[blok]Niemal każdego roku przyjeżdżaliśmy do Warszawy, „żeby dzieci nie wynarodowiały się”. Ach, Warszawa… to był inny świat. Dziwne, wszyscy mówili po polsku, prędko z twardym akcentem, wszyscy się spieszyli… Wąska ulica Marszałkowska wydawała mi się bardzo elegancka, zwłaszcza wystawy sklepowe. Bardziej niż wystawy zabawek zaczęły mnie interesować niezliczone witryny Bogusława Hersego (Marszałkowska róg Kredytowej), poza sukniami eksponowane były piękne drobiazgi, kto dziś pamięta: jedwabne wstążki Pompadour, szerokie, w delikatne stylowe kwiaty, wstążki atłasowe, z mory, aksamitne, taftowe, strusie pióra plereuse wiązane dla przedłużenia naturalnej długości każdego włókienka, barwione wymyślnie – u nasady np. mocno pomarańczowe, rozjaśniane stopniowo do jasnożółtego i białego, tak pięknie falujące na kapeluszach czy sorties. Parasoleczki w niezliczone falbanki z tiulu, najprzeróżniejsze sztuczne kwiaty do przypięcia, bukieciki fiołków parmeńskich, perfumy Atkinsona, Gabilla, no i koronki, koronki – cienkie valancienne, mięsiste gipiury, hafty, szychy, śnieżne etole z gronostajów, soboli. Wewnątrz sklep Hersego urządzony był tak, że przyprawiłby o zawrót głowy dzisiejszego wielbiciela secesji. Te złocenia, powykręcane balaski przy pompatycznych schodach przykrytych malinowym dywanem, wszędzie lustra, rozebrane alabastrowe dziewice ze zniczami w dłoni, gabloty, wazy – ani jednej prostej linii! Za kontuarami panienki – sama elegancja, wdzięk, ściśnięte gorsetami, w oczach napięcie – byle uprzedzić życzenia klientki, byle dogodzić! Na piętrze salony z fotelami, separatkami do przymierzania i lustra, lustra, na sufitach esy-floresy, sztukaterie w rogi obfitości, girlandy, złocenia i kryształowe żyrandole. Na pierwszym miejscu jednak stawiałam nie wystawy Hersego, tylko „Aurelii”, Marszałkowska róg Złotej. „Aurelia” – gorsety! W wielkich lustrzanych szybach oglądałam z napięciem kilkanaście manekinów pięknych dam naturalnej wielkości. Prezentowały gorsety białe, różowe, czarne i fragmenty jakiejś bielizny. Manekiny były bardzo realistyczne. Osobny wyrafinowany akcent – jedna z dam była Murzynką. Niepojęte, jak firma mogła prowadzić tak duży sklep, sprzedając tylko gorsety jako jedyny artykuł! Później słyszałam plotkę, że był to zamaskowany dom schadzek.
Co trzeci dom na Marszałkowskiej to cukiernia. Wtedy nie mówiło się ‘kawiarnia’, tylko ‘cukiernia’, a ciastka były znakomite. Właściwie cała Warszawa pachniała mi babkami śmietankowymi, no i drugi nieuchwytny zapach – gaz. W dalekiej Rosji nie mieliśmy gazu i nos mój był wrażliwy na ten nowy zapach. Cukiernie oferowały stosy gazet i pism ilustrowanych, rodzimych i obcych, oraz bilardy. Panie raczej nie ukazywały się w bilardowych salonach, gdyż gracze zdejmowali marynarki, ukazując – nieprzyzwoicie – kamizelki i białe rękawy koszul.
Cała Marszałkowska rozbrzmiewała tępym tupotem końskich kopyt. Tępym? Właśnie, bo Marszałkowska wybrukowana była drewnianą kostką. Tak. Wierzyć się dziś nie chce, że jezdnię można wykładać drzewem jak podłogę w pokoju. Niszczyło się to, wybrzuszało, czerniało od wody i śniegu, ale było. Powiedziałabym, że była w tym jakaś elegancja, kameralność, nie umywały się do tych nawierzchni kocie łby.
