentami. Łatwiej mi było ich zrozumieć.
Wizytując większe z tych zakładów pracy interesowałem się stanem opieki zdrowotnej nad zatrudnionymi, starając się pomóc dyrekcjom zakładów w tych sprawach. W kopalni w Turowie już był zalążek własnego ambulatorium.
***
W 1950 roku ustawa sejmowa upaństwowiła wszystkie, dotychczas prywatne oraz samorządowe zakłady służby zdrowia. Upaństwowionymi aptekami zajął się pion farmaceutyczny. W Zgorzelcu dokonano tego w dniu 9 stycznia 1951 roku. W celu przejęcia szpitali, ośrodków zdrowia, sanatoriów, żłobków i innych zakładów utworzono Zakład Lecznictwa Pracowniczego, zwany w skrócie ZLP. Ja zostałem przez Ministra Zdrowia mianowany pełnomocnikiem do organizacji tego Zakładu w powiatach zgorzeleckim i lubańskim. Kilkakrotnie w związku z tym jeździłem do Lubania, ale tam szybko się z tą organizacją uporano. Natomiast w Zgorzelcu miałem wiele z tym roboty. Zorganizowałem biuro ZLP przy moim Wydziale Zdrowia, zatrudniłem pracowników i przejąłem w powiecie wszystkie zakłady należące do Ubezpieczalni Społecznej. Kierowniczką biura ZLP została pani Zalewska, ciotka dr W. Andrzejewskiej. Od początku miałem ścisłą współpracę ZLP z Wydziałem Zdrowia. ZLP funkcjonował przez około rok czasu - po czym nastąpiła jego fuzja z zakładami leczniczymi Ubezpieczalni Społecznej i wszystko przeszło pod zarząd Rady Narodowej, której fachowym organem był mój Wydział Zdrowia. Lata wojny i związane z nią wędrówki ludzi stwarzały doskonałe warunki szerzenia się chorób zakaźnych. M.in. bardzo narastały zachorowania na choroby weneryczne. Wiele przy¬padków rzeżączki, zwłaszcza u mężczyzn, wykrywaliśmy korzystając z posiadanych prymitywnych mikroskopów. Sami nauczyliśmy się rozpoznawać dwoinki Neissera. Nauczyliśmy się też rozpoznawać różne stadia osutki syfilitycznej i wykrywać pod mikroskopem krętki blade -celował w tym dr Kantorski. Świeże zachorowania wykrywaliśmy u młodzieży kilkunastoletniej, u osób dorosłych, a czasem u ludzi starszych, powyżej 70 lat. W 1949 roku nasilenie tych chorób skłoniło nasze Ministerstwo do zorganizowania w całym kraju „Akcji W.”. Prowadziliśmy ją też na naszym terenie, jej kierownictwo powierzyłem dr Kantorskiemu, który się specjalizował w tym zakresie.
Olbrzymie żniwo zbierała gruźlica. Głód, poniewierka i okrutne warunki, stworzone przez okupanta, owocowały w ten straszliwy sposób. Mając w Ośrodku Zdrowia pierwszy polski aparat rentgenowski uruchomiłem w październiku 1946 r. Poradnię Przeciwgruźliczą. Byłem jej jedynym lekarzem do czasu mego wyjazdu ze Zgorzelca. Początkowo pielęgniarką była Danuta Jasińska, następnie od 1 maja 1947 roku Maria Stysiak, bardzo sumienna, troskliwa i oddana tej pracy i chorym. Z mojej inicjatywy ukończyła kurs młodszych pielęgniarek. Zorganizowałem go na bazie naszego szpitala. Sześciomiesięczny kurs ukończyła w 1951 roku spora grupa młodych salowych,
36
rejestratorek i sekretarek. Potem kolejno kierowałem je na roczny kurs pielęgniarski, zakończony egzaminem państwowym. Tak zdobyły wykształcenie zawodowe Maria Stysiak, Maria Poniatowska, Aleksandra Koza, Jadwiga Górka, Genowefa Góral, Stefania Andrzejewska i kilka innych. W Poradni Przeciwgruźliczej przyjmowałem chorych zawsze po południu, po załatwieniu z rana spraw szpitala, potem spraw w Wydziale Zdrowia. Zaczynałem tu przyjęcia o godzinie 16-ej, trwały do 19-ej, ale bardzo czysto przeciągały się o 1-2 godziny. Posiadanie na miejscu aparatu rentgenowskiego umożliwiło mi prowadzenie leczenia zapadowego chorych na gruźlicę płuc, wytwarzanie i dopełnianie odmy opłucnowej oraz odmy otrzewnej. Nikt z lekarzy - poza mną - zabiegu takiego nie wykonywał. Był to okres największego rozkwitu tej metody leczenia, zaniechanej dopiero po pojawieniu się dostępnych skutecznych leków przeciwprątkowych około 1954 roku. Chorzy przyjeżdżali do mnie z całego powiatu, nieraz i z sąsiedniego powiatu lubańskiego. Dziennie miałem do trzydziestu i więcej takich dopełnień, z których każde poprzedzone było kontrolnym prześwietleniem klatki piersiowej. Nierzadko kontrolę rentgenowską stanu zapadu płuca przeprowadzałem też i po zabiegu. Duża liczba pacjentów oraz pracy biurowej sprawiały, ze wielokrotnie nie miałem kiedy pójść do domu na obiad (samo przejście zajmowało sporo czasu). Żona monitowała mnie telefonicznie, że obiad już gotów, nadaremnie. Przynosiła mi go więc w menażkach do Poradni Przeciwgruźliczej, gdzie spo-żywałem go między przyjęciami pacjentów. Żona początkowo buntowała się z tego powodu, lecz z czasem pogodziła się z takim stanem rzeczy.
***
W 1950 roku żona zdecydowała, że też pójdzie do pracy. Dzieciom zapewniliśmy dochodzącą opiekę. Krysia zaczęła pracować w dziale planowania w Spółdzielni „Granica”. Wysyłano ją stamtąd kilkakrotnie na przeszkolenie do Otwocka, wreszcie ukończyła Kurs Planistyki w Sosnówce i awansowała na główną Planistkę Spółdzielni. Bardzo taktowna i życzliwa każdemu, dawała sobie doskonale radę z ludźmi w sklepach oraz w różnych wytwórniach. Pracowała tam do końca 1954 roku, tj. do naszego przeniesienia się do Rudki.
***
Pracownicy z reguły byli zatrudniani do pracy w wymiarze godzinowym. W wyniku tego wypadało często paradoksalne zatrudnianie jednego pracownika w ilości 15-18 a nawet ponad 25 godzin na dobę. Żartobliwa odpowiedź na pytanie, jak ty to robisz, aby wypracować 25 godzin na dobę, brzmiała: „Bo ja codziennie o godzinę wcześniej wstaję”. W początku lat pięć-dziesiątych te sprawy unormowano i ograniczono zatrudnienie, do maksimum 10 godzin na dobę.
