[blok]Niewesoły był to widok – Warszawa 1918. Tkwili jeszcze Niemcy, były kartki na chleb, ludzie zastraszeni, zszarzali. Miasto było małe, a może tylko tak się wydawało, bo wobec braku szybszej komunikacji ludzie obracali się w swoich dzielnicach, nie wysuwając nosa dalej.
Akcentem rzucającym się w oczy były niezliczone kartki przypięte do bram domów: „Do wynajęcia cztery pokoje z wygodami”, „3-pokojowe komfortowe mieszkanie”, „Apartament 6-cio pokojowy od frontu”, „Kawalerka z łazienką” itp., wszystkie – ‘od zaraz’. Nie wspomnę już o zachwalanych pokojach „przy rodzinie”. Traktowaliśmy to jak rzecz normalną, że są wolne mieszkania, a że nie mieliśmy ani pieniędzy, ani mebli, wynajęliśmy dwa duże umeblowane pokoje na Marszałkowskiej 68. Nie wiem już, z jakiego powodu przenieśliśmy się potem na ulicę Piękną 62, gdzie stara pani Woyszwiłło wynajęła nam również dwa umeblowane pokoje. To mieszkanie łączy mi się zawsze z „Karnawałem” Schumanna, bo ktoś za ścianą stale to grywał.
Żyliśmy z dnia na dzień niby ptacy niebiescy, tyle się działo, a najmilsze z nowin – wiadomości o klęskach niemieckich. Wreszcie sromotnie, bo nieraz rozbrajani przez chłopców-gazeciarzy, szkopy wyniosły się. Warszawa odetchnęła, na światło dzienne wyszły karykatury „Wilusia” w hełmie ze szpicem - nie śniło mu się, że zakończy karierę rąbiąc drwa w Dorn!
Szły nowe czasy. Niepodległość !! Upajaliśmy się nią wszyscy - na ulicy pełno rozradowanych twarzy, ludzie czuli się jak więźniowie wypuszczeni na wolność. Zrywało się plakaty niemieckie, obrzydliwe gotyckie napisy z orłami, niby szczotką wymiatało ohydne relikty niewoli. Pojawiły się portrety marszałka Focha, prezydenta Wilsona, Piłsudskiego, Dmowskiego, Korfantego. Wszystko wydawało się proste, promienne - nareszcie sami, bez butnych Niemców, bez stójkowych i pristawów. Warto było tego dożyć! Zryw patriotyzmu połączył wszystkich, wzrosła wzajemna życzliwość, ludzie przypomnieli sobie, że można się śmiać serdecznie i głośno.
Ojciec mój zaczął pracować w Ministeryum Robót Publicznych, brat Kazik wstąpił na Wydział Architektury na Politechnice Warszawskiej, ja naturalnie do konserwatorium na Okólniku.. Zdawałam egzamin, grając Impromptu Schuberta i dwie inwencje trzygłosowe Bacha. Tremę miałam tak straszną, że trzęsły mi się ręce. Już wtedy powinnam była zrozumieć, że pianistki ze mnie nie będzie, ale przyjęto mnie na średni kurs i tak się zaczęło. Fortepianu naturalnie nie mieliśmy, chodziłam grać do ciotki Gaszczyńskiej na Szpitalną 10, a potem wyczytałam ogłoszenie: „Pianino do ćwiczeń, cena umiarkowana”. Tam to na ulicy Nowogrodzkiej 43 u płowowłosych pań Moszczyńskich harowałam od rana do 5-tej. Całe mieszkanie stanowiły dwa pokoiki z kuchnią, nigdy nie opalane - grzałam ręce w kudłach wielkiego bernardyna Misia, mego wielkiego przyjaciela.
