Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Dotrzeć do Polaków w Kazachstanie

6.07.2009 19:56
Dotrzeć do Polaków w Kazachstanie


Z Piotrem Hlebowiczem - Hlebowicz Piotr h. Leliwa - współprzewodniczącym Wydziału Wschodniego "Solidarności Walczącej", działaczem polonijnym, przedstawicielem "Domu Polskiego" w Tomsku na Syberii, rozmawia Jacek Dytkowski

"Solidarność Walcząca" jako pierwsza podjęła ideę repatriacji Polaków z Kazachstanu. Jak do tego doszło?


- My, działacze "SW", po raz pierwszy do Kazachstanu trafiliśmy w 1990 roku. Wraz z Wojciechem Standą jeździliśmy wówczas po republikach Związku Sowieckiego, by poznać sytuację polityczną i wciągnąć różne organizacje opozycyjne i niepodległościowe do tworzącego się Centrum Koordynacyjnego "Warszawa 90", którego inicjatorami byli m.in. Władimir Bukowski i inni sowieccy opozycjoniści. Oczywiście "SW" wzięła udział w budowie tego Centrum. Oprócz zadań politycznych równolegle prowadziliśmy rozpoznanie środowisk polskich, które formowały wtedy swoje stowarzyszenia kulturalno-oświatowe na terenie, praktycznie rzecz biorąc, całego Związku Sowieckiego. Byliśmy m.in. na Kaukazie, w Mołdawii, nie licząc Litwy i pozostałych bliższych ówczesnych republik, gdzie kontakt był w miarę łatwy. Pojechaliśmy do Kazachstanu chyba w sierpniu 1990 roku. Mieliśmy zaproszenie pani Genowefy Weselskiej z Jasnej Polany koło Krasnoarmiejska (obwód kokczetawski), która na północy tego kraju angażowała się w działalność polonijną i bardzo chciała, byśmy przyjechali zobaczyć tutejszą sytuację Polaków. Była to krótka wizyta, ale na tyle interesująca, że postanowiliśmy przyjeżdżać do Kazachstanu częściej. Jeszcze tego samego roku przybyłem do Kazachstanu, gdzie w Kokczetawie zapoznałem się ze stowarzyszeniem polskim "Polonia Północna", której współtwórcą i prezesem był Anatol Diaczyński. W 1991 r., po rozmowach z tamtejszymi Polakami, doszliśmy do wniosku, że oni bardzo chcieliby wracać do Polski. Należy tu dodać, że terminy "powrót" lub "repatriacja" nie są adekwatne do sytuacji, są oni bowiem potomkami tych, którzy zostali wywiezieni w latach 1936-1937 z terenów Ukrainy Sowieckiej, a więc i I Rzeczypospolitej.

Jak wyglądała ta deportacja?


- Jeszcze dzisiaj żyją tam ludzie pamiętający te wydarzenia. Wywózki rozpoczęły się mniej więcej na wiosnę 1936 roku. Polegały one wprost na przewiezieniu ludzi na goły step. Trzeba tutaj zacząć od tego, że władze sowieckie utworzyły na Ukrainie i na Białorusi polskie okręgi i rejony autonomiczne. Największy z nich nosił imię Marchlewskiego. Powstał on koło Żytomierza z centralnym miastem Dołbyszew, przemianowanym następnie na Marchlewsk. Polskie okręgi autonomiczne utworzył Stalin, by wychować przy granicy z Polską "elementy" wrogie naszej Ojczyźnie. Byłyby one w razie konieczności "piątą kolumną" komunizmu w związku z planowanym wkroczeniem do nas Armii Czerwonej. Okazało się jednak, że tych Polaków nie udało się "zreformować" i uczynić z nich wrogów państwa polskiego. Upadła zatem idea okręgów autonomicznych.
Najpierw zlikwidowano księży oraz zamknięto kościoły, które przerobiono na magazyny, muzea itd. mające, według stalinowców, zabić wiarę wśród ludności polskiej. Również te działania nie przyniosły Stalinowi spodziewanych efektów, gdyż Polacy zaczęli organizować konspirację i uczestniczyć w tajnych Mszach Świętych. Stopniowo też pozamykano szkoły z językiem polskim. W końcu postanowiono zupełnie zlikwidować okręgi autonomiczne i przewieźć całą ludność polską do Kazachstanu, co też uczyniono w ciągu dwóch lat. Najpierw wywożono "elementy" najbardziej wrogie Związkowi Sowieckiemu, czyli tzw. kułaków i inteligencję, a na końcu zostawiając drobną ludność wiejską i mieszczańską.

