Wspomnienia z lat dziecięcych. (Wołyń a powstanie styczniowe — 1863 r.) Autor wspomnień: Ludwik Rutkowski [Życie Wołynia 1925 nr 5-9]
Urodziłem się w 1856 roku, w czasach więc jakie przywołuje w swojej pamięci miałem lat siedem. Pomimo to wszystko widziane, przeżyte, posłyszane w rozmowach Rodziców moich, stoi mi żywo w pamięci. Cecha to ogólna. Pierwsze wrażenia trwalsze są aniżeli otrzymane w wieku późniejszym. Rodzice moi, w owej epoce mieszkali w Miropolu, małej mieścinie nad Słuczą na Wołyniu. Miejscowość tę obrał mój Ojciec /Szczepan - przyp. GP/ jako locum dla swego urzędowania. Wykształcony prawnik, a takich wtedy w Rosji było niewielu—po ukończeniu liceum Ks. Berborodko w Nieżynie, przeszedł dość prędko stopnie w służbie t. z w. koronnej i, jako instruktor sądowy—mając pozostawione prawo obrania sobie miejscowości do zamieszkania, osiedlił się dla łatwiejszego wykonywania obowiązków, w Miropolu. Statystyka sądowa wskazywała, że te okolice były najbardziej przestępcze w powiecie. Matka /Antonina - przyp. GP/ - córka profesora Józefa Żychowicza, kształcąc się pod okiem swego ojca— u pani Polanowskiej w Lucku również wyróżniała się w otoczeniu inteligencją, przytem była gospodarna i bardzo miła w obejściu. Nie dziw więc że dom moich rodziców stał się ośrodkiem życia towarzyskiego, nie tylko najbliższych okolic ale i dalszych miejscowości. Ojciec—nieposzlakowanego charakteru, gorący patryjota, czynnego udziału w powstaniu z bronią w ręku nie brał. Z częstych jednak zebrań w domu naszym, z tajemniczych narad, jakie u nas się odbywały i częstych wyjazdów Ojca w sprawach nie— służbowych, wnoszę że uczestniczył w organizacji narodowej. Ze względu na urzędowe stanowisko Ojca była to rzecz bardzo niebezpieczna. Z zebrań jakie się u nas odbywały—najliczniejsze było w dzień imienin Ojca d. 26 grudnia 1862 r. (Ś-go Szczepana). Młodsi śpiewali, przy akompaniamencie Matki pieśni i piosenki patryjotyczne, ja przebrany w strój krakowski, stojąc na fortepianie, do taktu wywijałem szabelką. Starsi radzili w kancelarji Ojca. Trwało to całą noc ... nazajutrz jeszcze były jakieś narady ..
Pierwszy widziany powstaniec.
Wczesna wiosna. W domu jakiś dziwny nastrój. Nowiny ze stron dalszych i miejscowe wzbudzają jakieś niepokoje. Nie widzę smutku, raczej podniecenie. Ojciec od świtu do nocy zwykle zajęty sprawami swojego urzędowania, teraz często rzucał pióro, i dużymi krokami przebiegał pokoje. Matka, zaniedbując gospodarstwo domowe, na wielkim kawale amarantowego sukna wyszywała Orła Białego takiego w Koronie z rozpiętemi skrzydłami. Z ogromnem zajęciem przyglądałem się, jak częsty nasz gość, architekta de Preval, rysował wzór tego orła. Mnie do elementarza nikt nie napędzał. Ciotka Polusia —o lat dwadzieścia z górą starsza od Ojca—krajała rozmaitą bieliznę na małe kawałki i kazała mi je rozskubywać. Tę skubankę nazywała szarpiami. Wieści ze stron dalszych mało mię interesowały. Nie zdawałem sobie sprawy co znaczą „manifestacje", branka—Rząd Narodowy—co to są Biali. Nie wiedziałem kto to jest Wielopolski i inni, których nazwiska obijały się o moje uszy. Natomiast pamiętam wiele nazwisk z bliższego otoczenia. Mówiono: oficjaliści Miropolscy: Królikowski, Siemiaszko, Skirgajło, Grosman, poszli do powstania, także właściciele koliokacji w pobliskiej wsi Kołodeżnej: Czapski, Siemątkowski, Zabłocki Aleksander, Łączyński z Kozarki. Każdy dzień przynosił nowe wiadomości. Pewnego dnia służąca Pryska, wzięła mię jeszcze rozespanego wczesnym rankiem z łóżeczka i prowadziła do drugiego pokoju obiecując, że mi ptaszka pokaże — ale kazała cicho się zachować „bo ptaszek śpi jeszcze". Ku wielkiej radości zobaczyłem, że ów ptaszek — to Wicio, mój brat starszy. Spał jeszcze na kanapce znużony nocną podróżą. Przywieziono go nocą z Lubaru gdzie był na pensji p.p. Hołubskich. Wiele było uciechy — bo smutno mi było samemu w domu. Gdy się obudził — opowiadał, że dla tego go do domu odesłano, że p. Hołubski, nauczyciele dwaj bracia Jeżowscy, francuz Lefort a nawet Niemiec Fadenhecht wszyscy poszli do powstania. Bardzo mi się zachciewało chociażby jednego powstańca zobaczyć. Wyobrażałem sobie, że powstaniec— chociaż nie w żelaznej zbroi, jak widywałem rycerzy na rysunkach—ale musi być młody, tęgi-ze strzelbą przez ramię z szablą u boku, z dwoma pistoletami za pasem. W parę tygodni po Wielkiejnocy—poranek. Wszyscy domowi zebrani przy rannem śniadaniu. Służąca wpada podniecona i powiada, że chłopi prowadzą do Ojca powstańca. — Ojciec pośpiesznie wyszedł do kancelarji, pospieszyłem za nim uradowany, że upragnionego wreszcie zobaczę. Pewne rozluźnienie domowej dyscypliny robi ze mnie wścibskiego i włażą wszędzie Doznaję zawodu: zamiast wymarzonego rycerza widzę w otoczeniu chłopów—mężczyznę średniego wzrostu a wprawdzie w świtce podobnej do chłopskiej ale bez broni—ręce ma silnie skrępowane powrozem, twarz jakby