[blok]Pytanie o moją szkołę podstawową wywołało we mnie przede wszystkim przypomnienie słów Mickiewicza z Epilogu „Pana Tadeusza”: „Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie jasny i czysty jak pierwsze kochanie!”. Bo przecież nasza pierwsza szkoła, czy też lata pierwszej nauki szkolnej, do tego cudownego, zaczarowanego kraju należą.
A dla mnie było to w sposób szczególny krajem lat dziecinnych, jasnych, beztroskich, związanych z domem rodzinnym – z rodzicami, bliższym i dalszym otoczeniem, z moim jedynym, ukochanym, młodszym ode mnie o półtora roku bratem.
Czy jednak rzeczywiście beztroskim? Nad nami wszystkimi, nad całym „prywiślańskim” krajem ciążyła wspólna wielka troska – dogłębny, dojmujący ból – niewola. Tylko że i jego ostrze łagodziła pełna pokoju, ciepła i serdeczności atmosfera domów rodzinnych, atmosfera środowiska, które nie zapominając o tym, co najważniejsze, cichą pracą i pogodą dni codziennych starało się do tego „najważniejszego” dorastać.
W takim właśnie środowisku – wnuczka zesłanego na Sybir powstańca z roku 63-ego, i córka towarzyszącej mu matki-sybiraczki – żyłam jako dziecko, i w takim odbywała się moja początkowa nauka.
Rodzice bowiem nie mogli się zgodzić na posyłanie mnie do państwowej szkoły rosyjskiej i zdecydowali, że naukę z zakresu szkoły podstawowej, a nawet i gimnazjum będziemy otrzymywali w domu, oczywiście pod kierunkiem odpowiednich, wykwalifikowanych nauczycielek. Mieliśmy ich dwie. Pierwszą była młoda, bardzo miła p. Janina S. Była jednak bardziej zainteresowana działalnością społeczno-polityczną i socjalistycznymi ideami niż nauką, co powodowało śledzenie jej przez władze policyjne i sprowadzało do naszego domu rewizje „naczalstwa” i „uradników” z pobliskiego miasteczka, Łunny. Te rewizje nie tylko nas nie peszyły, ale napełniały dumą, czuliśmy się bowiem w związku z nimi jak ktoś biorący udział w konspiracji. Imponowała mi wówczas postawa mojej matki, która pełna godności i spokoju przyjmowała „tych panów” z chłodną uprzejmością, dającą wiele do myślenia o ich wrogiej, prześladującej nasz kraj roli. Musiała więc p. Janina po jakimś czasie nasz dom opuścić i otrzymaliśmy drugą z kolei nauczycielkę domową.
Była nią starsza już osoba, p. Ludwika. Prawy, kryształowy człowiek, o której bawiący u nas podczas wakacji z całą rodziną mój wuj napisał pod zbiorową fotografią: „Panna Ludwika… wiadomo, jej bogi miast duszy brylant włożyły.”
Jako nauczycielka była ogromnie obowiązkową i sumienną, co musiało dać nam dobre podstawy do dalszej nauki. Nie docenialiśmy tego wówczas, wydawała się nam zbyt poważną i surową. Budziła szacunek, ale nie nawiązywała z nami serdeczniejszego kontaktu.
Tę systematyczną naukę rozpoczęliśmy w 1910 roku, od razu chyba od materiału klasy drugiej, ponieważ czytać i pisać nauczyłam się sama ze ślicznych, kolorowych książeczek, układania klocków, „studiowania” gazet. Toteż najpierw pisałam drukowanymi literami i takimi właśnie, mając wówczas niecałe 6 lat, napisałam dla moich rodziców mój pierwszy „utwór poetycki”. Do dziś pamiętam treść tego „wiersza”, który dobrzy rodzice przyjęli z zachwytem:
Już wiosenny nastał czas,
Niechaj wszystko kwitnie wraz,
Drzewa, kwiaty, gaj zielony,
I ten domek nasz omszony –
Niech zakwitnie szczęścia kwiatem,
Bo w nim mieszka Mama z Tatem.
