Mój warszawski szał. Druga strona Powstania
Padł, a my uciekliśmy. Nowy dowódca był bardziej ludzki.
Portki ciężkie od złota
- Dziś już nie wiem, czy wtedy wysadzaliśmy Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych, czy raczej Bank Polski. W każdym razie gdzieś w centrum. Nie mogliśmy długo tego zdobyć. Kazali nam zrobić podkop. Kopaliśmy we dwóch, tylko w slipach. Zmienialiśmy się na przodku. Kiedy byłem na przodzie, poczułem dziwny zapach, potem kolega przestał odbierać ziemię. Podczołgałem się, leżał martwy. Podkop wychodził na piwnicę. Usłyszałem Polaków. Pewnie odbili piwnicę. W nocy się wyczołgałem i piwnicami doszedłem do swoich. Nie mogłem rozpoznać wartownika. Kazał mi położyć się na ziemi. Wykrzyczałem swoje nazwisko i hasło: "Heidekrug" (Dzban wrzosu).Pytał, dlaczego jestem w majtkach. W końcu uwierzył. Następnego dnia przywieźli goliata. Cywile musieli torować mu drogę, bo Polacy nauczyli się wysadzać goliaty jeszcze przy naszej linii i dużo żołnierzy ginęło. Goliat wywalił dziurę w murze. Całą noc goniliśmy się z Polakami po piwnicachi piętrach. Rano przyjechał czołg i budynek został zdobyty. W piwnicach leżało pełno złotych monet. Upychaliśmy je sobie po kieszeniach, aż portki spadały. Potem złoto znikło. Nasi szeptali, że Dirlewanger je gdzieś wywiózł. Wiedziałem, kto ile będzie żył - To była chyba moja ostatnia akcja w Warszawie. Zdobywaliśmy jakiś budynek, biegłem przez pole. Leżał ranny żołnierz. Dałem mu wody z mojej manierki i pobiegłem wysadzić drzwi. SS szło za nami. Jak wracałem, zatrzymał mnie Dirlewanger. Wskazał rannego: "Ty dałeś tej świni pić?". Dopiero teraz zauważyłem, że na niemieckim mundurze ranny ma brudną biało-czerwoną opaskę. "Zastrzel go!" - Dirlewanger dał mi swój pistolet. Stałem bez ruchu, miałem dość wszystkiego. Dirlewanger był tak wściekły, że nie rozumiałem, co wrzeszczy. Ten Polak patrzył na mnie. Nie zapomnę tego wzroku. W Warszawie nauczyłem się poznawać, czy ranny pożyje dziesięć minut, czy kilka godzin. Jak się widzi tylu umierających, to się już wie, ile kto będzie żył. Jeden z esesmanów Dirlewangera wyrwał mi pistolet i zastrzelił Polaka. Dirlewanger wrzeszczał, że mnie rozstrzela. Ale przybiegli żołnierze z Wehrmachtu, więc zaczął grozić sądem wojennym. Jakiś oficer piechoty zaczął z nim ostro dyskutować. Dałem nogę. - Pod koniec września podeszli do mnie trzej Polacy z podniesionymi rękami. Oddali karabin maszynowy i dwa pistolety. Jeden mówił perfekcyjnie po niemiecku. Stałem sam na posterunku. Nie wiedziałem, co mam z nimi zrobić. Powiedziałem, że muszą zaczekać i lepiej, żeby ich nikt nie zauważył. Miałem szczęście, szybko znalazłem naszego nowego porucznika. Odebrał jeńców osobiście i zaprowadził do SS. Ostatni przyczółek Powstania skapitulował. Jakiś wysoki oficer przyszedł jako przedstawiciel narodu z białą flagą.