Około 1948 roku Ośrodek Zdrowia w Zgorzelcu został usamodzielniony. Kierownikiem administracyjnym został w sierpniu 1949 roku Franciszek Szymkowski. Funkcję tę pełnił do czasu wyprowadzenia się ze Zgorzelca w początkach 1953 roku. Po Szymkowskim jego funkcję w Ośrodku Zdrowia objęła Hanna Schnieder, wieloletni pracownik starostwa. Pracowała tu, a
37
następnie w Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej przez wiele lat, aż do przejścia na emeryturę.
Rada Miejscowa przy Powiatowym Ośrodku Zdrowia w Zgorzelcu była bardzo prężna i aktywna. Organizowała ona pomoc dla pracowników oraz różne imprezy kulturalne, jak bale karnawałowe (odbywały się one w lokalu Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej), wycieczki (np. zbiorowa wycieczka na Śnieżkę), kuligi itp. Uczestniczyliśmy w nich wszyscy chętnie, dawały one sposobność nawiązania bliższego kontaktu pozasłużbowego ze swymi współpracownikami, co zawsze wysoko ceniłem.
***
Kilkakrotnie byłem wzywany do około 6-letniego synka szefa UB Andrzeja Akawca. Dziecko ciężko zachorowało. Wystąpiły u niego porażenia kończyn. Po przeprowadzeniu wstępnych badań odwiozłem je karetką pogotowia do kliniki we Wrocławiu. Chłopiec pozostał tam i później go nie widziałem. Ojciec jego też wkrótce opuścił Zgorzelec. Był to jedyny przypadek choroby Heinego-Medina w mojej praktyce. W Zgorzelcu przeżyłem okres pierwszego stosowania penicyliny, streptomycyny i hydrazydu kwasu izonikotynowego. Pamiętam krótkotrwałe, lecz bardzo silne, bóle opłucnowe u chorych po wstrzyknięciu dopłucnowo antybiotyku w przypadkach wysiękowego zapalenia opłucnej. Wstrzyknięcia te wykonywało się na zakończenie opróżniającej punkcji jamy opłucnowej. Niejednokrotnie wykonywałem ten zabieg w domu pacjenta. Przychodziłem tam z pielęgniarką nosząc ze sobą aparat odmowy. Przy leczeniu odmą sztuczną miałem też kilka trudnych przeżyć. Parokrotnie zdarzyło się wtargnięcie bańki powietrza do obiegu krwi, czego nie zawsze można było się ustrzec. Były to niegroźne przypadki. Raz tylko sytuacja stała się alarmująca. W poczekalni było pełno pacjentów, wejście do gabinetu tylko przez tę poczekalnię. Do gabinetu wszedł pacjent na kolejne dopełnienie odmy. W czasie zabiegu nagle zsiniał i przestał oddychać. Tętno umarło. Dramat. Reakcję miałem szybką. Sam rozpocząłem sztuczny oddech i masaż serca, zlecając przygotowanie zastrzyku dożylnego. Po pierwszym zastrzyku serce pacjenta podjęło pracę, skóra się zaróżowiła, wróciła czynność oddechowa. Po długiej chwili pacjent odzyskał przytomność. Odleżał na kozetce, ja tymczasem w pokoju pielęgniarskim - z ciężkim sercem - podjąłem dopełniania odmy u czekających pacjentów. Wszystko skończyło się dobrze, pacjent o własnych siłach wrócił do domu i potem jeszcze wielokrotnie przyjeżdżał do mnie na ten zabieg.
Szczególnie dużo chorych na gruźlicę miałem w rejonie Bogatyni, odległej o ponad 40 km. A że komunikacja PKS (pociągi długo tam nie chodziły, początkowo tory kolejowe biegnące częściowo przez teren NRD, dochodziły tylko do Turowa) była bardzo niekorzystna - nie zgłaszali się oni w terminie na badania i zabiegi. Wobec tego postanowiłem, że ja będę do nich jeździł, korzystając z tego, że Ministerstwo Zdrowia przydzieliło mi samochód sanitarny „Dodge”, zamieniony później na „Skodę”. Przez kilka lat jeździłem do Bogatyni regularnie w stały dzień tygodnia (środę), zabierając ze sobą pielęgniarkę i kartotekę chorych z tego rejonu. Przyjmowanie chorych zorganizowałem w miejscowym Ośrodku Zdrowia. Było to dla nich bardzo korzystne, pozwoliło mi też znacznie podnieść
38
wykrywalność choroby oraz skuteczność leczenia. Trwało to do końca 1954 roku.
Pierwsza po wojnie duża akcja zapobiegania gruźlicy zorganizowana została w 1948 roku. Były to masowe szczepienia przeciwgruźlicze dzieci i młodzieży do lat 18. Akcję tę zorganizowano w oparciu o pomoc Duńskiego Czerwonego Krzyża. Lekarze - Duńczycy przeszkolili polski personel i nadzorowali całą akcję. W Zgorzelcu rozpoczęliśmy szczepienia w początkach 1949 roku. Przebiegały one sprawnie. Pod koniec marca tegoż roku na około 10 dni przyjechała ekipa z duńskimi lekarzami - Akselem i Astą Obak. Nie było wtedy jeszcze żadnego hotelu w mieście, więc lekarze ci zamieszkali w naszym domu. Była to para młodych, bardzo sympatycznych i kulturalnych ludzi. Wieczorami dużo razem rozmawialiśmy. W pracy mieli tłumaczkę - Polkę, która umożliwiała im porozumiewanie się z miejscowymi ludźmi. Przez pierwsze lata stosowania tych szczepień spotykało się nierzadko nadmierne odczyny poszczepienne w miejscu szczepienia, a czasem nawet i w odległych węzłach chłonnych klatki piersiowej i szyi. Było z tym dużo kłopotu, matki zawsze były zdenerwowane i często głośno narzekały. Owrzodzenia odczynowe goiły się długo, nieraz przez szereg tygodni, a nawet miesięcy. Dopiero po zmianie szczepu bakteryjnego, używanego do produkcji szczepionki, znikły te niepokojące objawy i dalsze szczepienia przebiegały już bez zdenerwowań i niepokojów.
***
W okresie od 1 maja 1950 do 31 grudnia 1953 roku pełniłem dyżury nocne w Pogotowiu Ratunkowym. Dyżury dzienne miewałem tylko w dni świąteczne. Przez szereg lat kierownikiem administracyjnym pogotowia był Józef Baryła, on układał dyżury kierowców i sanitariuszy. W pierwszym okresie pogotowie było administrowane przez Wojewódzką Stację Pogotowia Ratun¬kowego, dopiero po kilku miesiącach zostało usamodzielnione, a jego kierownikiem został dr Eugeniusz Wilczyński. Biura oraz dyżurka dla personelu mieściły się przy ulicy Czachowskiego 3, karetki stały na ulicy, przy chodniku. Prócz mnie dyżurowało jeszcze kilku innych lekarzy, w tym także lekarze wojskowi z obu miejscowych jednostek wojskowych.