zaniepokojona. Ojciec kazał niezwłocznie rozluźnić powróz i zapytał eskortujących, czy już go zrewidowali. Na przeczącą odpowiedź dobył z kieszeni świty plik papierów i usiadłszy przy stole zaczął je przeglądać. Zauważyłem, że jeden arkusz, wkładając do świty powstańca wzięte papiery, zostawił na stole. Chłopi prawdopodobnie tego nie widzieli — stali bowiem z więźniem przy progu, Ojciec zaś sobą stół zakrywał. Potem chłopom oświadczył, że papiery nieważne—a ponieważ podobne sprawy Ojca się nie tyczą — więc niech więźnia odprowadzą do stanowej kwatery do Połonnego. Po wyjściu chłopów wróciliśmy do przerwanego śniadania. Ojciec wręczył Mamie arkusz pozostawiony z papierów powstańca, aby spaliła gdy nikt ze służb / widzieć tego nie będzie, bo, ponieważ są to spisy należących do partji nad którą dowództwo miał objąć przed chwilą przyprowadzony p. Porczyński — więc gdyby się dostały w obce ręce, to mogłyby sprowadzić nieszczęście na wiele rodzin. Wszyscy byli bardzo smutni kończąc śniadanie. Ja byłem wprost przygnębiony, że ów p. Porczyński nie był podobny do wymarzonego powstańca. Jeszcześmy śniadania nie skończyli, gdy Ojciec porwał się od stołu i wybiegł na ganek, Ja również. Na ulicy oddzielonej kilkunastu krokami od domu nizkiem ogrodzeniem, na koniach zwróconych w naszą stronę stało kilku powstańców. W takich samych świtach jak był p. Porczyński, ale jakaż różnica! Na ładnych koniach, młodzi, ze strzelbami zwęszonymi za plecami—przy szablach. Jeden z nich (Czapski z Kołodeżnej) mierząc do Ojca z pistoletu zapytał: Panie, gdzie jest p. Porczyński—i, po otrzymaniu od Ojca odpowiedzi, że przed chwilą został odesłany do Połonnego, zawołał: za mną wiara—i cwałem odjechał. Matka, widząc przez okno wymierzony do Ojca pistolet, okropnie się przeraziła. Ma szczęście scena ta tak krótko trwała, że Ojciec zdążył Mamę uspokoić, że pistolet głównie dla tego Czapski wycelował, aby w razie potrzeby można było się tłumaczyć, ze wskazówka o Porczyńskim była wymuszona groźbą. Przy tem mówił, że o los Porczyńskiego jest spokojny, jeśli go bowiem po drodze jaka partia nie odbije, to z pewnością Czapski ze swoimi zuchami go uwolni. Najgorsze jest to, że chłopi są wrogo usposobieni do powstania, ieszcze bowiem nie sformowało sie, a już z własnej ochoty powstańców prześladują Niestety, nadzieja co do uwolnienia zawiodła. Przezorni chłopi wiedli Porczyńskiego nie droga, ale ścieżynami leśnemi i nazajutrz przynieśli ojcu pokwitowanie, że oddali go w ręce stanowego prystawa. P. Edward Porczyński już raz za udział w ruchach ku oswobodzeniu Polski, odbywał pokutę na Syberji. Zwolniony—za podobną sprawę został skazany „w sołdaty" na Kaukaz. Tam za odznaczenie się został mianowany oficerem i odzyskał wolność. Teraz po raz trzeci dostał się w łapy moskiewskie.
Po roku. Sen panny Waluni.
„Mamo — śniło mi się, że p. Porczyńska ubrana w czerni, podawała mi ślubną suknię — co to może znaczyć"? To znaczy, że p. Porczyńska umrze, a p. Edward powróci z Syberji i ożeni się z Tobą. Tak się śniło p. Waluni jednej z córek p.p. Łączyńskich, właścicieli Kozarki sąsiadującej z Miropolem. Mało, a właściwie żadnych widoków nie było aby ten sen miał się sprawdzić. Pomijając, że p. Porczyńska, osoba młoda, cieszy się dobrem zdrowiem, mąż fej p. Edward recydywista były oficer rosyjski teraz tylko temu zawdzięczał, że uniknął stryczka, iż w papierach znalezionych przy nim w Połońskej stanowej kwaterze nic kompromitującego nje było. Poszlaki jednak wystarczyły — (świta powstańcza, wałęsanie się po lesie) by został skazany na jeszcze straszniejszą karę: wieczystą katorgę. Wszelkie, nieustanne, przechodzące prawie w manję zabiegi p. Porczyńskiej, aby dla męża wyjednać jeśli nie zupełną wolność to przynajmniej złagodzenie wyroku. były bezskuteczne. Często przyjeżdżała do nas prosząc Ojca by pisał dla niej podania i list. Oprócz próśb składanych do cara, słała listy do b. zwierzchników męża gdy był w armji kaukaskiej, do jakiegoś generała, któremu on życie ocalił — do innego, pod którego wodzą dopomógł mu do zwycięztwa — wszystko na-próżno. Ciągłe podróże, kłopoty gospodarcze połączone z zarządem Lubomirki, majątku p.p. Porczyńskich, nadwątliły zdrowie p. Edwardowej—zapadła na suchoty. Przyjechała raz do nas, by ojciec wystylizował jej list do cesarzowej bawiącej w tym czasie w Nicei przy łożu beznadziejnie chorego syna następcy tronu—Mikołaja. List ten został doręczony gdy cesarzowa — matka w rozpaczy, że może utracić syna, uczyniła ślub, że pierwszą otrzymaną prośbę uwzględni. Na jej wsławienie się Porczyński odzyskał wolność i pozwolenie powrotu do kraju. Powrót z Syberji p. Edwarda opóźniły na parę miesięcy roztopy wiosenne. Nie zastał już przy życiu tej, która swą wytrwałością, sercem kochającem, wyjednała dla niego powrót do rodzinnej zagrody. P. Porczyńska nie ujrzała już męża. Umarła przed jego powrotem.
Przed bitwą.