Aby naukę naszą upodobnić bardziej do szkolnej, rodzice zaprosili do nas jeszcze parę kuzynek w naszym wieku. Na lekcje został przeznaczony i odpowiednio umeblowany osobny pokój. Pamiętam, że oprócz pianina, miałam bowiem i lekcje muzyki, była w nim nawet i czarna, duża tablica. Na ścianach wisiały reprodukcje historycznych obrazów Matejki, a w rogu pokoju był staroświecki kominek – dla nas „arka przymierza między dawnymi a nowymi laty”. Lekcje odbywały się przed południem w ściśle określonych godzinach. Były wykłady, odpytywanie, zadawanie materiału na dzień następny. Były nawet i pauzy jak w prawdziwej szkole.
Ale dla nas był przede wszystkim język rosyjski… I to kładło się grubym, przytłaczającym cieniem na całą naukę, gasiło wszelkie zainteresowanie, budziło poważne wątpliwości co do prawdy podawanego nam materiału.
Toteż było to przeważnie wkuwanie na pamięć zakreślonego w książce materiału. Dość lubiłam rozwiązywać zadania arytmetyczne, bo była w tym jakaś samodzielność; czasem interesowały doświadczenia z fizyki – pamiętam zwłaszcza jedno o naczyniach połączonych. Ze względu na kolorowe obrazki podobała mi się nawet książka z rosyjskimi czytankami, ale pamiętam, że od razu z wielką energią zabrałam się do tłumaczenia ich na język polski.
Mieliśmy i zajęcia praktyczne. My – dziewczynki – uczyłyśmy się wyszywania i haftowania, co wykorzystywałam dla przygotowania podarków na imieniny rodziców.
Przygotowywaliśmy też różne ozdoby na choinkę, co było raz powodem zabawnego incydentu z przeprowadzającym w naszym domu rewizję urzędnikiem. Gdy zamierzał otworzyć szufladę, w której leżały zrobione przez nas różnokolorowe bombki, Mama zawołała: „Ostrożnie! Tam bomby!” Uriadnik – speszony w pierwszej chwili – był mocno skonsternowany, gdy zobaczył papierowe ozdoby. „Wied’ eto bumaga” – wymamrotał. „Tak, bumaga – wyjaśniła moja Matka – ale zrobienie tych zabawek kosztowało wiele pracy moje dzieci i dlatego trzeba się z nimi obchodzić ostrożnie”.
Otrzymywaliśmy też w naszej ‘szkole’ oceny z przedmiotów, a nawet ze sprawowania. Z tego ostatniego nie zawsze miałam celujący… Oceny celujące ze wszystkich przedmiotów i ze sprawowania miał tylko zawsze mój brat Kazik i stale był nam stawiany za wzór i przykład. Choć go bardzo kochałam, czułam się jednak tym trochę dotknięta i jednego dnia postanowiłam dać mu to odczuć. O pewnej godzinie po południu i spacerze przychodziliśmy do pokoju szkolnego dla odrobienia lekcji na dzień następny. Przyszłam trochę wcześniej i zaczaiłam się przy drzwiach, aby gdy mój brat będzie wchodził, przestraszyć go wyskakując znienacka i rzucając mu jakąś miotłę pod nogi. Czekałam dość długo, wreszcie słyszę kroki – idzie! Otwierają się drzwi, a ja wykonując wiernie swój ‘mądry’ pomysł, wyskakuję i rzucam miotłę wprost pod nogi… naszej nauczycielki, dobrej pani Ludwiki. Obustronna konsternacja, moje żarliwe tłumaczenie, że chciałam nie ją, ale Kazika przestraszyć. I znowu zmniejszony stopień ze sprawowania… Byłam jednak na tyle sprawiedliwą, że karę za ten wyczyn, którego zresztą potem bardzo się wstydziłam, uznałam za zupełnie słuszną.