Warunki, w jakich mieszali Polacy, były tragiczne...

- Rozpoczęła się wtedy gehenna Narodu Polskiego. Pozostawiano ich na gołym stepie, gdzie sami musieli zbudować sobie domy z gliny, słomy i trawy. Wprawdzie przywożono cegły i deski, ale służyły one do budowy komendantury NKWD, która musiała być wzniesiona na początku. Była ona siedzibą administracji, gdzie mieszkał m.in. komendant z rodziną. Ci ostatni byli wysyłani do Kazachstanu na zasadzie takiej "zsyłki karnej" po przewinieniach w innych rejonach Związku Sowieckiego. Po wybudowaniu wiosek ludność polska pracowała na ziemi, na której utworzono sowchozy i kołchozy. Zakazywano jej opuszczania granic wsi, czego pilnowali tzw. dziesiętnicy. Polak, który chciał odwiedzić rodzinę w sąsiedniej wsi, oddalonej zwykle o 40-50 km, musiał starać się u komendanta o zgodę. Pomijam tu już takie wypadki, jak dalsza podróż pociągiem wymagająca posiadania dowodu osobistego i pozwolenia na opuszczenie miejsca zesłania. Tych pierwszych dokumentów Polakom w ogóle nie wydawano. Dopiero w latach 60. władze pozwoliły posiadać dokumenty osobiste.

Ale wtedy i tak Polacy nie wracali do swoich starych domów...

- Powrót na dawne miejsce zamieszkania na Ukrainie był niedopuszczalny. Stanowiło to przestępstwo tej miary, że otrzymywano za nie od razu karę 10 lat łagrów na Syberii. Chociaż, trzeba tu dodać, klimat w rejonie Kokczetawu niewiele różni się od syberyjskiego. Sam pamiętam, jak trafiłem tam na pięćdziesięciostopniowe mrozy. Deportowani Polacy zostali zagnani do pracy w utworzonych kołchozach, zaczęli na stepie siać pszenicę, ziemniaki i buraki. Za swoją pracę prawie nic nie otrzymywali. Z początku zesłańcy nie mogli mieć nawet własnej przydomowej zagrody, zwierząt hodowlanych. Nawet w czasie lat głodu obowiązywało rozporządzenie grożące wysłaniem do łagru za przechowanie kilku kłosów zboża w kieszeni. Odbywały się sądy złożone z trzech osób, tzw. trojki, które w ciągu kilkunastominutowego procesu mogły skazać człowieka na wyroki od dziesięciu lat zsyłki do kary śmierci. Warto tu jeszcze dodać, że do Armii Berlinga wzięto trochę młodych Polaków z Kazachstanu. Służyli oni w tym wojsku, niektórzy aż do zdobycia Berlina. Jednakże zaraz po zakończeniu wojny, mimo że część z nich chciała pozostać w Polsce, posiadała medale i zasługi na polu walki, wywieziono ich z powrotem na miejsce zesłania. Niektórzy z tej armii "gubili" się w Polsce, próbując pozostać, ale nawet po paru latach wynajdywano ich i odsyłano do Kazachstanu. Podobnie postępowano z tymi, którzy się pożenili z Polkami już na terenie naszego kraju. Ciekawostką jest fakt, iż polscy zesłańcy wywiezieni po 17 września z terenów Kresów Wschodnich byli rozmieszczani w Kazachstanie z daleka od siedlisk Polaków, przybyłych tam w 1936-1937 roku. Władzom chodziło o to, by te dwa polskie nurty nigdy się ze sobą nie zetknęły. Po 1956 roku (chruszczowowska "odwilż") narody represjonowane (w tym i Polacy) otrzymały oficjalny akt tak zwanej rehabilitacji. Jednakże ten papierek Polakom praktycznie nic nie dawał i nie gwarantował i dalej nie mogli wyjechać z Kazachstanu na tereny poprzedniego miejsca zamieszkania na Ukrainie.