Domek gdzie mieszkaliśmy w Miropolu znajdował się po za domostwami żydowskiemi za rynkiem. Przed domem, we wklęsłości gruntu zbierały się wody deszczowe formując rodzaj stadku.—Obok, przez ulice, był urząd gminy— (wołostnoje prawlenje — w skróceniu wołost) z nieodłączną „chołodną". („Chołodna" to rodzaj aresztu-etapu, gdzie zamykano przyłapanych 2 złodziei i innych winowajców). Przez cały kwiecień i początek maja panowały tak wielkie posuchy—że ów stawek wysechł zupełnie—co jakoby z dawien-dawna się nie zdarzało. Łożysko stawku stało się miejscem ulubionem igraszek żydziaków. W miasteczku rozkwaterowali się kozacy. Dochodziły wieści, że lud wiejski, podburzany przed popów, wrogo jest usposobiony do powstania. Popi wmawiali w chłopów, że Polacy buntują sie, by nie dopuścić do zniesienia pańszczyzny—i, jeśli im to się uda to pańszczyzna znów nastanie — ale gorsza niż była — bo mścić się będą, że car chciał pańszczyznę skasować. Bywały przykłady znęcania się chłopów nad właścicielami i zarządzającymi majątkami. To zapewne skłoniło p. Kuleszę rządcę Miropolskiego majątku, że wczesną wiosną opuścił Miropol i z rodziną przeniósł się na Podole. Mówiono, że dobrze zrobił, bo chłopi z pewnością by go zamordowali mszcząc się, że był dla nich w czasie pańszczyzny b. surowy.
Miropol opustoszał. Oficjaliści miropolscy, szlachta zaściankowa, wyszli do powstania łącząc się w partje: Chronickiego, Ciechońskiego i Różyckiego.—Ta ostatnia była największa na Wołyniu--odznaczała się dobrą dyscypliną i najlepiej była uzbrojona. Pozostali tylko — oprócz kobiet i dzieci—starsi wiekiem lub niedołężni, ale i tych chłopi nie oszczędzali, wyłapując spotykanych pojedynczo po drogach. W początkach powitania w domach nie napastowali. Przyłapanych odsyłali do władz. Taki los spotkał p. p. Znamierowskiego i Siedleckiego. Więzili ich w „chołodnej". Pierwszy z nich, kaleka o Kuli, uczeń Dzierżona, zakładał w Miropolu wzorowe pasieki. Drugi liczył już z górą lat 50. — Obaj więc czynnego udziału w powstaniu, wziąć nie mogii. Ojciec mawiał, że z rąk chłopskich, tych dobrze nam znanych więźniów, zwolnić się nie da. Stanowy zaś prystaw za małą stosunkowo łapówkę jako bez powodu uwięzionych zwolni. Dzień 4 maja st. st. Upał zaczynał się zmniejszać— wszyscyśmy zasiedli na ganku—rodzice właśnie rozmawiali o Znamierowskim i Siedleckim. Na wyschłym stawku szczególnie rojno od żydowskich bachorów z powodu soboty. Na dziedzińcu wołości kręcą się kozunie. Nagle powstaje jakieś zamieszanie. Kozacy znikli. Od strony „chołodnej" zdąża ku nam Znamierowski i Siedlecki. — Szli bez czapek, uśmiechnięci, uradowani. Ojciec powitał ich serdecznie. Na zapytanie czemu zawdzięczają, że chłopi ich wypuścili—Znamierowski śmiejąc się odpowiada: „Licho ich wie—stróż otworzył chołodnę i oświadczył, że możemy iść gdzie się nam podoba". Opowiadanie o pobycie w „chołodnej,, przerwane zostało wrzaskiem żydówek z krzykiem „polaki idut'", pospiesznie zgarniały ze stawku i z ulicy swoje bachory. Jednocześnie ujrzeliśmy kozaków grupami i pojedyńczo umykających w popłochu w stronę Romanowa. Wielu było bez czapek, bez mundurów. Niektórzy oklep pędzili, okładając konie nahajkami. Nie zdaję sobie sprawy czy upłynęło 10 lub więcej minut, kiedy ujrzeliśmy nowe, nasze wojsko. To powstańcy.—Coś dziwnego ze mną sie działo. — To nie tacy jak ów skrępowany wystraszony Porczyński—(„On pewnie nie był powstańcem"). Pędziła nasza konnica: długie pochylone na przód lance z fruwającemi biało czerwonemi chorągiewkami. Tuż za konnicą w pomiędzy chałup żydowskich wysypali się z bronią w pogotowiu strzelcy. Za chwile na drodze pojawili się kosynierzy spiesząc w zwartych szeregach. W świtach, rośli, z kosami na sztorc osadzonemi. Teraz jeszcze po 60 latach, bez silnego wzruszenia nie mogę wznawiać wrażenia tych chwil pamiętnych! Chwile te, jak w kalejdoskopie, szybko się zmieniały. Mignęli kozacy w popłochu, żydówki oczyściły stawek z rozbawionej dziatwy. Cwałem pędząca konnica w tumanach kurzu, strzelcy wybiegający z poza chałup żydowskich szybki przemarsz kosynierów — to wszystko trwało nie więcej jak pół godziny. Jak tylko nasi przeszli, Ojciec zmienił codzienne ubranie. Przywdział czamarę a na głowę włożył batorówkę. Jak Matka, Ciotka i brat mój byli przystrojeni — nie pamiętam, bo całkiem pochłonięty byłem swoją uciechą. Przy brano mię w strój krakowski, ten sam który miałem w dzień imienin Ojca: granatowa sukmanka z czerwoną pelerynką naszywaną żółtemi blaszkami, pasek z kółkami pobrzękującemi przy Każdym ruchu, rogatywka czerwona z piórkiem obszyta białem futerkiem — przy boku szabelka. W oczekiwaniu, że nasi powracać będą z pościgu, wszyscy domowi wraz z gośćmi zwolnionymi z chołodnej stanęli przy drodze. Czekaliśmy niedługo. W tymże porządku jak pędzili kozaków powracali nasi. Więc konnica. Większość prowadziła w ręku okryte pianą konie, Różycki również szedł pieszo. Ojciec wskazał go nam jako wodza. Tak mi się wraził w pamięć, że dziś jeszcze jeszcze widzę go dokładnie. Był ubrany w takąż czamarę i batorówkę, jak mój Ojciec. Uprzejmie się uśmiechał i ukłonem odpowiadał na powitania zebranych przy drodze. Wielu z powstańców Ojciec znał, witał s ę i serdecznie z nimi rozmawiał gdy przystanęli, na rynku Przypominam sobie zuchowatą postać p. Hołubskiego. (Hałubski poległ pod Salichą. Żona jego rodem Szwajcarka powrócili do swojej Ojczyzny i tam wyszła za mąż za Leforta b. nauczyciela ich pensji. Uniknął on śmierci i niewoli. Walczył do końca powstania.) Brat mój, uczeń jego z nim rozmawiał. Pamiętam także Mażewskiego: blondyn z dużą brodą. Posadził mię przed sobą na konia i tak przedefilował przez całe miasteczko do plebanji. Również wraził mi się w pamięć jeden kosynier (zdaje się Budzyński). Olbrzymiego wzrostu. Wstąpił do konnicy, ale ponieważ nie mógł dobrać dla siebie konia odpowiedniej siły — wziął kosę do ręki i pieszo pełnił służbę.