W takich warunkach pobierana nauka nie była więc źródłem wiedzy, jaką wyniosłam z mego kraju lat dziecinnych. Było nim przede wszystkim samo życie, atmosfera domu rodzinnego, lektury i niekończące się opowiadania moich najbliższych, przyroda. Przyroda, w której byłam wprost zakochana, a mogłam do niej odnieść również słowa Mickiewicza o pagórkach leśnych, o łąkach zielonych – szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych. Mój dom rodzinny znajdował się bowiem w cudnej okolicy nadniemeńskiej, nad brzegiem Niemna, najpiękniejszej w świecie rzeki.
A za błękitną wstęgą Niemna, na wprost naszego domu, był czarny sosnowy bór, a w tym borze Mogiła powstańców z 63 roku. Ta mogiła, którą jako symbol walki o niepodległość i symbol wielkiego zbratania Polaków opisała Orzeszkowa w swej powieści „Nad Niemnem”. Pisała ją w naszym domu jeszcze za życia moich dziadków i z tych czasów datuje się wielka przyjaźń, jaką darzyła naszą rodzinę. Ja znałam Orzeszkową już tylko z opowiadań moich rodziców, choć była moją matką chrzestną i byłam na jej pogrzebie w Grodnie w 1910 roku. Miałam wówczas 7 lat i zaprowadzona przez matkę do domu Zmarłej, zapamiętałam tylko na bardzo wysokim katafalku poważną, niemal surową postać, ale o twarzy opromienionej jakimś dziwnym dostojeństwem. Choć takie dziecko, czułam, że stoję przed kimś wielkim i … dobrym.. Pogrzeb był ogromną manifestacją, niezliczone tłumy uczestników i wieńce, wieńce… cały szereg wozów zapełnionych kwiatami i wstęgami.
Od Matki mojej dowiedziałam się potem, że Orzeszkowa była nie tylko wielką, światowej sławy pisarką, ale i ogromnie dobrym i szlachetnym człowiekiem. Gorąca patriotka, jako młodziutka żona powstańca Orzeszki, służyła, czym mogła, powstańcom, a raz z narażeniem własnego życia uratowała od śmierci Romualda Traugutta. Mimo cechującej ją zawsze wielkiej powagi, miała serce czułe na każdą niedolę i krzywdę, świadczyła też wiele dobrego wszystkim potrzebującym, zwłaszcza studiującej młodzieży.
Ze szczególnym zrozumieniem i życzliwością odnosiła się do kwestii żydowskiej, co znalazło odbicie w wielu jej utworach, jak „Meir Ezofowicz”, „Eli Makower” i inne, a także w udzielaniu pomocy materialnej biednej ludności żydowskiej Grodna.
Matka moja miała dla pani Elizy ogromne uznanie, a właściwie kochała ją serdecznie, ponieważ poznała ją bliżej, przebywając w jej domu jako młoda dziewczyna z innymi panienkami z okolicznych dworów przez lat kilka.
W pokoju Mamy stała duża, czarna komoda, służąca nam czasem za okręt w odbywaniu dalszych podróży po świecie. Wzbudzała w nas ona zawsze zainteresowanie i szacunek, ponieważ znajdowały się w niej różne pamiątki rodzinne z przeszłości. Między innymi był i duży plik listów od P. Orzeszkowej, związanych kolorową wstążeczką. Z jednego z nich przeczytała mi Mama ustęp, w którym p. Eliza pisała do moich rodziców, jak się cieszy, że Dobry Bóg dał im aniołka…Tym aniołkiem miałam być ja, ale mi to wtedy wcale nie imponowało, bo właśnie marzyłam, aby zostać wojakiem, tym żołnierzem, który idzie „borem, lasem…” po wolność dla Ojczyzny. W każdym razie nie aniołki i nie lekcje zajmowały mnie wówczas, ale marzenia o utworzeniu jakiegoś wojska, partyzantki i wyswobodzenie Ojczyzny spod jarzma... Na razie próbne walki przeprowadzaliśmy ze stadem indorów. Z czerwonymi podgardlami, syczące i skore do zaczepki, uzmysławiały nam wojsko rosyjskie. Podprowadzaliśmy sprowokowane już do napaści stadko do schodów balkonu i rozpoczynała się walka: indory usiłowały dostać się do nas na balkon, a my uzbrojeni w drewniane miecze nie dopuszczaliśmy do tego. Bitwa pozostawała jednak przeważnie nierozegrana, gdyż w momencie najgorętszym zjawiał się zupełnie niepotrzebnie ktoś z naszych opiekunów i bezapelacyjnie nakazywał zaprzestanie dalszej walki. Indory wracały na gospodarskie podwórko, a my musieliśmy nieraz nie tylko umyć się porządnie, ale i zmienić ubranie.