Jakie działania podjęła "Solidarność Walcząca", by zwrócić uwagę naszych władz na problem Polaków w Kazachstanie?


- Nasz wyjazd przełomowy, który podniósł tę sprawę, odbył się na początku 1992 roku. Mieliśmy wtedy już pewne doświadczenia i przeprowadzone z tamtejszymi Polakami rozmowy. Uświadomiły nam one, że nie ma innego wyjścia jak walka o ich przyjazd do Polski. W lutym lub marcu 1992 r. z moim kolegą Maciejem Ruszczyńskim postanowiliśmy przeprowadzić zebrania z Polakami w północnym Kazachstanie. Zaczęliśmy jeździć po tamtejszych rejonach, organizując spotkania w sprawie ewentualnego powrotu. Chcieliśmy usłyszeć konkretny głos Polaków: czy pragnęliby przyjeżdżać do Polski i jak sobie to wyobrażają. Pojechaliśmy również do Karagandy spotkać się z prezesem tamtejszego polskiego stowarzyszenia, Franciszkiem Bogusławskim. Po tych wszystkich rozmowach stało się jasne, że akcja na rzecz repatriacji jest jak najbardziej pożądana.

Jak wyglądały zebrania z Polakami w Kazachstanie?

- Woził nas samochodem Andrzej Jaworski, późniejszy repatriant z Kazachstanu, po wsiach, które kolejno przygotowywały się na zebranie. Okazało się, że za nami jeździli ludzie z KGB, wypytując o nas. Mimo zakorzenionego strachu przed tymi służbami ludzie ci stawali mężnie przed funkcjonariuszami i nic nie mówili. Oczywiście, były przypadki donosicielstwa na nas, ale należało to do rzadkości. Dotarliśmy następnie do Kokczetawu, gdzie postanowiliśmy stworzyć ankietę sondażową, która następnie byłaby wysłana do Ambasady RP w Moskwie, a jej kopie do Senatu i Sejmu polskiego. Zawierała ona głównie pytania dotyczące chęci powrotu do Polski. Udało nam się za pomocą kserokopii rozprowadzić ją po całym Kazachstanie w ciągu paru miesięcy. Dzięki tej ankiecie powstała pierwsza baza danych o Polakach. Ambasada RP w Moskwie, której szefem był wtedy towarzysz Stanisław Ciosek, pod jej wpływem dostała jakby "palpitacji serca". Wezwano nas wtedy na rozmowę, gdzie w ostrym tonie pytano nas, jakim prawem bez ich wiedzy śmiemy czynić tę "antypolską robotę" i że za coś takiego grozi nam sprawa z prokuratorem w Polsce. W trakcie tego zdarzenia nawet nie poproszono nas, byśmy usiedli. Mój kolega Maciej Ruszczyński odwrócił się do mnie i powiedział: "Chodź, idziemy, bo tu siedzą same świnie", po czym wyszliśmy.

W jaki sposób problem Polaków z Kazachstanu dotarł do władz polskich?

- Nasza koleżanka z "SW" Jadwiga Chmielowska (współprzewodnicząca Wydziału Wschodniego "SW"), poszukiwana przez komunistów listem gończym do sierpnia 1990 r., zwróciła się do senator Jadwigi Rudnickiej, której zrelacjonowaliśmy całą sytuację naszych rodaków w tym kraju. Pani senator natychmiast zadziałała i otworzyły się dla nas drzwi senackiej Komisji ds. Polonii na Wschodzie. Uczestniczyliśmy w paru posiedzeniach tej komisji, przedstawialiśmy na niej fakty dotyczące całej sprawy, nasze sugestie i propozycje: że Polacy w Kazachstanie zasługują na powrót. Pod tym wpływem zaczęto do polski ściągać pierwszych repatriantów. Przyjmowały ich gminy, jednak bez pomocy państwa, bo nie uchwalono wtedy jeszcze żadnej ustawy regulującej ten problem. Przyjeżdżali w tym czasie na statusie cudzoziemców, nie mieli prawie żadnych praw. Męczyli się po parę lat, zanim mogli uzyskać polskie obywatelstwo. Ustawę o repatriacji, też niedoskonałą, uchwalono przecież dopiero w 2000 roku.

Dziękuję za rozmowę.

Nasz Dziennik - Środa, 25 lipca 2007, Nr 172 (2885)

[]