Od plebanji Ojciec polecił nam powrócić do domu — sam zaś ze sztabem Różyckiego udał się do pałacu hrabiego Marjana Czapskiego gdzie miano podejmować powstańców. Odbyły się tam jakieś narady, bo Ojciec późno w nocy powrócił.
Pomimo że wcześnie ułożono mię do spania, wskutek przebytych wrażeń, długo usnąć nie mogłem i cichutko leżałem w łóżeczku. Tak doczekałem powrotu Ojca i wysłuchałem opowiadania Ojca z narad w pałacu. Mie wszystko zapamiętałem. Pamiętam jak uspokajał Mamę, że bitwy w Miropolu nie będzie, a prawdopodobnie za Słuczą w kierunku Połonnego. Różycki był poinformowany o sile wojsk moskiewskich stojących w Romanowie i spodziewał się że moskale, korzystając z przewagi, podążą do Miropola. Było w Romanowie 5 kompanji piechoty, 3 kompanje strzelców (nie przypominam sobie aby to byli finlandcy strzelcy, jak piszą w historji) i 3 sotnie kozaków, co prawie w dwójnasób przewyższało liczebnie siły Różyckiego, nawet gdyby przedtem połączy! się z Chronickim i Ciechońskim zdążającymi do Miropola. Jednakże on nie wątpił że dałby im rade — ale musiałby stoczyć bitwę w Miropolu — co mogłoby spowodować spalenie miasteczka. By tego uniknąć postanowił cofnąć się za Słucz i tam w lasach czekać nadejścia moskali. Miał to być rodzaj zasadzki. Zostawił wiec tylko pikiety w Miropolu, które po przejściu za Słucz moskali połączą się z Chronickim i Ciechońskim, zaatakują z tyłu moskali i w ten sposób zostaną wojska moskiewskie, wzięte we dwa ognie. Również słyszałem, że oba te oddziały są tuż pod Miropolem: Chronicki od strony Zwiahla i nocuje w lasach pod Kozarką, Ciechoński zaś nadciąga od Cudnowa. Tymczasem Ciocia Polusia wydawała naszemu furmanowi Jędrzejowi Gumińskiemu zapasy spiżarniane. Dwa razy wóz niemi wyładowany odwoził je za Słucz do obozowiska. Nareszcie wszystko ucichło — Usnąłem.
Dzień 5/17 Maja 1863 r. w Miropolu.
Poranek niedzielny dnia Maja był cudowny. Po niespokojnie spędzonej nocy, obudziłem się stosunkowo późno. Zastałem już wszystkich domowych w ruchu, zatrwożonych i niespokojnych. Matka zapłakana—Ojciec, nie w szlafroku jak miał zwyczaj przywdziewać z rana, ale już zupełnie ubrany, chodził dużemi krokami po pokoju, co zawsze oznaczało jakieś wzburzenie. Wcześniej ode mnie brat mój się obudził i opowiadał mi, że już o świcie słychać było częste wystrzały, niby grzechot, od strony Kozarki. Ma odgłos tych strzałów Ojciec zerwał się z łóżka zdziwiony i przerażony i mówił do Mamy: Co to znaczy —wszak bitwa miała się zacząć za Słuczą w stronie Połonnego. Mniej więcej w pół godziny po ustaniu tych wystrzałów zaczęła się strzelanina bezładna, pojedyncza w miasteczku. Wtedy Ojciec polecił wszystkim przejść do części mieszkania z przeciwległej do strony miasteczka. Zebraliśmy się wszyscy w sypialni. Matka z Ciotką, wśród łkań modliły się na klęczkach. Z niemi również klęczały służące Żukowska i Pryska. Gdy strzały zupełnie umilkły, prowadzono do chołodnej rannych. Straszny to był widok. Szli prawie nadzy, zakrwawieni, bici nahajkami, kłuci pikami kozackiemi, popychani kolbami. Jeden miał skórę z połowy głowy wraz z włosami zniesioną cięciem szabli. Skalp ten wisząc na strzępach, broczył mu krwią twarz całą, zapadał na oczy. Pomimo tego znęcania się szli bez jęku, bez skargi. Brat mój i ja — nie przywykli do widoku krwi, zapewne byliśmy bliscy omdlenia, bo Ciotka Polusia podawała nam zimną wodę do picia. Gdy pochód ten się skończył, Ojciec włożył urzędową czapkę i wyszedł do miasteczka. Wkrótce powrócił. Wyjednał u władz wojskowych iż pozwolono zaopatrzyć jeńców w bieliznę, obuwie i jaką taką odzież. Również za wstawieniem Ojca zwolniono z chołodnej naszego proboszcza Księdza Milewskiego i organistę Stogniewa. Przyszli do nas obaj w bieliźnie zakrwawionej, skłuci pikami, z sińcami od nahajek. W zamian za to ustępstwo Ojciec zgodził się na prośby komendanta wybawić go z kłopotu. Według jego słów, kozacy „poszutili" z jakimś przejezdnym Niemcem i trochę go poturbowali. Widocznie jednak w tych żartach przebrali miarę, bo ów Niemiec broczący krwią w omdleniu leżał na ławie w pierwszej izbie wołosti. Komendant więc prosił by to w jakiś sposób załagodzić, bo Niemiec, jako zagraniczny poddany, po przyjściu do zdrowia może się skarżyć. Ojciec podjął się sprawę załagodzić i, zanim Niemiec po tych żartach wydobrzeje, dać mu u nas przytułek. Czterech więc kozaków na szynelu przynieśli do nas Niemca i złożyli na sofie stojącej w Ojca kancelarji. Wielkie to było ryzyko. Gdyby się wydało, że ów Niemiec to Fadenhecht, neuczyciel pensji p.p. Hołubskich — powstaniec — to Ojciec byłby bardzo odpowiedzialny—bo go znał, i w wigilję dnia tego rozmawiał w nim jako z powstańcem. Fadenhecht, ulegając namowom kolegów, przyłączył się wraz z nimi do partji Różyckiego, ale może nawet celowo nie wdział świty powstańczej, pozostał w zwykłem ubraniu. Również zapewne celowo, mając w projekcie dezercję, ofiarował się na ochotnika do pikiety pozostawionej przez Różyckiego w miasteczku. Widocznie nie powodował się odwagą i poświęceniem dla sprawy, bo, jak tylko moskale zaczęli ostrzeliwać miejsce zajęte przez pikietę, Fadenhecht cisnął broń do rzeki sam zaś, chyłkiem, poza płotami, przedostał się na rynek przepełniony kozactwem, czyniąc wiele hałasu w poszukiwaniu swego woźnicy, który, jakoby przywiózł go do Miropola. Kozactwo, rozweselone powodzeniem, nie przypuszczając że to zbieg z pikiety, szydząc z jego wymowy, tak dla żartu, zbiło go okrutnie. Na szczęście, czy to wskutek uderzenia drzewcem piki w głowę czy z niewywczasów obozowych, Fadenhecht