Do moich ulubionych wyczynów należało siadywanie wśród gałęzi na wysokich drzewach, wędrówki po okolicy, pływanie łódką po Niemnie i konne przejażdżki. Lubiłam je ogromnie, ale nie obywało się i tu bez przygód. Raz dosiadłam młodego konika, który miał na sobie po raz pierwszy siodło. Oczywiście zaczął od razu wierzgać i skakać i w ciągu kilku minut byłam już na ziemi pod jego kopytami. Za nic nie zgodziłabym się jednak, by powiedziano, że spadłam z konia. Nie puściłam ani na chwilę cugli aż do czasu, gdy przy pomocy kogoś starszego siedziałam znowu na grzbiecie dobrego konika, który mnie nie uderzył, ani nawet nie zahaczył, a teraz poniósł beztrosko w odległe pola. Koń bowiem jest bardzo szlachetnym zwierzęciem i ma takie subtelne wyczucie, że nigdy nie skrzywdzi dziecka. Mówiłam potem, że nie spadłam z konia, ale koń spode mnie wyskoczył… W moim rozumieniu była to wielka różnica, ratująca w pełni mój honor.
Wiele czasu poświęcałam jednak i czytaniu, które było dla mnie nie tylko przyjemnością, ale prawdziwą kopalnią wiedzy o świecie i ludziach. To była dopiero nauka! Z najmłodszych lat pamiętam takie ulubione książki, jak „Kocia mama” Bujno Arctowej, „Robinson Krusoe”, „Przygody Guliwera”. Rodzice zaprenumerowali nam również tygodnik „Moje pisemko”, na które oczekiwałam zawsze z wielką niecierpliwością i czytałam od deski do deski z zapartym tchem.
Z biegiem czasu otrzymywałam i poważniejsze pisemko, ale już nie pamiętam tytułu.
Pamiętam jednak książki dla starszych, gdy się wreszcie do nich dorwałam. Mieliśmy w domu bogatą bibliotekę, znalazłam w niej znakomitych wykładowców, którzy w swych dziełach przekazywali – i to w sposób porywający – wiedzę o świecie i o człowieku. Historyczne książki Kraszewskiego – „Stara Baśń”, „Królewscy synowie” i cały szereg innych – dawały mi tyle ciekawych wiadomości z naszej historii, przenosiły w dawne czasy, ożywiały epoki, pozwalały śledzić bieg naszych dziejów.
Geograficzno-przyrodnicze zbliżały świat egzotycznych krajów, kultur i obyczajów, astronomiczne zbliżały cały kosmos, który bardzo mnie interesował. Lubiłam też bardzo letnie wieczory, gdy siadaliśmy z ojcem przed werandą domu, mając nad sobą roziskrzone gwiazdami niebo, a ja wpatrując się w nie z zachwytem, pytałam ojca o ich nazwy.
Na pytanie, jakie w tym czasie miałam przykre przeżycie, odpowiem, że najbardziej przykrym, a właściwie bolesnym, było aresztowanie i osadzenie w więzieniu siostry mojej Matki, naszej ukochanej cioci Jani.
