Stara Piosenka
Weyssenhoff Józef
Śmiertelna zaiste zima oblegała dwór w Grażyszkach, przy trakcie pocztowym z Oszmiany do Wilna, w pobliżu Miedników. Los okrutnie przekorny zesłał wcześnie mrozy co najtęższe, a gdy znowu odelga rozpętała wichry, do uszu mieszkańców
doszły klamory sroższe niż wycia wilków za opłotkami — wieści od Berezyny.
Dwór, jak każdy dwór w zimie, był zamknięty i cichy, jak każdy dom polski tego roku 1812 — wyludniony. Różnił się tylko od innych, w których przeważnie pozostały niewiasty, tym, że siedzieli w nim trzej mężowie, zdatni do broni: pan Otton Kibort,
wdowie pięćdziesięcioletni, syn jego Dominik, w osiemnastej wiośnie, i podstarości Małyszko, dziad niewiadomego wieku, lecz myśliwy zawołany, zdolny do marszów najforsowniejszych, zaprawiony od młodu do strzelby i niewygód. Ci trzej
zamykali się tej zimy szczelniej w domu niż zazwyczaj, ani na szlichtady, ani na wielkie łowy nie wyruszając; ponoć ze swą abstynencją od służby wojennej i pospolitego ruszenia ludziom leźć na oczy nie skorzy byli, aby ich pytaniami o przyczynę
tak niewczesnego domatorstwa nie konfundowano. Bo też pan Otton Kibort był upartym poli- tykiem, sam wiedział, jak sobie poczynać, i domowników umiał do swej polityki przekonać.
A trzeba było silnej ojcowskiej ręki na wiosnę tego roku, aby pohamować Domcia, który na pierwsze trąby konfederacji generalnej obojga narodów zerwał się był i leciał do wojska do któregokolwiek pułku i miejsca, byle przywdziać zaszczytny
uniform i poczuć się w szeregach narodowych. Ojciec zakazał solennie, ale że cenił w synu rycerską pobudkę, strofował zaś tylko niedoświadczenie młodości przyrodzone, wyrok swój wsparł deliberacją:
— Dzieciuch jeszcze z waści, kaszojad, mości podczaszym. Służby ani polowej, ani obozowej nie wąchałeś, do stanu oficerskiego przysposobienia ani rekomendacji nie masz, a wstyd szlachcicowi między ciury się pospolitować. I gdyby jeszcze
wołała Ojczyzna głosem własnym, matczynym, rzekłbym: idź, choć na śmierć niechybną — czego Panie Boże uchowaj! Ale woła obcy mocarz.
Dominik wytrzeszczył oczy:
— Jakoż to, ojcze dobrodzieju?! Niezwyciężony cesarz z całą potencją ciągnie do nas; porządek i moc prawa mają być przywrócone. Jużci w jego apelu zda się być głos Ojczyzny? I najpierwsi obywatele, jako to imć pan Sołtan marszałek, podpisali uniwersały.
— Przestań! — ofuknął go pan Otton. — Póki masz mech pod nosem zamiast wąsów, głos Ojczyzny na ustach ojca tobie czytać, ot, co jest!
A gdy syn ucałowaniem ręki ojcowskiej stwierdził swą kapitulację i w domu pozostał, pan Otton przez długie miesiące pilnował ciała i duszy syna, nie pusizczającgo od siebie na krok, a umysł jego młodociany zniechęcając do bałwochwalczej czci
Napoleona. Jako to mógł Bonaparte po pokoju tylżyckim Rzeczpospolitą w dawnych jej granicach restaurować i o Lit- wie nie zapomnieć; jako w roku 1809 Galicję, polskim orężem zdobytą, Austrii na powrót oddał; jako i teraz, chociaż „wojnę polską" głosi, nie osadza się na pograniczu ziem Rzeczypospolitej, lecz po niepewne zdobycze dla pychy swej zadowolenia sięga.
Mówił też roztropny polityk, że umysłu rozgrzewać nie należy zbytnią zapalczywością do ewentów najpomyślniejszych, gdyż po mniej pomyślnych nastąpionych człek w rozpacz i w gorszą sytuację się pogrąża. Na Litwie zaś naszej — mawiał — nie dzieje się nam wielka krzywda pod panowaniem wspaniałomyślnego monarchy Aleksandra, którego i Napoleon cenił dotąd i uważał, aż się z nim pokłócił.