Wiele nie pamiętam z tych pobytów w Warszawie, obowiązkowo bywaliśmy na Powązkach na grobach dziadków, w Zachęcie, raz w teatrze (chyba w Letnim w Saskim Ogrodzie na Fertnerze), w Łazienkach, w ogrodach Botanicznym i Pomologicznym na Nowogrodzkiej. Warszawę inną poznałam w roku 1918 i pozostałam w niej z małymi przerwami do końca życia.
Wracaliśmy na Ukrainę pełni wrażeń i znów braliśmy się do nauki. Kiedy skończyłam 10 lat, należało poważniej pomyśleć o mojej edukacji. Wielkiego wyboru szkół nie było, zdawałam więc do gimnazjum maryjskiego. Poszło dobrze i należycie umundurowana zasiadłam w ławce. Szło mi nad podziw łatwo i myślę, że od razu obrałam dobry system uważania na lekcjach, często wyrywałam się „do odpowiadania” i dlatego w domu nie miałam wiele do roboty. Jako jedyne dwie Polki w klasie byłyśmy bardzo dumne, gdy cała klasa miała lekcję religii, a nas zwalniano jako katoliczki. Miałyśmy religię wszystkie razem – kilkanaście dziewczyn z całego gimnazjum w różnym wieku, uczył ksiądz Tarasewicz.
W owych czasach uważało się, że człowiek wykształcony powinien mieć choćby pobieżną znajomość łaciny, a w szkołach łacina bynajmniej nie była przedmiotem marginesowym i młodzież obkuwała się poważnie i z wielkim mozołem. Jakiś tam procencik nabytych wiadomości zostawał do końca życia, a na pewno bardzo pomagał przy studiach nad innymi językami. Większość młodzieży uważała łacinę za dopust Boży, ale nierzadko młode umysły ulegały urokowi antyku, zwłaszcza gdy łacinnik był na poziomie. Z tych czasów zapamiętałam żartobliwy wierszyk, świadczący o znaczeniu języka łacińskiego w sztubackim życiu:
EGO po polu szatałsia,
MIHI PUER powstrieczałsia,
PUER LAPIDEM schwatił,
MIHI w CAPUT zapustił.
Istnym trzęsieniem ziemi w szkole były odwiedziny cesarzowej Marii Fiodorowny, matki „łaskawie nam panującego” Mikołaja II. Patronowała ona wszystkim instytutom maryjskim w całej Rosji. Ciało nauczycielskie drżało, drżał dyrektor i ostatnia pomywaczka. Nauka poszła w kąt, ćwiczyłyśmy dworskie ukłony, szorowano ściany, sufity, podłogi, przywieziono egzotyczne drzewka w kadziach.
Kilkupiętrowy gmach naszej szkoły usytuowany był przy wielkim placu w kształcie ronda. Na środku spory skwer-park, wkoło gmachy gimnazjum męskiego, korpusu kadetów, jakichś urzędów, jezdnia biegła koliście. Kawalkada powozów wolno okrążała rondo, w otwartym landzie cesarzowa, na chodnikach tłumy obywateli, stójkowi troili się w wielkiej gorliwości, wreszcie konie zajechały przed pompatyczny fronton szkoły. Stałyśmy szpalerem w hallu i wzdłuż schodów, gdy ukazała się matuszka-carowa ze świtą. Wolno kroczyła wśród miejscowych notabli, wyglądała jak królowa Mary angielska, a potem Lucyna Kotarbińska. Skomplikowany kapelusz w kształcie ula, boa z piór, niedługi tren, żabot, białe długie rękawiczki glasse, nieładna twarz pełna „łaskawości”. Tak przedefilowała, a my w najgłębszym plie ze złożonymi dłońmi. Jakie tam braki mogła zauważyć w tej wypucowanej gotowości, nie wiem, ale to chyba los wszystkich wizytatorów.
Wkrótce po „najjaśniejszej wizycie” zaszedł w szkole smutny wypadek. Umarła uczennica z szóstej klasy na „cukrową chorobę”. Składki, wieńce i trzeba było iść do cerkwi na panichidę i pogrzeb. Jak prymitywne zwierzątko nie znosiłam widoku nieboszczyków. W Rosji panował dziwny zwyczaj niesienia otwartych trumien na cmentarze. Odwracałam wzrok. Teraz w cerkwi stałam blisko katafalku, znałam dziewczynkę, wydawało mi się nielojalnością zamykanie oczu, toteż zerknęłam „w ćwierć oka” i … miałam dosyć. Dymy kadzidlane unosiły się wkoło, uszy wypełniały pienia djaka basso profondo, przerażający widok kilku popów długowłosych i brodatych – byłam bliska omdlenia. Widocznie bardzo zbladłam, bo tłum rozstępował się, gdy usiłowałam wyjść.