Po skończonych w Petersburgu studiach przyjechała do nas i pełna zapału i najlepszych intencji zaczęła zajmować się biednymi, a zwłaszcza zaniedbanymi pod względem oświaty i kultury ludźmi ze wsi i służby folwarcznej. Oczywiście w tych czasach i w naszym położeniu było to wielkim przestępstwem, wrogą w stosunku do władz rosyjskich działalnością, za którą zapłaciła więzieniem i śmiercią. W okropnych warunkach więziennych rozchorowała się ciężko. Po wielu usilnych staraniach i poręczeniu całym majątkiem udało się rodzicom moim uzyskać pozwolenie na wzięcie jej do naszego domu dla przeprowadzenia kuracji. Z tego ‘łaskawego urlopu’ nie korzystała jednak długo: galopujące suchoty nie dały się zaleczyć i nie uratowano młodego życia – po paru tygodniach zmarła.
Na pewno nie rozumiałam wówczas całej tragedii tej śmierci, ale podświadomie obudził się we mnie głęboki żal do jej sprawców i ciche poczucie usprawiedliwienia niechęci i awersji do nauki pobieranej w obcym, wrogim języku.
Kto mnie wychowywał? Przede wszystkim rodzice, bo nauczycielka wymagała tylko porządku i sumiennego odrabiania lekcji. Może to była jednak delikatność z jej strony.
Ale i rodzice nie stosowali jakichś wyuczonych metod. Po prostu starali się o to, abyśmy wyrośli na prawych, uczciwych i dobrych ludzi. Najskuteczniej uczyli przykładem własnego życia. Matka – gorącego patriotyzmu, umiłowania prawdy i wielkiej dobroci dla wszystkich potrzebujących. Ojciec dawał przykład pracowitego, pełnego poświęcenia dla rodziny życia. Domownicy może nas nawet psuli, pozwalając na wszystko i starając się dogodzić wszystkim naszym zachciankom.
Ale jak bardzo nie tylko uczyły, jak już mówiłam, ale i wychowywały nas książki!
Dziś widzę, że czytałam najlepsze. Trochę kierowali tym i rodzice, ale było i dużo jakiegoś intuicyjnego wyczucia. A przecież dobra książka ma to do siebie, że absorbując intelektualnie, ubogaca serce i czyni człowieka lepszym. W dziełach wielkich autorów jest ukryta ich osobowość; ich wielkie idee promieniują z kartek książki na czytających, zapalają i uszlachetniają. Tak bardzo doświadczyłam tego na sobie.
Już najwcześniejsza lektura takich książek jak „Serce” Amicisa, „Chata wuja Toma” itp. poszerzała nie tylko wiedzę o świecie, ale uwrażliwiała, budziła zainteresowanie się ludźmi upośledzonymi i cierpiącymi i ożywiała pragnienie przyjścia im z pomocą.
A cóż dopiero, gdy zaczęłam czytać Prusa, Konopnicką i Sienkiewicza! „Szkice węglem”, „Janko muzykant”, Jaś z piwnicznej izby i tyle innych pokrzywdzonych i biednych dzieci było nieraz powodem gorących łez. Nie rozumiałam jeszcze wówczas problemu niesprawiedliwości społecznej, nie odczuwałam konieczności zrównania wszystkich klas, ale dla upośledzonych i cierpiących miałam już wtedy ogromne współczucie. Spytałam raz moją Mamę, czy mogę oddać część swoich zabawek biednym dzieciom. Odpowiedź była wartościowszą od mojej prośby i do dziś ją pamiętam: „Dobrze, oddaj, ale pamiętaj, że biednym dzieciom nie daje się zabawek zepsutych, nie mających już dla nas wartości, ale najładniejsze i najbardziej ulubione.” Słysząc to mój mały braciszek westchnął głęboko i powiedział: „Widzę, że będę się musiał rozstać z moim najdroższym misiem.”