Zaprowadziliśmy go do dowódcy batalionu. Widziałem tam naszego majora Wullenberga, Dirlewangera i innych dowódców. Po paru godzinach Polacy przyszli, ciągnąc za sobą masę ludzi i broń. Wszystkich rannych położono w wielkim magazynie fabryki octu. Nam rozkazano wyjść. Z zewnątrz słyszeliśmy krzyki i strzały. Wiem, co tam się stało. W dniach kapitulacji natknąłem się na Felsa. Był ciężko ranny, ale przeżył nasz zamach. Obszedłem go z daleka. Dirlewangera widziałem ostatni raz, jak szedł wśród ruin z dwiema pięknymi kobietami. Miasto płonęło, na ulicach trupy. Jego skórzany płaszcz był podarty. One - blondynka i brunetka - bardzo eleganckie, zadbane. Szczebiotały wesoło. Nie wiem, czy to Polki, byłem za daleko. To, co pozostało z Warszawy, wysadzali minerzy. Zostaliśmy przeniesieni, ale w listopadzie znowu tam byliśmy. Graliśmy w piłkę. Piłka wpadła do piwnicy. Wskoczyłem, żeby ją wyciągnąć. W piwnicy leżały niezliczone ciała, już prawie szkielety.
Rusek, Niemiec czy Mateusz
W Ochodzy, małej wsi pod Gnieznem, jeszcze pamiętają Mateusza, ale nie z czasów, kiedy ukrywał się w stajni
Brzewińskich, tylko jako eleganckiego pana, który w latach 80. przyjeżdżał busem pełnym jedzenia i zachodnich
ciuchów. Dary ksiądz rozdzielał wśród parafian. Zajrzeliśmy do zagrody Libnerów. Józef Libner zmarł w ubiegłym roku. Był rówieśnikiem Mateusza; lubili się mocować, tarzali się po podwórku, ale Mateusz, zaprawiony w walkach wręcz, kładł go na łopatki.
Syn Libnera pokazał nam datę wyciętą na ścianie drewnianej ubikacji: "1946 M.S." - Już dwa razy przerabialiśmy ubikację, ale tata kazał te deski zostawić, bo to pamiątka po Mateuszu. - Wyciąłem scyzorykiem, jak wyjeżdżałem - Schenk się wzrusza, kiedy opowiadamy o Ochodzy. - Z Józefem byliśmy braćmi krwi. Nacięliśmy sobie nadgarstki i przyłożyliśmy je jak Indianie Odwrót spod Warszawy sapera szturmowego Schenka to osobna opowieść. Spisał ją parę lat temu. Z żołnierzy, z którymi 1 sierpnia przyjechał do Warszawy, zostało trzech. Zimą 1944 roku uciekali przed rosyjskimi czołgami i komandami SS, które wieszały uciekinierów na drzewach. Głodni i wycieńczeni kierowali się do Gościeszyna (Godesberg) pod Gnieznem, gdzie rozproszonym żołnierzom wyznaczono miejsce zgrupowania. - Wyrzuciliśmy prawie wszystką broń. Pasy, hełmy. Kilku miało rany, które próbowali ukryć, żeby ich koledzy
nie zostawili. Iwany tropiły w śniegu nasze ślady. Odcięli nam drogę do lasu. Uciekliśmy na środek zamarzniętego jeziora. Nie weszli za nami na lód, ale czołg strzelał w jezioro. Kolega zaczął odmawiać "Ojcze nasz", mówił coraz ciszej, aż zamilkł. Umarł. Kiedy chmury zasłonił księżyc, podpełzliśmy do brzegu. Rosjanie palili papierosy, czołgaliśmy się między posterunkami. Ukryliśmy się w lesie, ale w południe czołg znowu jechał naszym śladem. Nie miałem już sił, położyłem się w rowie na skraju lasu. Na mundurze miałem biały kombinezon ochronny, podobne nosili Rosjanie. Znaleźli mnie polscy chłopi. "Rusek? - zapytali. - Niemiec?" - kiwnąłem głową. Wtedy ten najwyższy powiedział po niemiecku: "Biedny chłopcze, jesteś głodny?". Zaciągnęli mnie do domu. Bałem się. "Polacy są przebiegli, podstępni i fałszywi" - uczyli mnie w wojsku. Kiedy do kuchni weszła dziewczyna z dużym nożem, myślałem, że mnie zarżną. Rozcięła mi buty, bo nie mogli ich zdjąć. Miałem złamaną nogę, rękę i liczne odmrożenia. Dali ciepłego mleka. Tak trafiłem do braci Brzewińskich z Ochodzy (już nie żyją). Na starszego, Ignacego, mówiłem "ojciec", a na Wincentego - "wuj". Na mnie wołali Mateusz. Ukrywali mnie w stajni z trzema końmi, Mucką, Gniadym i Murzynem. W mroźne noce spałem nad parownikiem do ziemniaków. Rosjanom, którzy zaglądali do wsi, Brzewińscy powiedzieli, że jestem ciężko chorym synem, a chorych Rosjanie omijali z daleka. Polskim władzom wmówili, że już pół roku się u nich ukrywam, bo zdezerterowałem z Wehrmachtu. Dlaczego mnie uratowali? Nigdy się nie dowiedziałem. Chyba z litości; wyglądałem jak pobity dzieciak. Kiedyś mi powiedzieli, że przez czarny różaniec, który znaleźli na piersi, jak zdzierali ze mnie mundur.