Nie orientowałam się wtedy wiele w sprawach ‘de publicis’, ale i mnie obiły się o uszy „gliniane nogi” – określenie caratu stojącego na glinianych nogach. Szeptano o niebywałych bezeceństwach i upijaniu się Rasputina, o traktowaniu carowej niby dziewki folwarcznej, o cudach, przepowiedniach, skandalach, o jego niebywałej bucie. Było to zresztą daleko, a my też mieliśmy swój skandal. W 1913 roku toczył się w Kijowie proces o rozgłosie w skali krajowej, a może nawet światowej, niczym sprawa Dreyfusa: słynny proces Bejlisa. Bejlis oskarżony był o mord rytualny. Dzieci szeptały: „zabił małego chłopczyka, wytoczył z niego krew na macę”. Ta koszmarna historia rozpalała nienawiści, mówiło się o pogromach, Żydzi na całym świecie byli poruszeni, petycje szły z wielu krajów, najznakomitsi adwokaci bronili Bejlisa bezinteresownie. Matki drżały o swoje dzieci, jakby się otworzyła jakaś czarna otchłań, okropna, nieznana, pełna tajemnic, mistycyzmu i fanatyzmu. W końcu Bejlisa uniewinniono i opinia publiczna uspokoiła się.
W klimacie ukraińskim dzieci chowały się zdrowo, nie uniknęliśmy oczywiście różnych zakaźnych paskudztw jak świnka, dyfteryt itp. Zresztą jak przez mgłę przypominam sobie wybuchające co roku epidemie z cholerą na czele. Mama moja, bardzo zdrowa i silna, padła ofiarą zarazy. Do kuchni przyszła chłopka z jajkami na sprzedaż, mama zauważyła na jej rękach podejrzane krosty, a babina: „Ne bojte sia, ce wispa!”. Bagatela! Wkrótce mama dostała 41 stopni gorączki, wywiązała się ospa, ta najgroźniejsza. Miałam chyba 5 lat, ale pamiętam, jak nas odseparowano, pokój chorej cały wyklejono czerwonym papierem, abażury lamp na czerwono, co rzekomo miało uchronić od dziobów po ospie. Uchroniło rzeczywiście. Dlaczego człowiek pamięta drobiazgi sprzed z górą pół wieku, właśnie te, a nie inne? Ja pamiętam, jak jedliśmy zielony groszek dziobiąc głośno widelcami, jak wbiegła pielęgniarka żądając ciszy i jak usłyszałam szepty: „barynia konczajutsia”, a mama podobno w malignie narzekała na blask brylantów, rubinów…Właśnie to zapamiętałam, a zupełnie nie przypominam sobie czasu jej rekonwalescencji.
Wracam do późniejszych lat. Czytałam dużo. Muszę się uderzyć w piersi – chętniej po rosyjsku niż po polsku. Cóż, wpływ otoczenia, szkoła, wymiana książek z koleżankami. Może dlatego, że tak dużo czytałam, język rosyjski był moją mocną stroną, wypracowania pisałam na piątki. Czytało się wszystko. Młodzieżową autorkę Czarską, powieści Coopera, Verne’a, klasyków, przepadałam za Hamsunem, pochłaniałam też zakazane romanse: „Klucze szczęścia” Wierbickiej; mając lat 13 znałam już „Ogród udręczeń” Mirabeau. Sieczka w głowie. Panna Vintel obdarzała mnie francuskimi powieściami, gdy już wyrosłam z ramot hr.de Segur dla grzecznych panienek. Bardzo zawsze lubiłam język francuski i boleję, że zamazana angielszczyzna wyparła u nas wspaniałą, precyzyjną i klarowną mowę Lamartine’a.
Nasze miasto wsławione było bitwą ze Szwedami w 1709 roku, wciąż odkopywano ciekawe przedmioty, stare monety, broń, szkielety. Osobliwością była drewniana cerkiewka, w której Piotr Wielki modlił się o zwycięstwo, niewątpliwie rozsypałaby się w proch, gdyby nie obmurowano jej wkoło. Jakby w futerale przetrwała wieki, wewnątrz ikony wielkiej urody.