Upamiętniły mi się szczególnie dwa moje wyjazdy. Zostaliśmy wezwani do furiata, który z siekierą w ręku nie wpuszczał nikogo do domu. Milicjanci nie mogli sobie z nim poradzić. Przyjechaliśmy. Samotna chałupa, w niej ryczący i wyklinający chory grozi każdemu trzymaną w ręku siekierą. Sam już jest pokrwawiony. W należytej odległości od chałupy stał wianek ludzi z sąsiedztwa. Nikt, ani rodzina, ani sąsiedzi nie mieli dostępu do chorego. Każda próba zbliżenia się wzmagała jego furię. Ale nasz sanitariusz (niestety nie pamiętam jego nazwiska), trochę znający prywatnie chorego, zaczął z nim rozmawiać, wreszcie namówił go łagodnością do odłożenia siekiery. I chory z moim skierowaniem został odwieziony do Sanatorium dla Psychicznie Chorych w Obrzycach.
Innym razem zostaliśmy wezwani do poranionego na wsi, gdzieś w okolicy Radomierzyc. Był to drugi dzień świąt Wielkanocnych, dzień piękny, słoneczny. Ale - z braku personelu -dyżurowaliśmy bez sanitariusza. Pojechałem więc sam z kierowcą. Zastaliśmy młodego chłopca poranionego rozbitą w bójce butelką. Mocno krwawił, cała dolna warga wisiała w strzępach poniżej brody, twarz potłuczona z dużymi ranami. Trzeba zrobić pierwszy opatrunek. Pomaga mi mój kierowca. Wreszcie opatrunek zrobiony, wsiadamy do karetki.
39
I tu kierowca mówi:- Panie doktorze! Mnie słabo. Nie mogę prowadzić wozu. Rzeczywiście jest blado-zielony, musiałem i jemu udzielić pomocy. Wreszcie wsiedliśmy do karetki, ja za kierownicą i na sygnale zawiozłem obu pacjentów do szpitala. Dużą plagą było picie alkoholu. Część społeczeństwa nadużywała go przy każdej okazji, nie czyniąc wyboru z rodzaju trunku. Początkowo przez długi czas nie było wódek ani spirytusu monopolowego. Rozwinęło się bimbrownictwo. Bimber pił każdy - choć nie każdy go nadużywał. Bimber, pełen różnych fuzli, „kopał w nerki”, jak się popularnie mówiło. Czasem zdarzało się jednak również picie alkoholu metylowego (a nie etylowego), który jest silnie trujący. Pamiętam taki dzień, gdy po libacji zatruło się alkoholem metylowym 20 osób. Kilka z nich zmarło w męczarniach, kilka oślepło, nikt nie wyszedł bez szwanku. Tak olbrzymią cenę zapłacili za chwilę bezmyślnej zabawy. Niejednokrotnie też interweniowałem w wypadku alkoholowego delirium tremens. Nałóg ten zniszczył niejednego z wartościowych ludzi.
Do moich obowiązków jako lekarza powiatowego należało wykonywanie oględzin i sekcji sądowo-lekarskich na zlecenie sądu. Wykonywałem ich sporo. Wiązało się to z dużymi trudami i niewygodami, bo nigdzie nie było żadnego stosownego pomieszczenia ani też przyuczonych pomocników. Często robiłem te badania w kaplicach cmentarnych. W Zgorzelcu taką rolę spełniał drewniany barak bez okien, z szerokimi wrotami. Zawsze było to pomieszczenie nie opalane oraz bez żadnego oświetlenia. Gdy więc wypadło robić sekcję zimą - robiłem ją przy szeroko otwartych wrotach, choć nieraz na dworze sypał śnieg. Praca była i z tego powodu trudna, że dysponowałem tylko prowizorycznie dobranymi narzędziami. W razie mojej nieobecności w Zgorzelcu sekcje te wykonywał dr Kantorski. W przygotowaniach i zakończeniu sekcji pomagali mi moi kontrolerzy sanitarni.
Pewnego razu zostałem wezwany jako biegły do sądu w sprawie oskarżenia o zgwałcenie. Skarżącą była młoda, około 25 lat licząca, dziewczyna, pracownica jednego z miejscowych zakładów pracy. Skarżyła swego szefa, że w pracy, w jednej z sal zakładu, wykorzystując do tego celu stół laboratoryjny i jej zasłabnięcie, zgwałcił ją. Moją rzeczą było orzec, czy było to możliwe. Była to zdrowa, mocna, doskonale zbudowana i odżywiona atrakcyjna kobieta, z typu określanego mianem „hoża dziewka”. Oczywiście, wykluczyć stosunku płciowego nie było możliwe, ale i żadnych śladów gwałtu nie było. Delikwentka argumentowała, że się nie broniła, bo ją słabość ogarnęła. Wydałem więc dla sądu stosowne orzeczenie. Po dwu dniach zostałem wezwany przez tę kobietę poprzez Ubezpieczalnię Społeczną na wizytę domową. Wizyty domowe załatwiałem po zakończeniu przyjęć w Poradni Przeciwgruźliczej. Tego dnia przyjęcia przeciągnęły się do bardzo późnych godzin; wezwanie nie mówiło nic o pilności wizyty, więc poszedłem tam następnego dnia przed przyjęciami w Poradni. Zastałem samotną pacjentkę w mansardowym pokoiku w brudnej pościeli, zaskoczoną moim przybyciem. Stwierdziłem niegroźny, lekki stan grypowy. Odniosłem wtedy wrażenie, że zamierzała poprzedniego wieczoru być mi powolną, aby tylko uzyskać korzystne dla siebie orzeczenie. Takie pułapki nie często, ale się zdarzają. Były i zabawne momenty. W pierwszym okresie, gdy jeszcze nie mieliśmy żadnego aparatu rentgenowskiego, do dra Kantorskiego do ambulatorium przyszła starsza kobieta, skarżąc się na łamanie w plecach. Doktor ją zbadał i wypisał receptę. Ale ona się tym nie zadowoliła i domagała się koniecznie prześwietlenia. Nie dała sobie wytłumaczyć, że nie ma czym ją prześwietlić. Wskazała na stojącą w gabinecie lampę Vitalux i kategorycznie domagała się, aby ją tą lampą prześwietlił. Nie chciała opuścić gabinetu. I nie ustąpiła, póki jej doktor tą lampą nie „prześwietlił”. Wtedy wreszcie wyszła z gabinetu zadowolona.
