Aniela Radoś
[blok]Urodziłam się 24 lutego 1924 roku w Patryczkowie, 28 kilometrów od Częstochowy. Najbliżej nas leżała gmina Pajęczno. Moi rodzice mieli dosyć duże gospodarstwo - 35 mórg ziemi. Było nam bardzo dobrze w rodzinie. Wszyscy starali się o wspólne dobro. Było nas razem cztery dziewczynki i czterech chłopaków, ja byłam czwartym dzieckiem w rodzinie. Do szkoły miałam bardzo blisko, jednak ukończyłam tylko pięć klas, bo potem przyszła wojna.
Dokładnie pamiętam ten dzień jak wojna wybuchła. Ponieważ Wieluń, niedaleko którego mieszkaliśmy, leżał blisko niemieckiej granicy, już pierwszego dnia wojny było słychać niemieckie samoloty. Nasi żołnierze znaleźli się niedaleko naszego domu, w lasku nad rzeką Wartą, ale wkrótce zaczęli uciekać. Odchodząc zaminowali most, żeby Niemcy nie mogli przejść. Niemcy jednak zainstalowali swój most pontonowy i przeszli na naszą stronę. Tych, którzy nie ciekli, Niemcy pozabijali. Kopaliśmy bunkry, do których pochowali się ludzie, ale i ci nie ustrzegli się przed Ńiemcami.
Moja mama napiekła parę bochenków chleba i wzięła ze sobą sól. Zostawiliśmy wszystko, całą naszą gospodarkę, zaczęliśmy uciekać dopóki Niemcy nas nie dogonili. Nocowaliśmy na polach, bo wojsko niemieckie spędziło nas z drogi. Dniem i nocą Niemcy wieźli swoje rzeczy, a ich żołnierze wchodzili na nasze tereny. Moja rodzina zdążyła dojść tylko do kilku dalszych wiosek. Mój najmłodszy brat miał wtedy dwa latka. Nie było po co i dokąd dalej uciekać, więc wróciliśmy do siebie. Nastała bieda, bo wszystko zostało zniszczone, a reszta była rozkradziona. Nasi sąsiedzi też zaczęli wracać do swoich chałup. Moje dwie starsze siostry już w 1940 roku zabrano na roboty do Niemiec. Reszty mojej rodziny na razie nie ruszali bo pracowaliśmy na roli.
Niemcy kazali dołączać małe gospodarstwa do naszego i oddawać im prowianty. Zabrali nam też nasze krowy, zostawiając nam tylko dwie. Ale i tak musieliśmy oddawać Niemcom nasze mleko czy zboże.
Mnie zabrali Niemcy 10 marca w 1942 roku. Właściwie chcieli zabrać mojego brata Janka, ale tłumaczyliśmy, że on musi pracować w gospodarstwie. Przyjeżdżali pod chałupy ciężarówkami i zabierali kogo chcieli, a zaraz potem zawozili do Pajęczna, niedaleko nas. Tam w kościele zrobili miejsce, gdzie gromadzili ludzi. Było nas tam ze czterdzieści osób. Pamiętam, że był wielki bałagan, nawet obraz Matki Boskiej leżał na ziemi, zrzucony przez kogoś. Byłam tam całą noc. Wcześniej na szczęście zabrałam ze sobą trochę ubrania, a mój brat z mamusią przyszli jeszcze do mnie i przynieśli bochenek chleba i butelkę mleka. Było bardzo zimno. Rano o siódmej pożegnałam się z bratem i moją mamą. Jak wchodziliśmy na odkrytą niemiecką ciężarówkę, wszyscy zaczęli płakać. I ci, którzy wsiadali i ci co zostawali, bo wiedzieli, że nas wiozą do Niemiec. Po wejściu na ciężarówkę, zaczęliśmy śpiewać religijną pieśń „Pod Twoją obronę”. Niemcy zawieźli nas do Wielunia, gdzie nas zgromadzili. Wśród nas było dużo dziewczyn, które miały okres, ale wszystkie musiałyśmy się rozbierać do naga, a Niemcy nas kontrolowali i wyśmiewali się z nas. Nasze ubrania położyli obok i pryskali czymś, chyba żeby wszy nie było. Stamtąd zabrał nas wszystkie trzy z tej samej wioski - to znaczy mnie, Franię - starszą ode mnie siedem lat i dwa lata starszą Marysię - jeden człowiek, który mieszkał w Niemczech, ale rozmawiał po polsku. Przyjechał do Wielunia właśnie z Niemiec. Miałam już wtedy 18 lat. 10-go marca wyjechałam z Polski, a 13-go