Nadchodził rok 1914-ty. W lecie brat Bronek został już wyprawiony do stryjostwa do Łomży, ojciec pojechał służbowo do Londynu w sprawie filtrów pospiesznych, my reszta spędzaliśmy wakacje nad Bałtykiem w renomowanym kąpielisku Połąga. Bardzo blisko w porcie Aleksandra III mieszkał z rodziną kochany mój wuj Jan Zajączkowski, kwintesencja wdzięku i talentów, inżynier marynarz, ongi po Port Arturze jeniec japoński. Któregoś dnia przegrywaliśmy na cztery ręce jakieś stare albumy kawałków salonowych. W pewnym momencie wujaszkowi przestał się podobać dźwięk klawisza „cis”. Nie namyślając się długo, rozebrał bebechy pianina, ale na złożenie z powrotem zabrakło energii, wolał ze mną popływać. Kąpaliśmy się w naszych śmiesznych kostiumach i było bosko.
Nagle gruchnęła hiobowa wieść – w o j n a ! Wszystko się zakotłowało, błyskawicznie znaleźliśmy się w Libawie. Pociągi odchodziły nieregularnie, zrozpaczone tłumy okupowały perony, pamiętam dantejskie sceny na hotelowym korytarzu, szlochy, spazmy, jakaś dama w koszuli z rozpuszczonymi włosami do pasa runęła na podłogę w ataku histerii, dzieci darły się, rwetes, nagle głos: „Spokój, przecież Niemcy nie zwierzęta!” Po paru dniach zaświtała nam nadzieja wyjazdu. Wstaliśmy bardzo wcześnie i wyruszyliśmy dorożką na dworzec. Kiedy po wielu peregrynacjach dotarliśmy wreszcie do domu, ojciec i Bronek już na nas czekali. Mieliśmy jeszcze pojechać do ulubionej wsi Gołtwy, gdzie nieraz spędzaliśmy część wakacji, ale wobec grozy wojny zrezygnowaliśmy.
Nie pamiętam nawet, czy odbył się wtedy tradycyjny Soroczyński Jarmark. Jarmarki te nie miały nic wspólnego z pojęciem handlu jarmarczną tandetą. Zjeżdżały przedstawicielstwa wielkich firm, w pawilonach można było kupić pierścień z brylantem, drogie futro, rasowego konia czy gitarę. Był to jednocześnie barwny pokaz folkloru, hoże Ukrainki w narodowych haftowanych strojach, sznurach korali, z wiankami na głowach, pełniły służbę dzisiejszych hostess, podawały narodowe potrawy – wareniki z ciemnej mąki z serem i śmietaną w malowanych miskach, słynny barszcz ukraiński, suche kijowskie konfitury i wiele innych specjałów.
Ja tu o jarmarku, a przecież wybuchła wojna. Wiele działo się na świecie, a i w naszym życiu zaszły zmiany. Ojciec uważał, że czas już zmienić miejsce pobytu, przed Ukrainą zmienił niejedno miasto, Bronek przyszedł na świat w Carycynie (późniejszym Stalingradzie). Wyłoniły się dwie możliwości. Propozycja objęcia posady dyrektora wodociągu w Kaliszu oraz budowa kanalizacji w Astrachaniu. Rodziców ciągnęło do kraju, a z drugiej strony każdego fachowca musiała nęcić wielka budowa, której kosztorys wynosił z grubsza 5 milionów rubli. Nie mówiąc już o zaszczytach, finansowo Kalisz i Astrachań przedstawiały się tak, jak złotówka do tysiąca dolarów. Na zwołanym ad hoc zebraniu rodzinnym dzieci opowiedziały się kategorycznie za Astrachaniem, Bronek kończył niedługo 17 lat, byliśmy pod jego wpływem. Zresztą Wołga… jedna z największych rzek, egzotyka, kawior, winogrona, pobliski Kaukaz – biedny Kalisz nie wytrzymał porównania.
Zdecydowano. Jedziemy do Astrachania. Tak się zakończył okres ukraiński.
Janina z Rafalskich Warnecka, fragment 'Wspomnień", maszynopis