ocknąwszy się z omdlenia spał bez przebudzenia 2 doby. Obudził się po wyjściu moskali, a po wygojeniu się z obrażeń, nasz dom opuścił. W niespełna rok potem umarł pokąsany przez psa wściekłego. Rozlokowawszy gości w plebanji, Matka z Ciotką zebrały bieliznę, co się dało z odzieży i obuwia, płótno na bandaże i całe naręcze tego Pryśka odniosła do chołodnej. Nie długo korzystali z tego nieszczęśliwi. W godzinę jakaś żydówka przyniosła do sprzedania meszty posłane dla jeńców, widocznie kozacy powtórnie ich obdarli. Nietylko jeńców i poległych obdzierali. Obrabowali oficynę pałacową, gdzie mieszkały nauczycielki hrabiowskich dzieci i inny personel dworski. W parę godzin po bitwie, wpadła do nas p. Marciszewska nauczycielka muzyki hrabianek Czapskich. W rannym stroju, rozczochrana wołała z płaczem i złością: Panie Rutkowski, radź gdzie mam iść, u kogo mam się upomnieć o moją krzywdę. Kozacy do szczętu mię obrabowali — zostało mi tylko to, co mam na sobie. Poznam ich wszystkich. Ojciec skierował ją do Czynigonowa, dowódcy kozaków. Opowiadała później, że wskutek jej lamentów, Czynigonow zebrał kozaków, by poznała sprawców rabunku. Z pośród zebranych poznała tylko dwóch. U jednego znaleziono miedniczkę, drugi zaś pod mundurem ukrywał zmięty kapelusz. To tylko odzyskała. Nawiedzili również p. Zaleskiego, sekretarza hrabiego. Uniknął on rabunku, zawdzięczając mycce, jaką swój kołtun przykrywał. O tych nawiedzinach kozackich p. Zaleski opowiadał, że go kozacy spostponowali, jedni go bowiem mieli za żyda, drudzy za popa. Tych ostatnich błogosławił z całą powagą i namaszczeniem. „Jedną mi tylko szkodę wyrządzili, ale nie mam zamiaru, jak moja sąsiadka p. Marciszewska, swej straty dochodzić. Przeciwnie, żałowałem, żem więcej nie posiadał zabranego mi kordjału. Był on przygotowany na lekarstwo do kołtuna. Jest to nalewka na sabinę. Było tego więcej niż pół butelki. Wypił to do dna jeden z moich gości Szkoda, że nie podzielił się z kolegami, bo ta ilość wystarczyłaby przynajmniej pięciu na tamten świat wyprawić i pyszniłbym się, że pod Giełgudem kosą, a teraz, gdy już kosy dźwignąć nie mogę, w inny sposób wojowałem i tępiłem wrogów. Niestety, nie uważałem za stosowne głośno wypowiedzieć swe zmartwienie, że zdobywca butelki nie dzieli się tak znakomitym trunkiem z towarzyszami". W istocie okropny był skutek tej nalewki. Ojciec mój był wezwany przez Czynigonowa do podpisania protokółu o nagłej śmierci jednego z szeregowców, zmarłego na apopleksję. Był to ów amator sabiny. Ojciec mój jako instruktor sądowy (tak wtedy nazywano sędziów śledczych) nie raz widywał porażonych gwałtowną śmiercią, jednak równie strasznego widoku nie oglądał. Oczy wyszły nieboszczykowi z orbit język opuchnięty w ustach się nie mieścił a w całej twarzy wyraz nadludzkiego cierpienia. Plebanję żołdactwo zupełnie zdemolowało Po wyjściu wojsk moskiewskich, poszliśmy całym domem oglądać zniszczenie. Sprzęty potroszczone. Szkłem z okien, szklanek, butelek, skorupami potłuczonych naczyń usłana podłoga, pokryta pierzem z porwanych poduszek i strzępami potarganej odzieży i bielizny. Okna powybijane, ramy okienne wydarte, obrazy świętych, drzwi porąbane szablami kozackiemi, piece porozwalane. W obłędzie niszczycielskim nawet nie grabili. Matka proboszcza bardzo wiekowa staruszka, chciała ocalić jakąś pamiątkową szkatułeczkę. Ze łzami w oczach błagała kozaka, by raczej sobie wziął ją w całości. Nie usłuchał łzawej prośby, cisnął tę drogą pamiątkę staruszki z taką siłą o podłogę, że w kawałki się rozsypała. Zniszczyli do szczętu ławki, tablice, drzwi, okna w szkółce parafjalnej przy kościele, utrzymywanej kosztem hrabiego Marjana Czapskiego.. Kościołek nasz taki czysty, bialutki jeszcze w wigilię dnia tego przedstawiał przygnębiający widok. Okna potrzaskane kulami, ściany i sklepienie usiane śladami kul, na podłodze tynk obity kulami. Kozacy wpadli do kościoła i tu wewnątrz bezcelowo strzelali do murów, dziurawili okna. Kule w szybach wybijały okrągłe otwory. Rąbali „szaszkami" ławki, drzwi. Jeden z tych zmierzył do cymborjurn. Obecny w kościele członek bractwa Marcinkowski padł przed nim na kolana prosząc by nie strzelał, „bo to przecież taki sam Pan Bóg jak i wasz". Blaganie by nie pomogło gdyby jakiś więcej ludzki kozak nie powstrzymał świętokradcy. Chorągwie, ornaty, kapy i inne szaty pontyfikalne, również przykrycia i antypedja ołtarzy, w strzępy podarli, kielichy zaś, monstrancje, wota—zabrali. W kilka godzin po skończonej orgji zniszczenia matka moja odkupiła patynę. Kielichy, monstrancje, lichtarze poszły w ręce żydowskie i oprócz tej patyny nic kościół ze swoich rekwizytów nie odzyskał. Obraz zniszczenia plebanji i kościoła tak silnie utkwił w mojej pamięci, że po tylu latach już mógłbym wskazać gdzie ugrzęzły kule, każdą szczerbę na ławkach i drzwiach świątyni. Ksiądz Milewski w ciągu kilku lat, pomimo bardzo kategorycznych nakazów władz moskiewskich, żeby pozacierał ślady barbarzyństwa żołdaków, ochraniał te dowody znieważenia Domu Bożego, aby to jak najdłużej świadczyło światu o tem, co tu zaszło. Zapewne taki sam cel mieli moi Rodzice, oprowadzając nas po tych ruinach tłumacząc, że okrągłe otwory w szkle wybija kula na blizką metę, więc nie mogły to być ślady walki. Ksiądz Milewski zmarł nagle dn. 5 maja 1868 r. rażony apopleksją po odprawieniu żałobnego nabożeństwa w rocznicę bitwy. Następca jego ksiądz Apolinary Orłowski uległ naleganiom władzy i kościół odrestaurował. Pozostał tylko dotychczas ślad cięcia szaszki kozackiej na drzwiach do zakrystji.