marca zaczęłam już pracować w Niemczech. Ten Polak-Niemiec zabrał nas ze sobą do wioski Badenstadt, w prowincji Hildesheim koło Hannoweru. Tam pracowałyśmy we dworze u dziedzica na dużej gospodarce, liczącej parę tysięcy arów. Pracowało nas tam czternaście dziewcząt i siedmiu chłopców; były tam nawet całe rodziny, które zabrano do przymusowej roboty. Chłopcy spali na strychu, a dziewczyny po siedem w dwóch osobnych izbach. Te dwie rodziny pracowały przy krowach. Ja pracowałam latem na polu. Zimą trzeba było młócić, prostować druty, robić różne inne rzeczy. Pracowaliśmy od siódmej rano do późnego wieczora. Niedaleko nas było lotnisko, na które jak to w czasie wojny, spadały czasami samoloty. Niemcy gdy to widzieli, lecieli tam z widłami i zabijali pilotów, którzy wylądowali. Działo się to wszystko na naszych oczach. Jedno przeżycie miałam bardzo ciężkie. Było to, kiedy w październiku w 1944 roku zabili mojego tatusia. W tym czasie partyzanci którzy byli w lasku niedaleko gospodarstwa mojej rodziny, zabili jakiegoś Niemca. Niemcy w odwecie obstawili całą wioskę i kazali wyjść z domów wszystkim mężczyznom od 20 do 60 roku życia. Mój tatuś miał wtedy 58 lat. Niemcy chcieli rozstrzelać go tuż pod naszą stodołą, ale mój najmłodszy brat trzymał go i płakał. Wtedy Niemcy zaprowadzili mojego tatusia pod stodołę sąsiada i tam go zabili. Brata Janka, który miał 22 lata zabrali na przesłuchanie z pola razem z czterema kolegami. Niemcy myśleli, że oni mają coś wspólnego z partyzantką i dlatego męczyli ich, aby czegoś się od nich dowiedzieć. Moja rodzina, gdy ją odwiedziłam po 30 latach w Polsce, opowiadała mi, że tych naszych chłopców, w tym i mojego brata Janka, Niemcy torturowali. Owinęli ich drutem kolczastym i zaciskali, aby wydusić na nich informacje o partyzantach. Po kilku dniach takich męczarni Niemcy przywieźli ich niedaleko naszego kościoła i kazali naszym ludziom kopać rowy. Tam wrzucili ich wszystkich pięciu, posypali wapnem, a potem kazali ich zakopywać. Jeden sąsiad opowiadał mi, że mój brat nie był jeszcze w tym rowie martwy. Podobno położył sobie rękę na oczy, bo mu piasek do oczu leciał jak zasypywali ten rów. Gdy wracam pamięcią do mojego pobytu na robotach w Niemczech, to muszę powiedzieć, że na tydzień mieliśmy bochenek chleba. W piątki dostawaliśmy prowiant, ale było to tylko parę kartofli, kilka brukwi - to wszystko. Całe szczęście, że poznałam tam mojego przyszłego męża, który już wcześniej był w Niemczech i pracował u bauera. On ten chleb, który dostawał dla siebie na śniadanie, przynosił mnie. Czasami pojechał do młyna, wyrwał futrówkę z marynarki, wsypał tam trochę mąki i przyniósł do mnie. Sama tego nie jadłam, dzieliłam się z innymi. Całą naszą robotą rządził ten „volksdeutsch”, który nas przywiózł z Polski, ale najgorsi byli policjanci hitlerowscy. Kiedyś złapali młodego chłopaka, rozkrzyżowali go na parkanie, przywiązali i bili aż stracił przytomność. Innym razem taki hitlerowiec, który sprzątał w składzie brukwi, zobaczył jak ktoś z naszych ludzi wyrzucił zgniłą brukiew. Powiedział o tym innym Niemcom, którzy wówczas przyjechali i tak zbili tego człowieka, że po paru miesiącach zmarł. Na szczęście w każdą pierwszą niedzielę miesiąca mieliśmy w katolickim kościele Mszę św. Chociaż była odprawiana po niemiecku, ale zawsze była piękna. Nasz sołtys był bardzo wierzącym człowiekiem i na pewno chętnie by nam pomógł, ale nie mógł. I kiedy ktoś powiedział, że jak wypełnimy takie specjalne formularze, to dostaniemy więcej jedzenia i ubrania, musimy się jednak przepisać na „Volksdeutsche”, ten sołtys w wielkiej tajemnicy powiedział nam, że Hitler wojny nie wygra, bo walczy z Bogiem, dlatego on nam radzi, żeby lepiej niczego nie podpisywać i zostać przy polskości. Pamiętam jak po raz ostatni bombardowano nasze pole. Nastał wreszcie wymarzony koniec wojny, Niemcy rzucili się do ucieczki. 