40
Organizacja Czerwonego Krzyża została założona chyba w 1947 roku, a w 1948 roku jej działalność była już szeroka i różnorodna. PCK mieścił się przy ulicy Czachowskiego 1. Działalność prowadził pełnomocnik Zarządu Głównego PCK na Oddział 31 w Zgorzelcu W. Najhajt. W końcu lata 1948 roku zwrócił się do mnie z prośbą o zorganizowanie i prowadzenie kursu przodownic zdrowia dla wsi na poziomie kursu ratowniczo-sanitarnego II stopnia. Zmobilizowałem wykładowców, on zebrał z całego powiatu uczestniczki w liczbie 12 i ten pierwszy kurs odbył się w czasie od 20 października 1948 r. do 18 grudnia 1948 r. Program kursu był następujący:
Temat. Ilość godzin zajęć. .Wykładowca
Wiadomości o Polsce. 6 mgr Piotr Kokoryk
Ratownictwo z ćwiczeniami. 10 dr Dymitr Jewsiejenko
Choroby zakaźne. 4 .dr Eugeniusz Wilczyński
Budowa i czynności organizmu ludzkiego 4 dr Aleksander Brankiewicz
Choroby społeczne. 4 dr Jan Gliński
Chory w domu (z ćwiczeniami). 10 dr Dymitr Jewsiejenko
Higiena osobista i otoczenia. 4 dr Dymitr Jewsiejenko
Alkoholizm 4 dr Jan Gliński
Higiena kobiety, matki i opieka nad dzieckiem 4 dr Aleksander Brankiewicz
Organizacja wychowania fizycznego. 2 p. Zalewska
Taktyka szpitalna. 10 dr Mikołaj Łochina
Razem 62
Na zakończenie kursu odbył się egzamin, po którym wszystkie uczestniczki otrzymały zaświadczenia.
W latach 1950-1951 kierownikiem PCK w Zgorzelcu był Bogusław Woś, z którym również współpracowałem. Wielu pracowników terenowej służby zdrowia ofiarnie pracowało w Czerwonym Krzyżu.
***
W latach pięćdziesiątych organizowaliśmy przez Powiatowy Ośrodek Zdrowia „białe niedziele”. Były to wyjazdy lekarzy z pielęgniarkami do poszczególnych wsi, tam bezpłatnie przyjmowano zgłaszających się ludzi. Były to w dużej mierze przeglądy sanitarne, ale udzielano też wiele porad lekarskich, robiono opatrunki, kierowano na badania dodatkowe, czasem i do
41
szpitala. Frekwencja chorych była zawsze duża, czasem bywało do 100 osób. Lekarze stomatolodzy często tam wyrywali zepsute zęby, kontrolerzy sanitarni oglądali obejścia, studnie, gnojowiska i udzielali odpowiednich rad. Wyjazdy te i ta forma udzielania pomocy lekarskiej na wsi, zwłaszcza odległej od siedziby ośrodka zdrowia lub w okresie nasilonych prac w polu, cieszyła się dużą popularnością. A i my lekarze i pielęgniarki chętnie wtedy jeździliśmy.
Gdy w 1953 roku powołano Komisje Kontroli Zawodowej, zostałem mianowany zastępcą Rzecznika Dobra takiej komisji we Wrocławiu.
***
Pierwszy przydzielony mi przez Ministerstwo Zdrowia samochód była to - jak wspomniałem -sanitarka amerykańska „Dodge”. Jeździłem nią z moim kierowcą Franciszkiem Dudą. Dbał on o samochód rzetelnie i nie mieliśmy nigdy awarii. Od czasu do czasu jeździłem do Wrocławia po leki, środki opatrunkowe, materiały sanitarne, sprzęt, dary z UNRRA itp. Taki wyjazd zajmował nam cały dzień. Wyjeżdżaliśmy około 5-ej rano, by być około 8-mej we Wrocławiu, odległym o 167 kilometrów. Droga wiodła przez zrujnowany Bolesławiec, potem autostradą. Gdy Duda w drodze powrotnej czuł się zbyt zmęczony, zastępowałem go przy kierownicy, aby się mógł trochę przespać. Czasem zabierali się z nami urzędnicy starostwa, udający się do Urzędu Wojewódzkiego lub z niego wracający. Awarii nigdy nie mieliśmy.
W czerwcu 1948 roku odszedł Franciszek Duda, jego miejsce zajął od dnia 15 czerwca 1948 roku Stanisław Barć, pracujący w Zgorzelcu od 1945 roku. Wkrótce potem nastąpiła wymiana sanitarki na inną, podobną, którą w 1949 roku też trzeba było wycofać z użytku. W jej miejsce dostałem samochód osobowy marki „Skoda”, czarną limuzynę. Był to dar UNICEF dla usprawnienia opieki nad dziećmi, dlatego nie mógł być mi odebrany i przekazany na inne cele. Odbierałem ten wóz we Wrocławiu osobiście wraz z Barciem. W Zgorzelcu zazdroszczono mi go, bo w tym czasie osobowy samochód służbowy miał tylko starosta. Służył mi ten wóz do końca mego pobytu w Zgorzelcu. Potem, gdy już przekazałem Wydział Zdrowia w ręce nowych, kierowników Wydziału (byli nimi kolejno nie lekarze Paweł Selak i Stanisław Leszczyński), korzystałem nadal z tego samochodu w każdą środę dla dojazdu wraz z pielęgniarką do Ośrodka Zdrowia w Bogatyni, do naszych pacjentów Poradni Przeciwgruźliczej.
Z Dudą i Barciem żyłem w przyjaźni, a z Barciem do dziś wzajemnie się odwiedzamy. Barć dbał troskliwie o samochód, który stale był do dyspozycji. Ze swej strony wielokrotnie zwalniałem Barcia (za jego też zgodą) z jazdy w teren, sam prowadziłem samochód. I obaj z takiego układu byliśmy zadowoleni. W okresach moich codziennych wyjazdów do Nowogrodźca czy Lubania, w czasie mojej tam pracy w Komisji Poborowej, Barć w ten sposób nie tracił daremnie całych dni.
***
Pierwsza Komisja Poborowa odbyła się w listopadzie 1945 roku. Brałem w niej udział, jak i we wszystkich następnych corocznych komisjach. Nie było początkowo aparatu rentgena, więc bez niego badaliśmy poborowych. Od chwili otrzymania takiego aparatu, co roku prześwietlałem
42
poborowych. Byłem powoływany każdego roku do tej pracy w powiatach zgorzeleckim, bolesławieckim, lubańskim. Powiat bolesławiecki miał tylko jeden aparat rentgenowski w małym szpitaliku w Nowogrodźcu, tam się więc tamtejsze komisje odbywały. Poborowych, zwłaszcza z początku, było bardzo dużo, każda komisja pracowała przez 2-3 tygodnie. Niezbyt lubiłem tę pracę i choć byłem na czas poboru zwalniany ze stałych moich obowiązków, popołudniami chodziłem do przychodni do moich chorych. W czasie urzędowania Komisji zawsze miałem sporo wolnego czasu, w Nowogrodźcu wykorzystywałem go na grę w ping-ponga.