II.
Bitwa pod Miropolem w Bazie Powstania 1863 Z częstych opowiadań Ojca, jaki był plan Różyckiego co do bitwy mającej się odbyć pod Miropolem i o przebiegu tej bitwy zupełnie niezgodnym z planem, co spowodowało porażkę oddziałów Chronickiego i Ciechońskiego, wnoszę, że relacje Ojca są dokładniejsze i bliższe rzeczywistości aniżeli fakty notowane przez historyków. Nawet opowiadania rozbitków z rzeczonych oddziałów, które zapewne posłużyły by jako materjał dla historyków, grzeszą niedokładnością. Uczestnicy bitwy nie mogli objąć całokształtu walki, a przytem ochraniając honor partji i ich wodzów, twierdzili, że bitwę stoczył Różycki. Relacje więc Ojca mojego uczestnika narad sztabu Różyckiego w przeddzień bitwy, obserwującego ze strony cały przebieg akcji, mogą posłużyć do wyświetlenia prawdy. Bitwa miała się odbyć ściśle podług wyżej przytoczonego planu. Niestety, plan ten doszedł do wiadomości wojsk rosyjskich, a brak karności w oddziałach Chronickiego i Ciechonskiego miał opłakane skutki. W jaki sposób dowództwo moskiewskie było powiadomione z całą dokładnością o zamiarach Różyckiego —nie ustalono. Powszechnie mówiono, że gdy Chronicki zwołał do swego szałasu obozowego starszyznę oddziału dla dania odnośnych rozkazów, tych rozkazów wysłuchał żyd przytrzymany przez straże powstańcze. Pozostawiono go nieoględnie w pobliżu szałasu. Po skończonych naradach uczestnicy spostrzegli niespodziewanego słuchacza. Jedni twierdzili, że najlepiej by było żyda powiesić, inni, że dość będzie go do ukończenia bitwy przetrzymać pod strażą. Na lamenty i prośby żyda, że ma bardzo pilne in-teresa, poparte zaręczeniem jednego z powstańców, że ów żyd dobrze jest mu znany i bardzo przychylny dla sprawy, Chronicki rozkazał puścić go wolno. Wprost z obozu żyd pośpieszył do Romanowa by tam podsłuchane wiadomości sprzedać moskalom. Jak wyżej wspomniałem plan Różyckiego zasadzał się na tem, że gdy wojska moskiewskie Słucz przejdą — oddziały Chronickiego i Ciechońskiego—po zaalarmowaniu wystrzałami pikiety, pospieszą za moskalami i za Słuczą, z głównemi siłami Różyckiego, wezmą we dwa ognie moskali. Powiadomieni o tem dowódcy moskiewscy w nocy (noce były ciemne—bezksiężycowe), wysłali z Romanowa 2 kompanje strzelców, które rozłożyły się w głębokich rowach przy drodze wiodącej z lasu, gdzie biwakował Chronicki. Przesunął on swój oddział na skraj lasu oczekując sygnału. Dla sprawdzenia relacji żyda i ewentualnie dla wywabienia powstańców, wyjechała na harc sotnia kozaków, zbliżając się do samego lasu. Wiara widząc kozuniów na odległość strzału, nie wytrzymała. Dali salwą! W partji tej byli wyborni strzelcy, więc wielu kozaków spadło z koni, niedobitki zaś i ranni cofać się między rowami zaczęli. Wbrew rozkazowi by oddział na własną rękę bitwy nie rozpoczynał, rzucili się Chronicczycy w pogoń. Strzelcy moskiewscy zaczajeni w rowach przydrożnych, morderczym ogniem, bo na bardzo bliską metę, prawie doszczętnie znieśli ścigających. Ci co zostali w lesie, częścią się rozproszyli, częścią manowcami przedostali się do Różyckiego. Między innymi Ciechoński, poległ on podobno w bitwie pod Mińkowcami. Nie wszyscy, szukający ocalenia w rozproszeniu, uniknęli śmierci. Pojedyńczych wyłapywali chłopi i ci w mękach ginęli. Tak zginął Królikowski, oficjalista miropolski. Szukał przytułku u chłopa miejscowego, licząc na jego wdzięczność za wyświadczoną mu przysługę. Zawiódł się na chłopskiej wdzięczności. Ten któremu zaufał, zamordował go szczycąc się tem wobec córek zamordowanego. Po pogromie Chronickiego. wojska moskiewskie podążyły do miasteczka, i tam ostrzeliwały miejsca gdzie stały placówki powstańcze. Na ich bezładną strzelaninę, powstańcy odpowiedzieli celnym ogniem. Oprócz kilku szeregowych, padł jakiś oficer wyższej rangi. Placówek tych było dwie. Jedna za murem okalającym cerkiew, druga w ogrodach za kościołem. Gdy z kierunku naszych strzałów moskale poznali gdzie nasi są ulokowani, rzucili się na nich do ataku. Oprócz Fadenhechta, nikt z tych straceńców nie ocalał. Rannych pobrali do niewoli. Taki los spot kał Puchalskiego, (od jego strzału zginął ów oficer). Puchalski zesłany na Sybir, tam życia dokonał. Drogo Ci straceńcy życie swe i wolność sprzedali. A było ich 16. Ilu walczyło w arjergardzie Różyckiego za Słuczą — nie wiem. Ci zdaje się tylko poległych pozostawili, rannych i jeńców moskale nie wzięli, w obawie bowiem, ze mają przed sobą główne siły Różyckiego, słabo następowali. Straty ogólne powstańców w walkach pod lasem w Miropolu i za Słuczą, obliczono wtedy na 60—70 ludzi. Tyleż padło ze strony moskiewskiej. Pogrzebano ich we wspólnych mogiłach. Było tych mogił 3. Za Słuczą, w Miropolu i pod lasem. Ta ostatnia, na drodze wiodącej do Kozarki, dobrze mi była znana. Była dość wysoko usypana. Z czasem została zrównana z ziemią i w 1915 roku już jej śladu nie było. Widok tej mogiły budził straszne wspomnienia. Chłopi wezwani do grzebania poległych, rannych powstańców żywcem wrzucali do dołu mogilnego. Sami opowiadali, że ziemia poruszała się nad tymi męczennikami. Jeden z nich, już przykryty ziemią, ku swoim oprawcom, wyciągnął pięść złożoną w figę. Było ich wielu żywcem pogrzebanych, moskale bowiem uprowadzili z sobą tylko lżej rannych, nawet tacy którzy zdążyć za eskortą nie mogli, pozostawieni byli na placu. Chłopi ich obdzierali, dobijali rydlami, lub niedobitych wrzucali do mogiły.