12 kwietnia 1945 roku po Wielkanocy weszli na nasze tereny pierwsi Amerykanie. Szli do nas na pole z karabinami, ale jak zaczęliśmy krzyczeć „Polish”, „Poland” wtedy opuścili karabiny i zaczęli się z się z nami witać. Wywalili karabinami drzwi do sklepu, abyśmy sobie nabrali chleba, a nawet bułek. 23 maja wzięliśmy z mężem ślub, na którym Amerykanie robili nam zdjęcia. Ślub brało wtedy jednocześnie siedem par. Cieszyliśmy się bardzo z tego wyzwolenia nas z niewoli. Amerykanie przynosili nam dużo jedzenia, byli jednak z nami tylko dwa miesiące. Potem przyszli Anglicy i wtedy wszystko się zmieniło. Byliśmy właściwie pod okupacją angielską; znów trzymano nas w obozach. Anglicy z poniemieckich koszar przygotowali obozy przejściowe. Zwozili wszystkich tych, którzy byli wcześniej na przymusowych robotach. Pierwszy obóz położony był niedaleko naszej wsi, ale byliśmy w nim tylko dwa miesiące. Potem przenieśli nas do Sande, gdzie byliśmy około dwóch lat.
Wreszcie po długim oczekiwaniu, w 1949 roku przeszliśmy komisję kwalifikującą nas do wyjazdu na emigrację.
Jak budowało się polskość
Do Melbourne przyjechałam wraz z mężem i trzy i pół letnim synkiem, norweskim okrętem “Goya” 28 lutego 1950 roku. Na naszym okręcie było około 900 osób, przeważnie Polaków. Podróż trwała miesiąc. Przypłynęliśmy z włoskiej miejscowości Bagnioli. Moje pierwsze wrażenia dotyczące Australii były raczej pozytywne, choć kraj ten oczywiście nie wyglądał tak jak obecnie. Autobusami przewieziono nas do obozu w Bonegilla, gdzie mieszkaliśmy razem z mężem jedynie przez dwa tygodnie. Ponieważ wcześniej podpisaliśmy zgodę na ewentualne rozłączenie rodziny przez okres dwóch lat ,musiałam pogodzić się z tym, że męża przeniesiono do pracy w cukrowni w Melbourne, a ja zostałam sama z dzieckiem. Po jakimś czasie poprosiłam władze australijskie o przeniesienie mnie bliżej męża. Przeniesiono mnie wówczas wraz z dzieckiem do Rushworth - miejscowości oddalonej tylko o około 150 kilometrów od Melbourne. Od tej pory mąż mógł przyjeżdżać do nas co dwa tygodnie. Podczas pracy w Melbourne mąż mój skontaktował się z Polakami, którzy mieszkali w dzielnicy Yarraville od czterdziestu lat. Było to starsze małżeństwo, które zaproponowało mężowi, aby zamieszkał wraz z nami w bungalowie jaki stał na ich podwórku. Było to bardzo małe pomieszczenie ale oczywiście zgodziliśmy się wdzięczni i uradowani , że wreszcie nasza rodzina będzie mogła być razem. Spaliśmy na jednym łóżku razem z naszym synkiem i oczywiście musieliśmy płacić za korzystanie z całego, malutkiego pomieszczenia. Płaciłam też właścicielce domu za opiekę nad dzieckiem, tak że na te wszystkie opłaty przeznaczaliśmy całą jedną pensję, ale za to mogłam wreszcie sama podjąć pracę. Pracowałam w rzeźni ważąc i pakując mięso w puszki; robiłam to przez dziesięć lat. Przez następne pięć lat w tej samej fabryce prowadziłam książki rachunkowe dotyczące pracy 250 ludzi. Po piętnastu latach podjęłam inną pracę, tym razem jako ekspedientka w delikatesach w dzielnicy Footscray , gdzie pracowałam przez następne dwadzieścia pięć lat.