***
Wiele społecznych funkcji pełniłem z urzędu, jako lekarz powiatowy. O niektórych z nich już wspomniałem. Były i takie, które przyjmowałem dobrowolnie, na przykład w Związku Zawodowym Pracowników Służby Zdrowia, w którym przez cały czas pobytu w Zgorzelcu (a i jeszcze przez następne 25 lat), stale pełniłem różne funkcje z wyboru. Kilkakrotnie byłem w Zgorzelcu obdarowany funkcją delegata Izby Lekarskiej we Wrocławiu (np. do współdziałania z Urzędem Likwidacyjnymi przy tworzeniu Zakładu Lecznictwa Pracowniczego i innych). Był okres nadmiaru tych funkcji. Kiedyś doliczyłem się ich ponad 25. Na szczęście tylko w niektórych potrzebna była moja działalność.
***
W końcu lat czterdziestych, gdy w Zgorzelcu było już kilku lekarzy, wspólnie z dr Jewsiejenko, postanowiliśmy organizować miejscowe zebrania lekarskie z wygłaszaniem referatów naukowych oraz omawianiem interesujących przypadków chorobowych. Wkrótce zebrania te stały się regularnymi spotkaniami.
Wojewódzki Wydział Zdrowia organizował od 1946 roku okresowe spotkania i narady lekarzy powiatowych. Były to spotkania jednodniowe, przeważnie o charakterze instruktażowym. Brałem w nich udział. Około 1 kwietnia 1951 roku narada zorganizowana przez Wydział Zdrowia odbywała się w sali Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych. Na tym spotkaniu dr Jan. Wolański, pełnomocnik Ministra Zdrowia do Spraw Zakładu Lecznictwa Pracowniczego, wręczał niedawno ustanowioną odznakę „Za Wzorową Pracę w Służbie Zdrowia”. Była to pierwsza dekoracja tymi odznakami. Było dla mnie niemałą satysfakcją, ale i zaskoczeniem, że i ja zostałem udekorowany. Odznakę otrzymał wówczas również dr Zygmunt Śliwicki, naczelny lekarz PKP we Wrocławiu, z którym po z górą trzydziestu latach spotkałem się w Warszawie, gdy mu wręczałem w jego mieszkaniu Warszawski Krzyż Powstańczy. Wielkim jest dla mnie zaszczyt, że ten wspaniały człowiek, wieloletni więzień Pawiaka i uczestnik Powstania Warszawskiego w naszym Zgrupowaniu „Gurt”, przyjął mnie do grona swych przyjaciół. Odszedł już na Wieczną Wartę i ze wzruszeniem wspominamy go z jego żoną, wierną towarzyszką całej niedoli pawiackiej i powstańczej.
43
Pewnego dnia w 1950 roku, przechodząc koło budynku starostwa przy ulicy Warszawskiej zobaczyłem nalepiony na ścianie urzędu wielki afisz z dużym, długim tekstem. Był to apel do ludności, wystosowany przez Komitet Obrońców Pokoju. Przeczytałem go uważnie, sprawa była nowa. Na zakończenie przeczytałem dwa podpisy: Przewodniczący Powiatowego Komitetu Ob¬rońców Pokoju w Zgorzelcu, sędzia W. Neuman, oraz sekretarz Komitetu, dr Jan Gliński. W pierwszej chwili zatkało mnie. Nikt ze mną nie rozmawiał, o istnieniu tego Komitetu dowie-działem się dopiero z tego afisza i nie wiem, że zostałem „mianowany” jego sekretarzem.
Nie zgodziłem się z takim nieliczeniem się ze mną. Poszedłem do I sekretarza Komitetu Powiatowego PZPR (miałem do niego też kilka innych spraw) i wyraziłem swoje niezadowolenie z tej formy postępowania, wyraziłem to stanowczo. Niemniej, zgadzając się z merytoryczną stroną ruchu obrońców pokoju, na wyrażoną przez niego prośbę przystałem. I tak zaczął się okres mojej intensywnej działalności w tym Komitecie. Wkrótce zostałem jego wiceprzewodniczącym i potem przewodniczącym całego powiatowego Komitetu. Był to okres kampanii zbierania podpisów pod Apelem Sztokholmskim. Wykorzystując swój służbowy samochód sam jeździłem po wsiach i gminach, zakładałem tam Miejscowe Komitety Obrońców Pokoju i kierowałem całą akcją zbierania podpisów. Zebrano ich dużo, ponad 50.000. Po przekazaniu zebranych podpisów do Wrocławia działalność tego Komitetu zamarła.
***
Charakterystyczną, niepowtarzalną cechą tych pierwszych lat powojennych, był entuzjazm pracy, entuzjazm i zapał w tworzeniu nowego życia na gruzach, zostawionych przez wojnę, przez cofające się wojska niemieckie, przez niszczące wszystko walki.
Dominującą cechą tego okresu była radość twórczej pracy, radość z tworzenia nowego życia na gruzach i pustce. Nie było w tym nic z uczucia zemsty za pięcioletnią niewolę i upodlenie. Ta radość, jaką daje tworzenie, jest najszczytniejszą w naszym życiu, wyzwala ona siły ukryte a potężne, wzbudza entuzjazm i zbliża do siebie ludzi.
Tak jak entuzjazm panował w pracy - entuzjazm, którego przez wiele lat nic nie mogło przygłuszyć - tak i w życiu prywatnym dominowała radość. Radość z wolności, radość z własnego domu rodzinnego, radość tworzenia, budowania życia społecznego wolnego od ucisku i niesprawiedliwości. Każdy z nas zachłystywał się wprost radością. Przejawiało się to w pracy i w domu, a w szczególności wyrażało się w ożywionym życiu towarzyskim. Brydż, muzyka, wieczory przy ognisku i gorące dyskusje wypełniały cały czas wolny. I każdy ochoczo i dużo pracował w ogródku przydomowym. I my sadziliśmy kwiaty, warzywa. Przez pewien czas żona hodowała kury i kaczki. Latem wybieraliśmy się do lasu, na grzyby i jagody, czasem na jakąś wodę. A w zimie dzieci jeździły na nartach i sankach.