Oprócz poległych w bitwach, dwóch kozaków tego dnia zginęło w Miropolu. Jeden struł się sabiną Zaleskiego, drugi ten, który zagrabił z dworskiej stajni kuca Mikusia najmłodszego syna hr. Czapskiego, mego rówieśnika. Ten kucyk doskonale ujeżdżony (i ja go nieraz dosiadałem), nie zcierpiał uderzenia nahajki kozackiej i tak raptownie w bok się rzuciły że kozak nie nawykły do angielskiego siodła, które zabrał wraz z koniem spadł tak gwałtownie, że roztrzaskał sobie głowę o kamień młyński. Działo się to na grobli przy młynie na Słuczy. Były i cywilne ofiary bitwy. Jakaś zbłąkana kula zabiła w miasteczku żydziaka, inna śmiertelnie raniła babę na Kuleszówce przyległej do Miropola. Były to niewinne ofiary, była jednak i winna. Jak wspominałem, była to niedziela. Pop Janczewski, idąc do cerkwi dla odprawienia nabożeństwa, dostrzegł za ogrodzeniem cerkiewnem przemykającego się, jak mu się wydało, powstańca. Porwał więc kamień, o to nietrudno w skalistym Miropolu, i z taką siłą zdzielił nim rzekomego powstańca, że ten skonał po paru godzinach. Nie był to powstaniec, a chłop miejscowy, który idąc do cerkwi przystroił się w świtę zdartą z powstańca. Po tym bohaterskim czynie pop po umyciu rąk zbabranych krwią swojej owieczki, mszę odprawił. Nie pomogły zapewnienia popa, że go „Lachy wbyły". Przed skonem ujawnił ów chłop winowjcę. Zapewne wskutek tego ów pop został przeniesiony do innej parafji. Powyższe opowieści, słyszane w owym bezpośrednio stykającym się z wypadkami czasie, od Ojca i od naocznych świadków również z wrażeń osobistych, różnią się, nietylko co do szczegółów, ale nawet co do dat podanych przez naszych historyków udziału Wołynia w powstaniu 1863 r. Wskutek tego powziąłem zamiar sprostowania tych błędów w opisie moich wspomnień z lat dziecięcych. Limanowski bitwę pod Miropolem oznacza na dzień 18 maja. A. Sokołowski notuje dzień 15 maja. Faktycznie zaś, bez żadnej wątpliwości, bitwy Miropolskie odbyły się dnia 5 maja st. st. co odpowiada dacie 17 maja n. st. Obaj ci historycy piszą, że Różycki bitwę stoczył. Być może, że to powzięte od rozbitków partji Chronickiego i Ciechońskiego, którzy w obronie swoich dowódzców oskarżają Różyckiego. Rzeczywiście zaś klęska była spowodowana nieostrożnością Chronickiego, o ile jest prawdziwa wieść o zdradzie żydowskiej, i co nie ulega wątpliwości, brak z jego strony posłuchu, by na własną rękę bitwy nie rozpoczynał. Utarczki zaś pikiety miropolskiej i arjergardy Różyckiego osłaniających bohatersko główne siły swojej partji by mogła spokojnie się cofać, gdy się okazało, że plan bitwy został zniweczony, nie można nazwać porażką oddziału Różyckiego. Tamci dwaj wodzowie nie złączyli się jeszcze z Różyckim, i z tego względu należy przyjąć, że dn. 5/17 maja było w Miropolu dwie bitwy: oddziałów Chronickiego i Ciechowskiego i arjergardy Różyckiego. Co jednak za przegranie przez tego ostatniego bitwy pod Miropolem, ściśle biorąc, nazwać nie można. Również nie jest wolny od błędu autor nadzwyczaj barwnego i rzeczowego opisu styczniowego powstania p. t. „1863" J. Grabiec. Podaje jako dzień Miropolskiej bitwy 15 maja oraz liczbę powstańców w oddziałach Chronickiego i Ciechońskiego na 130 ludzi. W rzeczywistości i połowa tego nie była w bitwie pod Miropolem. Rycina zaś, poczerpnięta ze zbiorów Raperswilskich, widocznie robiona z pamięci lub raczej z fantazji, przedstawia bitwę i miejscowość zupełnie niezgodnie z rzeczywistością. Chronicki, jak go wtedy zwano, w historji jest nazwany Chranickim, która nazwa właściwsza, nie wiem. Resztki tych dwóch partyj, dążąc do połączenia z Różyckim, osaczone dn. 19/V pod Mińkowcami przez przeważające siły moskali i chłopstwo rozzuchwalone niepowodzeniem powstańców w Miropolu, powtórną klęskę poniosły. Jakoby poległ tam Ciechoński. Ilu zginęło i dostało się do niewoli pod Mińkowcami nie wiem. Jeńców prowadzono przez Miropol. Ilu było w pierwszej partji nie wiem, w drugiej, która przeszła przez nasze miasteczko dn. 20 czerwca, Ojciec mój notuje 150. Różycki pod osłoną arjergerdy poszedł dalej i stoczył kilka pomyślnych utarczek z zastępującymi mu drogę moskalami. Największa była 24 maja pod Salichą. Brawurowym atakiem konnicy zniósł do szczętu bataljon moskiewskiej piechoty. Jedni podają nasze straty na 37-iu, nam mówiono, że tylko sześciu. W tej liczbie wspomniany wyżej Hołubski. Bitwa ta pozostała w tradycji. Niedobitki moskiewskie pod most się skryły. Długi więc czas, szczególniej wśród szkolnej młodzieży na przycinki czynione