Ten przezorny argument ojca najmniej przekonywał syna, każdy z nich bowiem ulegał swemu temperamentowi, przyniesionemu z gwiazdami urodzenia: pan Otton rodził się w ostatnich latach panowania Sasów, Dominik zaś przyszedł na świat w sam dzień powstania w Wilnie pod wodzą generała Jakuba Jasińskiego.
Tegoroczna kampania coraz mocniejszą dawała słuszność panu Kibortowi, ojcu. Aż gdy się rozpoczął odwrót spod Moskwy i poszarpane pułki jęły się sypać widmowym korowodem przez Litwę, pan Otton zachmurzył się znacznie, nie dosyć rad, widać, z chluby trafnego proroka, ale i nie zaprzestał swych okrutnych nad skazańcami utyskiwań.
I tego dnia po wieczerzy we dworze grażyskim syn i sługa musieli słuchać przykrych słów pana ojca:
— Ot, widzicie, do czego podobni. Mało który uniform na grzbiecie zachował, w tułupach kacapskich, albo i w salopach damskich, nawet w kapach kościelnych wloką się, jak zmory jakie. Cóż tu fantazją się omamiać? uciekają.
— To odwrót, ojcze. Na zimowe kwatery ciągną, ani w jednej bitwie nie ulegli, orły niosą wszystkie z sobą.
Czemuż ich tak mało przy tych orłach? A reszta gdzie? zagospodarowała się może w zdobytych krajach?
— W pustyni nie zagospodarujesz się — mruknął niechętnie Dominik. — W rozsypce powracają umyślnie, żeby o prowiant łatwiej było.
— Bredzisz waść! Kto ich pokonał, zima czy Kozaki, próżna dyskusja. Tylko nie masz już wielkiej armii. Kupa idzie nędzarzy, bez ordynku, bez wodzów. Wszak nie wiadomo już nawet, kto naczelnie komenderuje; podobno Murat? Bóg raczy wiedzieć.
A sam on, Bonaparte, kiedy tędy przejeżdżał, diabelnie się śpieszył. Tak się migał, że nikt z nas, oprócz Małyszki, nie zdołał go nawet obejrzeć.
— Osoba uroczysta! — ożywił się podstarości, stojący pod ścianą z rękoma w kieszeniach długiego żupana.
Pan Otton aż odsunął z hałasem krzesło, na którym siedział przy stole, tak go targnęło niewczesne odezwanie się starego.
— Jakąż w nim uroczystość upatrzyłeś, mospanie podstarości? W karocy na saniach, otulony futrami, jak baba! Tylko te ułany Tyszklewicza za nim poprawiały paradę. Ale cóż? nie tylko w rejteradzie droga do sławy.
— A takt, kiedy zajrzał mi w oczy, ciepło przez duszę poszło, jak respekt winienem wielmożnemu podczaszemu dobrodziejowi!
— Et, stałeś właśnie na drodze, mój Małyszko. Zamroczyło cię od złotych haftów, od szumnej kawalkady. Powiedzcie mi, na Boga, jeden z drugim, co wy W nim takiego widzicie? Bo i ty, panie synu, choć go znasz tylko z kopersztychów, prawisz mi androny o jego geniuszu i mocy jakoby nadludzkiej. Wielkości
czynów jego przeszłych nie neguję, przecie uwielbiać go nie mogę, i to w tej dobie, kiedy przez upór i pychę sprawę naszą razem ze swoją zaprzepaścił.
Powiódł oczyma po twarzy syna, roziskrzonej i niespokojnej, spodziewając się aprobacji. Ale Dominik, jakby za swoimi myślami na oślep podążał, puszczając mimo uszu słowa ojcowe, zawołał:
— Cała nasza przyszłość w ręku Napoleona!
— Przyszłość nasza w mas jest! — tak mi gadaj, mój panie synu.
— I to święte słowa — mruknął Małyszko dla świętego spokoju.
A potem zaległa cisza w komnacie jadalnej. Mimo spóźnionej pory trzej mężowie nie szli na spoczynek, jakby milczkiem słuchali wdeści niepokojących, które, brzmiąc przez dzień ciągle, leżały jeszcze i w nocnym powietrzu. Ale dla serc i uszu
obojętnych było cicho wewnątrz i naokoło dworu. Małyszko, podszedłszy do okna, gdzie miesiąc martwy i zsiniały świecił przez srebrzyste wzory, zauważył, że mróz bierze zmowu tęższy.
