Historia lubi kołem się toczyć...
Felieton • „Nasz Dziennik” • 17 kwietnia 2010
Wspomnienie z przyszłości
2 sierpnia 1762 roku rosyjska cesarzowa Katarzyna II napisała do stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego: „Wysyłam bezzwłocznie hrabiego Keyserlinga, jako ambasadora do Polski, aby zrobił ciebie królem po śmierci tego – jeśli mu się to nie uda, to życzę sobie, aby królem został książę Adam”. Sytuacja króla polskiego była zupełnie inna, niż, dajmy na to, rosyjskiej cesarzowej, czy choćby króla pruskiego. Polski król był rodzajem dożywotniego prezydenta i to w gruncie rzeczy pozbawionego władzy. Teoretycznie całą władzę skupiał w swoich rękach Sejm, ale ponieważ większość ówczesnych posłów była jurgieltnikami, czyli agentami państw obcych, to na polecenie swoich mocodawców sejmy zrywali i w rezultacie państwo stawało się atrapą, za którą sterowali nim ręcznie władcy cudzoziemscy. Bardzo im to odpowiadało i dlatego zawierali konwencje, by w Polce utrzymać właśnie taki stan rzeczy. Rosja i Prusy – w latach 1720, 1726, 1732, 1740, 1743, 1762, 1764, Rosja i Austria w latach 1726 i 1732 oraz Rosja i Szwecja w latach 1724 i 1745.
Jak wiemy, hrabiemu Keyserlingowi, kosztem miliona rubli, które na ten cel dała mu Katarzyna, 7 września 1764 roku udało się zrobić Stanisława Augusta królem. Po wykonaniu tego zadania wkrótce umarł. Nowym rosyjskim ambasadorem w Polsce został książę Mikołaj Repnin, który od razu pokazał, w jakim miejscu leży punkt ciężkości władzy. Naturalnie taka ostentacja nie sprzyjała popularności króla, z którego bezlitośnie natrząsali się zwłaszcza przedstawiciele opozycji, nawiasem mówiąc, biorąc za to jurgielt od tego samego ambasadora, a nawet od wszystkich trzech na raz. Co gorsza, w sytuacji całkowitej bezsilności państwa, król musiał to wszystko żyrować, więc nic dziwnego, że w liście do pani Geoffrin, datowanym na 10 grudnia 1766 roku daje wyraz swojej udręce: „J’ai ete dans le cas singulier mais bien horrible de sacrifier l’honneur au devoir” (znalazłem się w sytuacji szczególnej lecz straszliwej, gdy muszę poświęcić honor dla obowiązku).
Jak już dzisiaj wiemy, nic to nie dało, bo w polityce, zwłaszcza międzynarodowej, mniej liczą się efektowne fajerwerki, a prawdę mówiąc, chyba nie liczą się wcale. Wybuchają bowiem i nikną bez śladu. Cóż zatem się liczy? Niedostrzegalne na pierwszy rzut oka, „geologiczne” ruchy państw, podobne do ruchu lodowca. Pozornie nie porusza się on wcale, ale właśnie ten niedostrzegalny ruch milionów ton lodu kształtuje oblicze ziemi; żłobi doliny, wypiętrza wzgórza – tak potężne i nieodparte działają tam siły. W epoce Stanisława Augusta te geologiczne ruchy państw sąsiadujących z Polską nieuchronnie zmierzały ku scenariuszowi rozbiorowemu, w czym wydatnie pomagali jurgieltnicy, skutecznie gasząc nawet trzeciomajowe polskie fajerwerki. „Inaczej narodu przywiązać do Moskwy nie można, jak tylko zwalając na króla całą nienawiść Polaków” – pisze do generała Kachowskiego targowiczanin Szczęsny Potocki. I w znacznym stopniu się to udało. Kiedy podczas insurekcji kościuszkowskiej tłum warszawski wieszał targowiczan, życie króla było zagrożone.
Jednak po klęsce pod Maciejowicami i wyrżnięciu mieszkańców Pragi przez feldmarszałka Suworowa, wojska rosyjskie wkroczyły do Warszawy. 7 stycznia 1795 roku król Stanisław August pod konwojem został wywieziony z dawnej swojej stolicy do Grodna. I wtedy tysiące ludzi, pewnie tych samych, co kiedyś, pod wpływem propagandy jurgieltników, pogardzali nim i nie szczędzili mu szyderstw, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej chcieli go powiesić, teraz, potykając się, biegły z płaczem za królewską karetą, wpadały pod konie rosyjskiej eskorty, żeby tylko jeszcze raz chociaż spojrzeć na króla – na ostatniego króla Polski, która właśnie utraciła niepodległość.
Stanisław Michalkiewicz