W konserwatorium dyrektorował wówczas znakomity skrzypek, Stanisław Barcewicz. Tęgi, czerwony na twarzy przesuwał się po korytarzach, dla mnie był Zeusem. Wkrótce jednak nastał dyr. Henryk Melcer. Chóry prowadził prof. Kazuro, z pianistów uczyli profesorowie Drzewiecki, Melcer, Jaczynowska, Przyałgowski i inni. Szybko pozawierałam przyjaźnie, ale – o dziwo – może bliżej zżyłam się z kilkoma studentkami ze Szkoły Dramatycznej, która była dosłownie za ścianą Konserwatorium. Narybek był i tu, i tam bardzo niejednolity, ze wszystkich zaborów i warstw społecznych, dziewczyny studiujące z potrzeby serca i z nudów, często piękne, jak u nas skrzypaczka panna Brinckenhoff, a w Szkole Dramatycznej Jadzia Smosarska. Jakoś nie pamiętam chłopców, chyba malowniczą postać mizernego, długiego Jerzego Lefelda, którego zresztą nigdy bliżej nie poznałam.
Tak to walczyłam z pianinem w nieopalonym pokoiku na Nowogrodzkiej i latałam na Okólnik w dziurawych butach.
Wojna skończyła się dla Europy, niestety nie dla nas. Szedł rok 1920-sty. Wielu mieszkańców zwijało manatki i opuszczało Warszawę. Na ulicach widziało się obce mundury – francuskie, angielskie. U jednej z moich ciotek zamieszkał kpt. Parissot, który, pilnie uczęszczając na jej jourki, odprowadzał mnie kiedyś do domu. Gdy weszliśmy w ulicę Piękną, w poszukiwaniu tematu spytałam, czy wie, co znaczy nazwa tej ulicy. „Oui, oui, je sais, c’est vous, mademoiselle!” – odpowiedział szarmancko. Francuzi byli pełni galanterii dla Polek, niejeden zostawił kawałek serca w Warszawie.. Wtedy Francuzi chodzili w glorii chwały, waleczni niczym Napoleon, opromienieni sławą Verdun, Ypres… tacy b y l i …
Niezwykle malowniczą postacią był generał Carton de Viart, bardzo elegancki postawny Brytyjczyk, zapalony myśliwy, który zresztą został w Polsce na Polesiu przez wiele lat. Nie miał oka, nie miał ręki. Opowiadano taką historyjkę: gdzieś na Polesiu miejscowy faktor naraił mu kwaterę. W czasie instalowania się w izbie generał usiadł i rozkazał ordynansowi: - Zdejmij mi rękę… co ordynans wykonał. Faktor wytrzeszczył oczy. Generał wyjął oko i włożył do szklanki. Po chwili rozkazał: - Odkręć mi głowę!... Faktor zemdlał.
Kto żyw zaciągał się do wojska. Brat z architektury powędrował do jakiejś szkoły, gdzie przemienili go w sapera. Starszy Bronek wrócił wreszcie po wielu peregrynacjach z Londynu, gdzie długo leżał na wyciągu z przestrzeloną nogą, przywiózł Virtuti Militari i angielski Military Cross, paradował w niebieskim hallerowskim mundurze z koalicyjnym pasem przez ramię.
Nijako było mi zdrowej i silnej nie brać udziału w ogólnym zrywie. Rodzice słyszeć nie chcieli, żebym sama jechała w nieznane, ukończyłam więc kurs Czerwonego Krzyża, ale praca na dworcu warszawskim bynajmniej mi się nie uśmiechała. Na szczęście napatoczyła się przyszywana ciotka Chrzanowska z Wilna, która została przełożoną sióstr w pociągu sanitarnym. Pod jej opieką zostałam wcielona do pociągu nr 71, nazywał się dezynfekcyjno-kąpielowy, ale w razie potrzeby musieliśmy opatrywać rannych i chorych żołnierzy. Pociągom tym patronowały panie Olizarowa, Ciundziewicka, Ciechanowiecka i Dzierzgowska, poznałam je na wstępnym zebraniu i otrzymawszy nominację, zbierałam się do drogi, ulegając jednak modzie, poszłam do ‘jasnowidzącej’. Był to okres, gdy wszelkie pytie ogłaszały się w gazetach zupełnie bezwstydnie i miały ogromne powodzenie. Udałam się do pani W., która patrząc mi przenikliwie w oczy, rzekła:
- Wybiera się pani w podróż… nie radziłabym… widzę…widzę…coś jakby zakaźna choroba i no…ta… ciemność… niech pani nie jedzie…
Chyba nigdy w życiu głupiej nie zmarnowałam pieniędzy. Na front pojechałam, pielęgnowałam chorych na tyfus, nie zaraziłam się i nie umarłam.