Aliści w martwocie powszechnej jakieś życie zbudziło się miarowym dźwiękiem, ni to piosenka, ni alarm. Brzmiało z daleka, zbliżając się do dworu. Pierwszy zastrzygł uchem podstarości, jako myśliwy czujny, doskonale rozpoznający oddalenie i
kierunek głosów, przez ziemię płynących. Szepnął:
— Od Oszmiany idą, wojsko.
— Nocą idą — dodał Dominik — w znacznej widać sile i w dobrej konserwacji, skoro marsza grają, urągając mrozowi i Kozakom, którzy już tu żerują przy drogach, jako sam obserwowałem.
Słuchali. Nutę pochopną, ale rozmierzoną porządnie na krok raźnego chłopa, grały trąbki wojskowe same, bez tarabanów. Tym czyściej dopływała do uszu, coraz głośniejsza, tęskna, lecz nie żałosna, maszerująca z wiarą w jutro odwetu. I przez otchłań mroźną, z której widmowej bieli nieubłagany księżyc wyłaniał czarne dachy, drzewa i krzyże, wiosenne jakieś poszły dreszcze.
— A toć ta piosnka z ziemi włoskiej! — zawołał pan Kibort ojciec, a twarz jego zgryźliwa zabłysła nagle płomieniem młodości.
Domcio zaś, krzyknąwszy: „Nasi idą!", wypadł pędem z izby.
Posunął za nim żwawo pan Otton, w sieni chwycił przelotem szubę i czapkę z kołka, a gdy stanął na ganku i ujrzał syna już w połowie podwórza, dobył głosu najgroźniejszego:
— Dominik! pod moim ojcowskim przekleństwem — sam tu na powrót!
Stanął Dominik jak wryty. A ojciec, głosem chytrze złagodzonym, w którym wszelako grały jeszcze mrukliwe grzmoty, admanitował syna:
— Nie wariuj, szalona pałko! Jeżeli na nocleg idą do nas, toć przyjmiemy ich od proga. A jeżeli śpieszą dalej, zanieś im gąsior gorzałki i chlebów parę...
Ostatnie słowa trafiły prosto do serca Dominika, kopnął się na powrót do dworu i z podstarościm pobiegł do apteczki i po rzeczone prowianty. Gdy zaś zjawił się znowu na ganku, już w czapce i w myśliwskim kożuszku szamerowanym, ojciec ujął go troskliwie za ramię:
— Ale powrócisz? — powrócisz zaraz, na noc? Dominik namyślił się krzynkę, po czym rzekł:
— Powrócę.
— Parol szlachecki?
— Parol.
Pobiegł Dominik ku zbliżającemu się wojsku, które na trakcie Oszmiańskim widne już było przy księżycu, w oddaleniu paru staj — kupka niewielka i ciemna, jak z jarmarku w Oszmianie do Miedników ludzie la-
tem powracają. Ale ci ludzie, czwórkami postępujący w długim szeregu, przy dźwiękach sławnej pobudki, jakoby święta jakaś procesja, porywali serca ku sobie. A już kiedy w przednim szeregu za trębaczami srebrny orzeł na pułkowym znaku
zajaśniał od promieni miesięcznych, Kibort i Małyszko poniewolnie chwycili za Czapki i pokłon oddali niezwyciężonemu znakowi.
— Ale malenieczko ich coś — zauważył podstarości.
— Toż mówiłem: w paszczę zimy wschodniej rzucono tę naszą młodzież — zmarniała bez laurów nawet... no nie — ale bez pożytku.
Nadchodzili. Ubity na drodze śnieg stękał miarowo, sieczony marszem. Oddział nie zawracał do dworu, mijał, defilując czwórkami o sto kroków przed podjazdem.
— Jakiż to pułk? — przypatrywał się pan Otton — zda się noc jasna, a nie widzę... Bo też i ubrani, niczym Cygany! Ten w płaszczu pono niewieścim, tamten w kołnierzu bez płaszcza. Jeden tylko trębacz biały z amarantem udaje zucha. Haftów ani znaku,
na głowach cudaczne kwefy, choć najwięcej bermyc. Aha! szasery konne! Ale, na Boga! bez koni! Ani jednego konia w tym pułku!
— Mówiono w Oszmianie: konie zjedli — wtrącił podstarości.
— Nędza, mospanie!