Równoległym nurtem, ściśle związanym z naszą pracą, toczyło się tu nasze życie domowe, prywatne, rodzinne i towarzyskie. Rodzina mojej żony i moja odwiedzały nas już od sierpnia 1945 roku. Mój ojciec obserwował moją pracę, teść dużo malował. Wiele jego obrazów upamiętnia nam ówczesne życie. Malował głównie akwarelą, którą posługiwał się najchętniej. Oboje z żoną stanowili piękną parę kochających się, siwych jak śnieg dziadków. Obie nasze
44
matki troszczyły się o nas, o nasze gospodarstwo i życie domowe. Krążące od czasu do czasu pogłoski o tymczasowości naszej władzy na Ziemiach Zachodnich napawały ją wielkim niepokojem, którego my nie odczuwaliśmy. Mój ojciec wypoczywał po trudach bardzo intensywnej pracy i cieszył się z moich dokonań. A oczkiem w głowie u wszystkich była maleńka Zosia oraz - urodzony w 1948 roku Jędrek. Siostra moja po stracie męża (zmarł w marcu 1946 roku), pracując jako pielęgniarka z naszym ojcem, odwiedzała nas z córeczką Marysią. Nieraz dyskutowaliśmy o różnych problemach pielęgniarskich oraz o sprawach etyki zawodów medycznych.
Od początku pobytu w Zgorzelcu utrzymywaliśmy kontakty sąsiedzko-towarzyskie z nielicznymi domami polskimi. Kontakty z Janiszewskimi urwały się z chwilą ich wyjazdu ze Zgorzelca. Było to młode małżeństwo, pierwsze polskie małżeństwo, zawarte w Zgorzelcu jeszcze przed moim tam przybyciem. Janina Janiszewska, zwana Niną, przyjechała do Zgorzelca jeszcze w maju 1945 roku z tzw. grupą radomską. Ich ślub odbył się w początku czerwca 1945 roku. Ślubu kościelnego udzielił im ks. Franciszek Scholz. Wesele z dużą pompą odbyło się w majątku Jerzmanki. W tej uczcie wzięła udział prawie cała ludność polska. Jedzenia i picia było w bród, gości obsługiwały Niemki, co dla byłych jeńców wojennych było dużym przeżyciem. Ślu-bu cywilnego udzielił im Kazimierz Życieński, pierwszy urzędnik Stanu Cywilnego. Skojarzył on w Zgorzelcu wiele małżeństw.
Zaprzyjaźniliśmy się z Janiną i Kazimierzem Gostyńskimi oraz z Zofią i Zdzisławem Bussami. W każde święta czy imieniny odwiedzaliśmy się w sporym kręgu znajomych i przyjaciół. Do nas często zachodzili goście pod pretekstem wypróbowania wspaniałego ajerkoniaku, przygotowanego przez Krysię lub innych smakołyków, jako że Krysia była od początku wspaniałą gospodynią. Z tych odwiedzin pozostała nam cenna pamiątka: rodzaj pamiętnika domowego, do którego wpisywali się wszyscy mili goście. Do dziś zapełnił się ten pamiętnik wieloma wpisami, nie brak tam i wpisów szeregu ludzi znanych, jak: Melchior Wańkowicz, Wojciech Żukrowski, Stanisław Strumpf-Wojtkiewicz, prof. Marcin Kacprzak, Jerzy Lutowski, Wojciech Siemion; jest też kilka wpisów mową wiązaną Stanisława Marczaka-Oborskiego. Ten zbiór wpisów obrazuje atmosferę, w jakiej wtedy żyliśmy.
O atmosferze, w jakiej zostaliśmy wychowani w naszych domach, a którą zawsze staraliśmy się troskliwie pielęgnować, mówią wpisy do naszego „sztambucha” naszych bliskich. Moja matka wpisała w styczniu 1947 roku:
„Dobrze mi tu z Wami. Dzieci moje najdroższe, dobrze w otoczeniu zharmonizowanego światła, ciepła, przestrzeni kwiatów i jakże wygodnego fotela; -dobrze mi patrzeć na Wasze wysiłki utrzymania wytkniętej linii życia i pracy mimo nieraz ciężkich i kąśliwych smagań z zewnątrz. I tego nawet się nie lękam, choć może serce boli Waszym bólem, ale widocznie potrzebne to jest mądrem zrządzeniem Bożym, bo ratuje przed gnuśnością i duszę hartuje i zawsze „na baczność utrzymuje.” A Ojciec mój między innymi wpisał:
„... harmonia barw wzajemnych musi dominować przez dobrą wolę wzajemną, życzliwość, cierpliwość i dobre łagodne słowa wzajemne. To wszystko jest i dlatego wszyscy Wam, kochani, na odjezdnem wpisując się - piszą hymny pochlebne!”
45
Moja teściowa, Helena Olesiowa, tak upamiętniła nam swoje odczucia, wpisując się w sierpniu 1947 roku:
„Kiedy w sierpniu 1945 roku pierwszy raz przyjechałam do Was - porwało mnie piękno tej ziemi - ale zarazem przytłoczyła otchłań pracy, jaka czekała na polskie ręce! Wszystko trzeba było dźwignąć z ruiny - zaczynać od podstaw. Z głęboką troską patrzyłam na Was, Kochane Dzieci, czy potraficie podołać temu bezmiarowi pracy! Ty Janku stwarzając dwa szpitale i organizując całe życie zdrowotne - i Ty Krysiu stwarzając Dom - w tym zupełnie obcym środowisku - w tak trudnych warunkach z maleńką Zosią. Jestem tu obecnie na trzecich wakacjach i dumna jestem z Was Dzieci - wywiązaliście się Oboje z ciężkich Waszych obowiązków i zasłużyliście w całej pełni na miano „Pionierów - Polaków Ziem Odzyskanych”. „ Jednym z miłych wpisów do tej księgi jest wpis starosty Stanisława Watrasa, który przytaczam w całości:
„Gdyby w społeczeństwie naszego powiatu więcej było jednostek tak bezinteresownych, pracujących dla dobra sprawy, jak nasz dzisiejszy solenizant i Jego przemiła Małżonka - Ziemie Odzyskane osiągnęłyby rozkwit, jako rezultat rzetelnej i uczciwej pracy. S. Watras. Wanda Watras i Teresa. Zgorzelec 27.XII.47.”
Pierwszy z wpisów Stanisława Marczaka-Oborskiego z dnia 28 sierpnia 1947 roku był zapowiedzią kilku dalszych, wszystkie zaś nawiązywały do aktualnej w danym czasie okazji.
Swoją myśl wyraził on wówczas następująco;
„W pustyni dni, jak piasek miałkich, tak trudno ziarno prawdy zmieścić. Nazbyt oddani sprawom f o r m y, ludzie odchodzą w niej od treści. W obręczach ze słońc i księżyców przeminie dni i nocy wiele. Pomnij na ślub drugiemu dany, by mu nie przestał być w e s e l e m” Wojciech Żukrowski napisał w dniu 25 lipca 1947 r. w tonie żartobliwym:
„Do rozkoszy pionierstwa należy i szarańcza gości, którzy spadają wraz z autami. Jeśli Gospodarze zostają wyciśnięci jak cytryny, to cele informacyjno-naukowe łą¬czą się najściślej z rozkoszami sadystycznymi napastników. Ale błagamy Was, o Mili, trwajcie, mieszkajcie i pracujcie, żebyśmy mieli gdzie zajechać, prawdziwą przyjemność tego zakątku odkryjecie z chwilą, gdy nas już uda Wam się pozbyć. I to Wam wyrówna cierpienia o zadręczeni Gospodarze! Całując wielokrotnie ręce Pani Domu, ściskając dłonie Pana wołając – Pa! do Zosieńki i klepiąc Bytrą - współczujący Wojciech Żukrowski.”