Jeździliśmy tym pociągiem nr 71 po dalekich kresach, ze Zdołbunowa wróciliśmy do Równego i po tej okolicy przeważnie kręciliśmy się w kółko. Nie pamiętam nazwiska komendanta naszego pociągu, natomiast spotykaliśmy nieraz bratni pociąg nr 70, którym kierował dr St. Liebhardt, lwowiak, brat-łata, który nawet w tych warunkach potrafił wyczarować dla mnie kwiaty.
Wojna ma w sobie coś z narkotyku, trudno było na razie wejść w uporządkowany tryb życia, co prawda podniet w naszym kraju nie brakowało. Plebiscyt na Śląsku, wszystko dopiero się organizowało, tworzyło na nowo. Niby sami rodacy, a przecież z trzech tyloletnich zaborów – inna mentalność, inna musztra w wojsku, nawet język różnił się bardzo. Dochodziło do nieporozumień. Pewna pani ze Lwowa skarżyła się, że nie może dostać b i l u . Co zacz bil?! Po prostu – słonina. A słynne: Marysia w pogrzebie rozlała śliwki – Marysia w piwnicy rozlała śmietanę. Albo – mąż mi na imieniny sukienkę podniósł (ofiarował). A poznańskie „prężenie fieran”, „usztywnianie męskich przodków” (u koszul). Lwowskie borówki to warszawskie czarne jagody, a borówki – gogodze. Niezapomniany prof. Noakowski, człowiek-cudo, napisał na kartce przypiętej do tablicy na korytarzu Politechniki: „Przyjmuję po poniedziałkam, środam i piątkam”. Wisiało to krótko, bo ktoś z wielbicieli ukochanego profesora skorygował.
Tak to pogwarzyli rodacy i nie było to pozbawione wdzięku, mniejsza o to, że wyśmiewano się nawzajem.
Najbardziej charakterystycznym akcentem warszawskiej ulicy byli chłopcy-gazeciarze. W pewnych godzinach obsiadali redakcje, a otrzymawszy plik gazet, pędzili w tempie wyścigowym na miasto, wrzeszcząc wniebogłosy nazwy pism i sensacyjne nagłówki wiadomości, np. „Siedem trupów w jednej wannie!”, „Pani szpilką zabiła pana!”, „Podkop pod bank!” . Niejeden, gdy sprzedał gazety, oferował wieczorem bukieciki kwiatów, wskoczywszy na stopień dorożki, wiozącej parę w Alejach Ujazdowskich.
Warszawa po pierwszej wojnie światowej była podzielona na rejony zupełnie do siebie niepodobne.. Nowe budownictwo dzisiejsze ujednoliciło wiele dzielnic – oglądając zdjęcia trudno zgadnąć, czy to Praga II, czy Ursynów. Ongi różnice były wielkie. Dostojna Aleja Ujazdowska, okupowana przez zamożnych ziemian, wymuskane panie z pieskami na smyczy, ładnie ubrane dzieci z bonami. Nowy świat – dzielnica kin, teatrzyków, restauracyj, spacery w niedzielę po mszy u Św. Krzyża, Krakowskie Przedmieście z pałacami, zakończone placem Zamkowym ze strzelistą kolumną Zygmunta i zamkiem królewskim, a tak niedaleko – Bielańska, Tłomackie, Nalewki. Inny świat, miasto w mieście, czarno od chałatów, jarmułek, bród, pejsów, szwargotliwy jidish, zatłoczone chodniki, ręcznie ładowane wózki, biznes wszędzie – w sklepach, na piętrach, w czeluściach przepastnych podwórek, jakieś pasaże, szwalnie, warsztaty rzemieślnicze, mrowie dzieci i pluskiew, szyldy wzdłuż i wszerz kamienic, najdziwaczniejsze nazwiska: „Icek Różanykwiat”, „Ryfka Rękaw”, „Mojsze Pistolet”, „Ostatnie paryskie nowości”, „Koszerny drób”, fabryczki guzików, sztucznych kwiatów, koronek.. Jeśli czegoś nie było w sklepie, właściciel posyłał Srulka do innych „interesów”, aż poszukiwany towar się znalazł. Wypuszczenie klienta? Samobójstwo. Opowiadano historyjkę, jak to sklepikarz zachwalając swoje towary zatrzymał przechodnia, a ten:
-Wątpię, czy pan to ma…
- Nu, co jest? Wąpie… Jest wąpie…
Zaciekawiony goj wszedł do sklepu. Kupiec zdejmował z półek stosy pudełek, otwierał, pokazywał, proponował… nic z tego.