Od ganku rozrzewniano się nad garścią niedobitków, ale sama ta garść wcale nie dawała po sobie takiego pozoru. Szli nie wesoło, lecz twardo, mocno snadź przekonani, dokąd idą. I zaledwie doliczył się pan Kibort trzydziestu czwórek, razem sto
dwadzieścia głów — minęła ta nikła czereda, duchem tylko niezłomnym potężna. Ucichły trąbki, śnieg dudniał coraz głuszej, zamajaczył jeszcze orzeł biały na pagórku drogi Miednickiej.
A pan Otton oczekiwał teraz syna z zaufaniem, wziąwszy od niego słowo, nie podlegające wątpliwości. Jakoż powracał Dominik do dworu z próżnymi rękoma, z miną zaś tak gęstą, jakby od otarcia się o szeregi wojska sam nabrał dostojeństwa wojaka. I, zasięgnąwszy języka, prawił jak o swoim pułku, z niejaką fanfaronadą:
— Niewielu ich tędy szło, bo zostawili dwa szwadrony w Oszmianie.
— Ej, czy nie w polu? — powątpiewał ojciec.
— Nie, ojcze, w lazaretach, a trochę poszło w rozsypkę. Koni nie mają, bo na taki mróz lepiej pieszo niż konno.
— A konie zjedli — mruczał znowu pan Otton.
— Podobno mięso smaczne — ciągnął Dominik. — Od Berezyny idą, mało przy przeprawie utracili, trochę furgonów i ciurów. Dzisiaj nocować będą w Miednikach, jutro już w Wilnie. Wojna nie skończona, prorogowana tylko do wiosny. Niezwyciężony cesarz każe kompletować kadry...
Słuchali jednak starsi z uszanowaniem tego młodego raportu o klęskach, tego krótkiego ekscerptu historii o bohaterach.
— Czas i nam spocząć —rzekł wreszcie pan Otton. I, ująwszy syna pod ramię, wprowadził go do cichych, ogrzanych komnat. Dominik oczy miał niby szalone od wizji daleko gdzieś wybujałej poza ściany domu. Wkrótce trzej mieszkańcy dworu grażyskiego znaleźli się w swych sypialniach, dosyć jedna od drugiej oddalonych.
Pan Otton nie rozbierał się. Usiadł bokiem do czeczotkowego stołu, rozparł się wygodnie i dumał. Mocna jego polityka i filozofia zmagały się z nowymi falami życia, unoszącymi jego syna, jedynaka. Namyślił się jeszcze mocniej i dostrzegł, że
nowe fale podobne do prastarych. Zawsze niepopłatne bohaterstwo było nam prawem, nie zaś korzystna rachuba. I nie nauczyła nas niczego historia — sam Bóg tylko wie, dlaczego nas takimi stworzył?
Aż w ciszy zupełnej domu i podwórza usłyszał dźwięki stłumione, przerywane, ostrożne. Wsłuchał się... Domcio gospodarował cichaczem po domu, słychać było skrzypienie butów i nawet szczęk stali. Pan Otton brwi podniósł wysoko, pokiwał
głową — zrozumiał. Wyrywa mu się syn do wojska od roku już, teraz pójdzie niechybnie do nowych zaciągów, za przykładem tych skazańców dzisiejszych, ledwie żywych, a jeszcze zapatrzonych na gwiazdę napoleońską, która ma doprowadzić ich do Betleemu...
Czuwał więc i tłumaczył sobie każdy szmer: teraz skrzynię otwiera i dobywa z niej szatki... teraz broń czyści — póki tam chrobocze Coś w ukochanej izdebce, syn jeszcze w domu... Teraz cicho jakoś — czyżby już?...
W miękkich zamszowych ciżmach podszedł ze świecą do drzwi syna. — Cicho. Uchylił drzwi. Na łożu rozciągnął się Dymcio przepasany, obuty i spał dość twardo, skoro go nagłe muśnięcie światła po powiekach nie zbudziło. Ojciec krzyż nad nim w powietrzu uczynił i cofnął się do swojej komnaty.
Przesiedział noc w zadumie przy czeczotkowym stole. A gdy świtać zaczęło, przejął znowu szmery w komnacie synowskiej i upewnił się, że Dominik odchodzi. Wtedy zgasił świecę i rzucił się na łoże. Niech syn mniema, że ojciec śpi i nie wie o
niczym; że niezachwiany pozostał przy swych konkluzjach politycznych. Zaciął się i udawał śpiącego.
A syn wędrował już po szlaku, kędy przeszło tylu innych zapaleńców. Szlaki synów i narodów przez Boga są znaczone. Nie naprostujesz ich po swojemu, panie podczaszy oszmiański!
http://www.pbi.edu.pl/