polakom „a do lasu" odpowiadano: „a pod most". Za ścisłość szczegółów po za obrębem Miropola nie ręczę. Błędy możebne, bo nasi badacze tych czasów nie opierali się na dokumentalnych dowodach, a brali je ze wspomnień częstokroć nie ścisłych. Więc i moje szczegóły tylko w granicach bezpośredniej obserwacji i powiadań Ojca oraz najbliższego otoczenia, nie podlegają kwestjonowaniu. Notatka Ojca mojego z dnia 5 maja brzmi: „5 maja. Bitwa w Miropolu, która mię cofnęła w czasy Czyngishana. Nic o tem pisać nie mogę, bo na wspomnienie, serce krwią zachodzi i ręka cierpnie". Okrucieństw powstańcy się nie dopuszczali. Jeńców puszczali wolno. Inaczej czyniły moskiewskie wojska. Dobijali rannych, lub co okrutniej, oddawali chłopom. Lud zaś rusiński z natury bezlitosny. To też Miropolscy chłopi, wierni charekterowi narodowemu, zyskali nazwę, która trwa dotychczas: „Miropolśki rizuny". Po bitwie mówił Ojciec, że moskale musieliby się za Dniepr wynosić, gdyby chłopi stanęli po naszej stronie. O tem, że lud w Królestwie również nie popierał powstania, zdaje się, że na Wołyniu jeszcze nie wiedziano, i tlała jakaś iskierka nadziei. W domu rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Wtedy nie rozumiałem o co chodzi. Później dowiedziałem się że to były przygotowania do mającej się odbyć rewizji. Wieczorem, już o zmroku przyniesiono Ojcu wezwanie by udał się do komendanta dla podpisania protokółu o śmierci amatora nalewki na sabinę. Wezwanie przyniósł wojskowy—prawdopodobnie oficer, bo strasznie brzęczał szablą, czem ogromnie Mamę przeraził. Właśnie przechadzała się po trawniku, rozsiewając proch. Rewizja odbyła się nazajutrz rano. Otoczono dom, do wnętrza pod wodzą Czynigonowa, wtargnęła hurma kozaków. Rewizja ścisłą nie była. Gość wczorajszy oświadczył, że zmuszony jest do tego, rozkazem władzy i uwzględnił prośbę Ojca—aby dla zabezpieczenia się przed możliwą kradzieżą rewidować pokoje kolejno — i że klucze Ojciec będzie miał przy sobie. Kozacy tak mieli ustaloną opinję, że dowódca nie miał za złe wyraźnego postawienia sprawy. Pomimo tych ostrożności —skradli butelkę wody czy wódki ogórkowe] i małą, okutą misternie żelazem, szkatułeczkę. Na szczęście próżna była. Znalazłem ją potrzaskaną w ogrodzie. Mieli kozacy chwilkę uciechy. Pamiętam rozpromienioną twarz jednego z nich, gdy rozwiązując woreczek z nasionami rezedy — wołał „bratcy, poroch naszoł". Spostrzegłszy omyłkę, zawiedziony, cisnął woreczek na podłogę. Z wielkiej radości żołdactwa, wywołanej znalezieniem „corpus delicti" Ojciec wnosił — co się niejednokrotnie sprawdzało—że gdyby znaleźli coś kompromitującego, to pozwolono by im „pogulat” to znaczy rozgrabić i zdemolować mieszkanie. Ale rewizja ścisłą nie była. Pomimo że o rewizji Rodzice byli uprzedzeni, że cały dzień poprzedni niszczono tub chowano rzeczy niebezpieczne — jednak w tym chaosie i przygnębieniu, zapomniano o tem czego wykrycie mogło by mieć tak straszne następstwa, że grabież i rabunek, miały by drugorzędne znaczenie. Zapomniano, że za piecem w sypialni było kilkadziesiąt chorągiewek biało - czerwonych uszytych przez Matkę dla lanc naszej konnicy. Gdyby je znaleźli, bez wątpienia Rodzice byli by niezwłocznie uwięzieni. Takiż skutek byłby gdyby rozpatrzyli notaty Ojca. Na szczęście zadowolnili się oświadczeniem, że to są „diełowyja bumagi". A w pokoju, gdzie kozacy szukali czy nie odkryją czegoś co by im dało prawo „pogulat” spał powstaniec—Fadenhecht. Pomimo hałasu nie ocknął się. Gdyby ów kozak co go zdzielił piką przez głowę przeczuwał że owe uderzenie sprowadzi taką senność, może by go łagodniej potraktował—a w takim razie mógł Niemiec — ocknąwszy się zdradzić i siebie i tych co mu dali przytułek kosztem zwolnienia ks. Milewskiego z Sybiru. Bo gdyby nasz proboszcz razem z jeńcami powędrował do więzienia—to bez wątpienia zaszedłby aż do Tunki. A Tunka—to kolonja na Syberji dla zesłanych księży. Rząd moskiewski w swoim barbarzyństwie, chcąc pozbawić zesłańców zbawiennego wpływu księży rozproszonych po rozmaitych kaźniach — zgromadził ich w jednej kolonji Tunce. Było ich tam 150. Silne wrażenia tych trzech dni Majowych, zatarły w mojej pamięci wypadki dni następnych." Pomnę tylko że niepokój wzrastał, ciągle bowiem nadchodziły jakieś niedobre nowiny — o niepowodzeniu powstania—aresztowaniach... Ojciec coraz częściej i dłużej przechadzał się po pokoju dużymi krokami —Matka w zamyśleniu wyszywała ornat do Kościoła. Śliczny był. Na białym tle, wielkie koloru krwi kwiaty. Sen się rozwiał.