Byłbym Polakiem Kiedyś "ojciec" powiedział: "Hitler kaputt", "wojna kaputt" i Mateusz już się nie musiał ukrywać. Wieś lubiła Mateusza, on był w Ochodzy szczęśliwy. Pomagał w gospodarstwie.
- Przesłuchiwali mnie w Trzemesznie, Polak i Rosjanin. Kazali mi się rozebrać. Oglądali, czy nie mam tatuaży SS. Na podwórzu leżał rozstrzelany chłopak w mundurze Hitlerjugend. Kręcili nosem na te 19 walk wręcz w Warszawie, które miałem w książeczce. Ale "ojciec" poręczył za mnie, a książeczkę zamurował w ścianie. Pamiętam, jak miejscowy proboszcz wrócił z obozu koncentracyjnego. Parafianie wyjechali mu naprzeciw. "Ojciec" też mnie zabrał. Ksiądz szedł, wspierając się laską, chudy i blady, w pasiaku. Pojechaliśmy do kościoła. Pierwszy raz po długim czasie usłyszałem Tantum Ergo, brzmiało tak jak w domu. Ksiądz szedł, śpiewając, przez kościół i błogosławił. Mnie też. Byłem szczęśliwy, pełen wstydu i winy. Mateusz wyjechał z Ochodzy w czerwcu 1946 roku. Brzewińscy dali mu na drogę 200 zł, chleb i masło.
- Prowizoryczna ambasada belgijska była w Warszawie. Siedziałem na schodkach budynku, który kiedyś zdobywałem. Ludzie mieszkali w ruinach piwnic. Tylko tramwaj jeździł przez Wisłę na Pragę. Wracałem do domu trzy miesiące. Przez polskie areszty, amerykański obóz jeniecki w Berlinie. Belgijska żandarmeria zabrała mnie do Brukseli na przesłuchania. Belgowie mnie nie chcieli. Nie miałem dokumentów. Każdy mógł powiedzieć, że jest Belgiem. Żonę poznałem po wojnie. Na granicy belgijsko-niemieckiej wszyscy wtedy szmuglowali. Niosła do Belgii prosiaka, ja do Niemiec kawę. Spotkaliśmy się w lesie, wróciłem do domu z prosiakiem. Mathias Schenk ma trzech synów i córkę. Przez 30 lat produkował w Brukseli szpachlówkę do samochodu i szlifował karoserie. Szpachlówkę Schenk Braun sprzedawał w całej Europie. Teraz firmę prowadzą syn z zięciem.
Dziesięć lat chodził w pielgrzymkach pokutnych do Banneux, gdzie Matka Boska ukazała się małej dziewczynce. W latach 80. organizował w Brukseli akcje pomocowe dla Polaków. 32 razy wiózł do Polski jedzenie, ubrania i pampersy.
- Znowu byłem w Warszawie. Spotkałem się z weteranami Powstania. Byli mili. Jeden opowiadał, jak 1 sierpnia ostrzelał ostatni niemiecki pociąg. W Ochodzy nie wiedziałem już, kim jestem - Belgiem, Niemcem, Mateuszem? Nawet nie wiedziałem, czy Belgia jeszcze istnieje. Myślałem, że moja rodzina nie żyje. Gdybym w marcu 1946 roku nie dostał od nich wiadomości, zostałbym w Ochodzy. I byłbym Polakiem, tak jak wy.
WŁodzimierz Nowak, Angelika Kuźniak