Wielokrotnie odwiedzał nas mój kolega szkolny, rydzyniak, Zbigniew Kulczycki, póki pracował na Dolnym Śląsku. Najpierw był starostą kłodzkim, potem przez szereg lat I wicewojewodą, następnie sekretarzem Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu. Następnie przeniósł się do Warszawy. Razem byliśmy w Warszawie w Armii Krajowej. Zbyszek już w czasach szkolnych był lewicowych przekonań, toteż nie zdziwiło mnie to, że po wyzwoleniu wstąpił do PPR, a następnie do PZPR.
46
Wielokrotnie dyskutowaliśmy na te tematy. Jego za-interesowały problemy historyczne i społeczne, mnie przede wszystkim medycyna i człowiek chory. I choć tu drogi nasze się rozeszły - pozostała przyjaźń i zawsze nas łączyło dążenie do prawdy, do życia w prawości, do niesienia pomocy ludziom jej potrzebującym, do organizowania życia w oparciu o sprawiedliwość społeczną. I obaj - choć osiągnęliśmy wiele w naszym życiu - majątku się nie dorobiliśmy. Zbyszek w późniejszych latach poświęcił się zagadnieniom turystyki krajowej i zagranicznej, opracował dwa przewodniki (po NRD i po Węgrzech) oraz napisał historię turystyki w Polsce.
Głębokim wstrząsem była dla nas nagła śmierć Kazika Gostyńskiego w 1949 roku. Jego żona była służbowo w Warszawie. Rano przed godziną 7-mą przybiegła siostra Ani, Irena Rajchel wołając, że coś się Kazikowi stało. Pobiegłem - już nie żył. Zmarł we śnie. Z ciężkim sercem powiadomiłem o tym Anię telefonicznie.
W 1953 roku wybrałem się zimą na narty do Zakopanego. Przez dwa tygodnie korzystałem z pięknej pogody i wspaniałego śniegu, głównie na zboczach Kasprowego Wierchu. Mieszkałem w Murowańcu na Hali Gąsiennicowej - wyciągów jeszcze nie było. Wróciłem zadowolony i wypoczęty, lecz wkrótce zachorowałem na ostre zapalenie dziąseł. Przez prawie tydzień leżałem z wysoką gorączką w Klinice Stomatologicznej we Wrocławiu. Leczyła mnie dawna znajoma z Opatowa, dr Halina Kuszewska. Po raz pierwszy - i dotychczas jedyny - byłem leczony penicyliną. Wspomnienia tej choroby w postaci dolegliwości dziąsłowych pozostały mi do dziś. I utrzymywało się w domu żartobliwe powiedzenie, że miałem „chorobę pyska i racic”.
W dniu 8 sierpnia 1948 roku odbyły się chrzciny naszego synka. Przy tej okazji zjechała cała prawie rodzina żony i moja. Rodzicami chrzestnymi byli: nasza przyjaciółka z lat dziecinnych Maria z Ignatowiczów Wejrochowa i mój cioteczny brat Jerzy Komenda, który szczęśliwie ocalał mimo ponad dwuletniego pobytu w Oświęcimiu. Marysia przyjechała ze swoją córeczką Krysią, równolatką naszej Zosi. Był też mój szwagier Andrzej Oleś, fizyk, ze swą uroczą narzeczoną Bożenką.
Lata szybko mijały, dzieci nasze rosły pełne ciekawości świata. Ale były i zmartwienia. Zosia chorowała ciężko na astmę uczuleniową, miewała bardzo silne napady duszności o różnych porach dnia i nocy. Nie udało się nam wykryć czynnika allergizującego. Serce bolało, gdyśmy bezradni obserwowali jak się męczy. W wieku około dziewięciu lat napady stawały się coraz słabsze i rzadziej występowały, wreszcie całkowicie ustąpiły. Jędrek raz złamał nogę jeżdżąc na nartach blisko domu, innym razem miał bardzo ciężko przebiegające zatrucie pokarmowe. Leczyła go wówczas dr Wilczyńska. Innych poważniejszych kłopotów z dziećmi nie mieliśmy.
Zawsze dużo czytałem prasy i książek. Stopniowo moja biblioteka fachowa i beletrystyczna rozrastała się.
Prócz książek zajmowałem się (i nadal to kontynuuję) filatelistyką.
Dużą część życia poświęciłem też turystyce. Wciągnąłem do niej wielu ludzi. Przez wiele lat uprawialiśmy z żoną i dziećmi kajakarstwo w formie wędrówek po rzekach i jeziorach. Wędrowałem też wiele po całym świecie. Pieszo, samochodem, okrętem, samolotem. Wiele z wędrówek odbyłem razem z żoną, córką lub synem. Zwiedziłem 21 stolic krajów na trzech kontynentach. Takich jednak uroków przyrody, jakie poznaliśmy w czasie naszych wędrówek po polskich rzekach i jeziorach, nie spotkałem nigdzie więcej.
47
Na tle wieloletnich przeżyć, doznań i doświadczeń zawsze jaśniejszym blaskiem wybijają się te piękne pierwsze lata w uwolnionym od zmory wojny i okupacji kraju.
***
Patrząc wstecz widzę jak wiele spraw załatwiłem dla ludzi, dla społeczeństwa powiatu. I zdaję sobie sprawę z tego, że było to możliwe tylko dzięki rzetelnej pracy moich wielu współpracowników i pomocników. Z równie gorącym entuzjazmem, zapałem tworzyli zręby powiatowej służby zdrowia: Henryk Ogrodowski, Irena Ciechanowicz, Maria Romanow, Eugenia Marcinkowska, Maria Stysiak, dr Józef Kantorski, dr Dymitr Jewsiejenko, Jadwiga Trzcionkowska, Janusz Wołk, Hanna Schnieder, później przybyły Franciszek Szymkowski, moi kierowcy Franciszek Duda i Stanisław Barć, sanitariusze i kierowcy z Pogotowia Ratunkowego z Leszkiem Gondkiem i wielu, wielu innych. Wiele nazwisk uleciało mi już z pamięci, niech mi to darują ci, których tu nie wymieniłem. Był to cały sztab twórczy z tamtych lat. Pozostają oni wszyscy w mojej wdzięcznej pamięci. Odwiedziłem niedawno Zgorzelec. Wielką dla mnie satysfakcją było, że nasz wysiłek nie poszedł na marne, że dzięki takim ludziom, jak lekarz dentysta Zenon Łabędzki, który w 1953 roku rozpoczął pracę w Węglińcu, jak Władysław Konieczny, wieloletni później kierownik Wydziału Zdrowia - nastąpił dalszy bujny rozwój służby zdrowia powiatu, nadążający i za rozwojem przemysłu i innych dziedzin życia gospodarczego. Dziesięć lat przeżyłem bardzo intensywnie i ciekawie. U wszystkich, którym dane było przeżyć owocnie te pierwsze powojenne lata, pozostały one głęboko w duszy. Teraz z perspektywy 30-40 lat oceniam je jako lata przeżyte z pożytkiem dla społeczeństwa i dla kraju, lata przeze mnie nie zmarnowane. Dałem z siebie wszystko, co mogłem i co umiałem. Sam się przy tym nie wzbogaciłem, majątku dzieciom w spadku nie zostawiamy. Ale cenniejszymi dla nas są zawarte przyjaźnie oraz wdzięczna pamięć wielu chorych, do których zdrowia się przyczyniłem.