- Nu, wąpie zaraz będą… będą wąpie… A te szelki, cymes nie szelki… A szanowna osoba zobaczy tego krawata, a tego kołnierzyka, sam hrabia nosi takie… cud… rok można nie prać… taki rok na mnie… gdzie te wąpie?
Wreszcie wlazł na najwyższy szczebel drabiny, zdjął ostatnie pudełko, było puste.
- Aaa… popatrz pan…skończyły się wąpie…ostatnie wczoraj sprzedałem…
W piątek wieczorem uspokajały się Nalewki, Zakroczymska, Miła, Krochmalna, Twarda. W oknach tysiące zapalonych świeczek – szabas. W sobotę cisza, w niedzielę praca zaczynała się na nowo. Jakkolwiek sklepów nie wolno było otwierać, handel kwitł pokątnie i „od tyłu”.
To prawda, że wielkie kapitały były w posiadaniu finansjery żydowskiej, ale jednocześnie wśród żydowskiego proletariatu szerzyła się nędza wprost wyjątkowa. Nędza brudu, zaczerwienionych powiek, krost, wyszmelcowanych chałatów, kobiecych peruk, niezliczonych hord głodnych dzieci, często kalekich. Ta nędza miała zapach śledzi i cebuli, w przeciwieństwie do polskiej nędzy cuchnącej kapustą i mydlinami. To były zapachy Annopola, Marymontu, Woli, odory beznadziejności, bezrobocia i wydziedziczenia. I tu, i tam kupy niedożywionych dzieci o krzywych nóżkach i smutnych, niedziecinnych oczach (…)
Na Nowym Świecie zaraz po pierwszej wojnie światowej powstała kawiarnia „Kresy”. Już sama nazwa jasno wskazywała, kto ją prowadzi. Wielu ziemian zostało wysadzonych z siodła z racji geograficznego położenia ich majątków, znalazły się one poza granicami Rzeczypospolitej. Pozostały koligacje, czasem biżuteria i to wszystko. Wielu męskich przedstawicieli jakoś się urządziło, nierzadko w służbie dyplomatycznej, wiele panien poszło do biur, co było novum, ale całe dywizjony pań i panienek nie miało o co „rąk zaczepić”. Podczas wojen i zaraz po nich niewątpliwie najpewniejszym interesem jest gastronomia, toteż panie z kresów założyły kawiarnię. Powodzenie wprost oszałamiające, ludzie stali w przejściach czekając na stolik, grały snobizmy, wszak bigos podany rączkami hrabianki staje się arcy-bigosem. W „Kresach” bywali wszyscy, rdzenni warszawiacy i tułacze z innych zaborów, młodzież i starsi. Kelnerka ucałowana w rączkę przysiadała się czasem do znajomych gości, starsze panie w niemodnych uczesaniach, z kameami, lorgnon, w wysokich kołnierzykach, rezydowały przy kasie i za kontuarem. Nie było czasu na postawę zdetronizowanych królowych - wydawały rozkazy śpiewnym akcentem, twarze w miarę upływających godzin pokrywały się szkarłatem, a goście wciąż napływali do niewielkiego lokalu.
Janina z Rafalskich Warnecka, fragment 'Wspomnień', maszynopis