Ale wracam do książek, bo przecież nie mogę nie powiedzieć, co zawdzięczam Sienkiewiczowi, i czego w moich latach szkolnych dokonała jego „Trylogia”. To był dla mnie żywy płomień miłości Ojczyzny, dla której niczym było poświęcić życie! Bohaterowie „Trylogii” stali się dla mnie kimś żywym, bliskim, wzywającym choćby do największej ofiary dla umiłowanej ponad wszystko Ojczyzny.
Orzeszkowa urzekła mnie wtedy nawet nie swoją powieścią „Nad Niemnem”, która była w mojej świadomości i sercu czymś głęboko zapisanym z codziennego życia, ale nowelką „Gloria victis”.
Dzięki tej nowelce pani Eliza stała się dla mnie bliższą i droższą niż we wszystkich opowiadaniach o niej osób znających ją osobiście. Tu biło dla mnie jej wielkie serce – pełne miłości Ojczyzny, czci dla jej bohaterskich obrońców i niezłomnej wiary, że ponoszone klęski nie oznaczają całkowitej przegranej i utraty wszystkiego, ale że i przez klęskę idzie się do zwycięstwa.
Było to dla mnie jakimś wielkim odkryciem, wprost objawieniem.
A cóż mogę powiedzieć o Mickiewiczu! Jawił się w mojej dziecinnej wyobraźni jako tytan myśli i uczuć nadludzko wielkich, a jednocześnie jak najbardziej ludzkich. Wielu ustępów z jego poezji uczyłam się na pamięć, aby przyswoić sobie ich treść i ducha.
Na pewno nie rozumiałam całej problematyki czytanych książek, ale intuicyjnie wyczuwałam w nich jakieś wielkie ideały, którym warto było poświęcić nawet życie.
Były dla mnie źródłem prawdy, dobra i piękna i tym przyczyniały się nie tylko do poszerzenia wiedzy, ale i do kształtowania umysłu i serca.
Dość słabo wypadało moje wychowanie religijne. Zanim o wielkości i świętości Boga dowiedziałam się także z książek, intuicyjnie szukałam Go w przyrodzie. Był dla mnie w szumie drzew, w śpiewie ptaków, w różanych wschodach i purpurowych zachodach słońca, w roziskrzonym gwiazdami niebie.. I nie wiem, czy Bóg schodził do mnie po gwiazdy promieniu, ale zapatrzonej w cuda przyrody stawał mi się coraz bliższym i coraz bardziej moim.
Wobec tych wszystkich żywych, głębokich przeżyć, lekcje – i to w języku, powiedzmy szczerze, obcym i wrogim – dawały jakieś „martwe prawdy”. Po paru jednak latach ich wkuwania osiągnęłam taki zasób wiedzy, że zdałam pomyślnie egzamin chyba nawet do drugiej klasy gimnazjalnej. Najsłabiej wypadł egzamin z religii: zapytana przez księdza katechetę o podróże św. Pawła – tak to jeszcze dziś pamiętam – odpowiedziałam z całą szczerością, że nawet nie wiem, czy św. Paweł w ogóle podróżował… Po tym egzaminie musiałam wrócić do nauki domowej, aby po roku zdać do klasy następnej.
Kres temu położyła wielka wojna światowa 1914 roku. A choć jak straszna, niszczycielska burza przeszła przez kraj nadniemeński, choć zniszczyła całkowicie kraj mego dzieciństwa, a z domu rodzinnego pozostały tylko zgliszcza, przyniosła jednak to, co było najgorętszym pragnieniem nas wszystkich, i starszych, i dzieci – wolność i niepodległość Polski!
Orzeszkowa, gdyby jeszcze żyła, mogłaby napisać nowelę: „Gloria victoribus”! Ale tylko Bóg wie, ile w tej chwale zwycięzców było i z „Glorii victis”…
„Bez męki pól i ramion – skąd by słodycz w chlebie?!”
Zofia Strzałkowska, Ostrzeszów 1986
Zofia Strzałkowska (S. Inez, nazaretanka), „Szkoła w moich wspomnieniach”,
maszynopis otrzymał od Autorki w r. 1988 Henryk Szymon Wąsowski