Tym spłacam dług wdzięczności za moje wychowanie w atmosferze służenia ludziom w ich niedoli, zaszczepione mi w rodzinie, umocnione później w Szkole w Rydzynie, wreszcie na Uniwersytecie im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Wielu miałem wspaniałych wychowawców, wielu też ludziom winienem pomagać. I sądzę, że nie zawiodłem położonego we mnie zaufania. Jeśli tak jest - tym większą jest satysfakcja moja. I podzięka dla mojej żony, która była i jest mi wiernym w tej trudnej drodze towarzyszem i wsparciem, która mnie obdarzyła radością posiadania kochających nas dzieci.
Warszawa, czerwiec 1985 - listopad 1986 r.
U w a g a :
przypomnienie wielu szczegółów, nazwisk i dat możliwe było dzięki rozmowom i korespondencji, przeprowadzonym w tym celu z następującymi osobami, które tu wymieniam alfabetycznie: Stanisław Barć, dr Aleksander Brankiewicz, Franciszek Dominik, Hildegarda Dzierża-Rajkowska, Urszula Fischer, Janina Gostyńska, dr Józef Kantorski, Józef Kardasz, Edward Klatka, dr Zenon Łabędzki, dr Mikołaj Łochias. Wincenta Oryl-Grzesiuk, Jadwiga Ostaszewska, Irena Rajchel, Stanisław Reszuto, Hanna Schnieder, Stanisław Stelmaszczyk, Maria Stysiak, Franciszek Szarata, Tadeusz Szeliga, Janusz Wołk, Zbigniew Wyrożębski.
48
Ze wszystkimi z nich te pierwsze lata przeżyłem w Zgorzelcu. Ponadto wiele informacji uzyskałem od Romana Zgłobickiego, autora trzech ogłoszonych opracowań historii Stalagu VIII „A” oraz od mgr Henryka Kożuchowskiego, kolekcjonera dokumentacji zgorzeleckiego Urzędu Celnego, a także księży - prof. Franciszka Scholza i proboszcza Jana Kozaka. Niektóre szczegóły przypomniał mi dr Rudolf Joschko. Cenne były rzeczowe i życzliwe uwagi Józefa Kardasza, Eugeniusza Kozaka, Stanisława Stelmaszczyka, Franciszka Szaraty, Bożeny Olesiowej oraz pomoc Janusza Wołka w zbieraniu materiałów.
Życzliwy stosunek Naczelnika Miasta, Edwarda Mostowika, pozwolił mi uściślić szereg szczegółów.
Wszystkim wymienionym osobom składam serdeczne podziękowanie.
Jan Bohdan Gliński
Powyższa publikacja jest częścią opracowania pt. „Zdrowie i Środowisko” , wydanego przez Karkonoskie Towarzystwo
Naukowe w Jeleniej Górze w r. 1989. PL ISSN 0238-9940.
Opracowanie niniejszej formy publikacji: Michał Zarębski. Zgorzelec, 27 kwietnia 2005
49.................................
1. Gimnazjum im. Sułkowskich w Rydzynie ukończyłem zdając maturę w 1934 roku.
2. Jako strzelec – ochotnik
3. W tym okresie używało się tytułów wojskowych również do osób cywilnych, według tego, jaki kto
posiadał w wojsku lub partyzantce. Janiszewski studiował na Politechnice, w czasie wojny aktywnie
działał w ruchu oporu.
4. Jego doradcą był oficer radziecki mjr Malik. Tkaczyk nie był długo, po nim przyszedł Andrzej Akawiec, z pośród jego zastępców pamiętam Błachnio i Wachowiaka.
5. Chyba w 1947 r. wykryto, że był on członkiem SS Galizien i został aresztowany. Był u kogoś na przyjęciu i wtedy został wezwany przez szefa UB (takie wezwania służbowe zdarzały się często). Poszedł i już nie powrócił.
6. Obecnie ulica gen. Świerczewskiego.
7. Wykaz sporządzony przez Tadeusza Szeligę
8. Jednocześnie, 31 maja 1945 roku do Zgorzelca przybył 3 batalion 35 pułku 7-ej Dywizji Łużyckiej, w parę dni później przybyła też reszta pułku
9. Dla uproszczenia używam nazwy "powiat" również w okresie istnienia obwodów. Niejednokrotnie robiono to też wówczas w potocznym rozmowach. To samo dotyczyło Pełnomocników Rządu, zwanych starostami.
10. Nazwisko w zachowanym protokóle zniekształcone: winno być Kayser
11. Wówczas pracował już w bazie transportu samochodowego we Wrocławiu.
12 W. Geisler miał swój gabinet przy ul. Mostowej nad apteką. Potem przeniósł się do Wrocławia, skąd emigrował do Szwajcarii, gdzie mieszkała jego matka.
13 Urządzenie komory dezynfekcyjnej rozpoczęliśmy we wrześniu 1945 r. wykorzystując do tego celu częściowo zrujnowany budynek gospodarczy przy szpitalu przy ul. Nadbrzeżnej 5. W grudniu tego roku był on już pokryty dachem, ale komory jeszcze nie mieliśmy. Otrzymaliśmy ją w 1946 roku.
14.Imienny wykaz tych jeńców znajduje się w Izbie Pamięci Narodowej w Zespole Szkół Zawodowych
Ministerstwa Energetyki i Energii Atomowej w Zgorzelcu; zestawił go Roman Zgłobicki, organizator i
opiekun tej Izby Pamięci.
15.Był wśród nich Franciszek Dominik.
16.Była wśród nich mgr Maria Trutyńska
17.Wächter, wie tief die Nacht? Görlitzer Tagesbuch 1945/1946. Strażniku, jak głęboka noc? Dziennik Zgorzelecki 1945/1946/Würzburg 1975, II nakład Eltville 1984.
18. Obecnie Węgliniec
19.Wykonywał je wspaniały chirurg dr Ferdynand Krauss