W 1956 roku kupiliśmy ziemię pod budowę domu, w którym mieszkam do dziś. Wiele prac przy budowie wykonywaliśmy sami, aby ograniczyć koszty. Pomagałam mężowi kłaść podłogę, wstawiać okna i drzwi. Oczywiście nasza ulica wyglądała wówczas zupełnie inaczej; dużo było wolnej przestrzeni, drzew i krzewów. Mieszkało na niej kilka polskich rodzin, z których obecnie pozostały już tylko dwie, ale nadal czuję się bardzo dobrze w domu, w którym mieszkam już od prawie pięćdziesięciu lat. Mój mąż zmarł w roku 1973 więc już od 32 lat jestem sama. Nasz syn tutaj ukończył szkołę podstawową, ale dalej posłaliśmy go do prywatnej szkoły w centrum miasta. Uczył się dobrze i nigdy nie mieliśmy z nim kłopotów. Ożenił się w Melbourne w1969 roku, oczywiście z Polką, którą poznał w szkole. Ich ślub był pierwszym jaki odbył się w naszym Domu Polskim “Millennium”
Mam jedną wnuczkę, która wyszła za mąż za Włocha i czterech prawnuków. Najstarszy ma siedem lat a najmłodszy dziewięć miesięcy, sami chłopcy. Wszyscy bardzo szanujemy tradycje rodzinne, często rozmawiamy po polsku i lubimy przebywać ze sobą. Społecznie pracuję od pięćdziesięciu lat. Już cztery lata po przyjeździe do Australii, w wieku 30 lat, zaczęłam budować polskość na tym terenie. Polegało to na tym, że jako polscy młodzi emigranci mieliśmy potrzebę przebywania razem i pomagania sobie wzajemnie. Zależało nam też, aby nasze dzieci mogły nie tylko uczyć się języka polskiego, ale też spędzać ze sobą czas po szkole na wspólnej zabawie. Przy kościele St Augustyn w Yarraville w pobliżu mojego domu, dzięki wielkiej pomocy księdza Morgan, zaczęliśmy wynajmować pomieszczenie szkolne, w którym urządzaliśmy polskie zabawy. Choć organizowanie ich wymagało wiele pracy, jednak przynosiły cotygodniowo dość dobry dochód, gdyż uczestniczyło w nich od stu do stu pięćdziesięciu osób. Nasza polska grupa zadbała o wymalowanie sali, kościoła i posprzątanie okolicy. W kościele wstawiliśmy piękny witraż “Chrzest Polski”. Nasza praca została bardzo doceniona przez księdza,który twierdził nawet, że to polska grupa sprowadziła do Australii katolicyzm, gdyż wcześniej Australijczycy nie dbali tak jak my, ani o kościół ani o szkołę. Muszę przyznać, że początki były dość trudne.
Przydzielono mi wówczas funkcję skarbnika, którą zresztą sprawuję bez przerwy do dziś. Panie, które pomagały w prowadzeniu bufetu czy przygotowywaniu posiłków zawiązały po pewnym czasie Koło Pań. Mieliśmy też swój zarząd, który był raczej stały i składał się z osób bardzo zaangażowanych w polonijną działalność. Tak powstała nasza organizacja “Związek Polaków w Kingsville i Koło Pań”.
Po pewnym okresie odkładania funduszy uzyskanych z organizacji zabaw, mogliśmy - po zaciągnięciu pożyczki - zakupić plac pod budowę Domu Polskiego. Naszym głównym celem było stworzenie w nim szkoły polskiej dla naszych dzieci, ale też możliwość organizowania w nim polonijnych uroczystości, zabaw oraz spotkań towarzyskich. Można powiedzieć, że chcieliśmy tam mieć swój własny kawałek Polski. Budowę naszego Domu prowadziliśmy sami, całkowicie społecznie. Po pracy, a także w soboty i niedziele, niemal każdą wolną chwilę grupa Polaków poświęcała, aby stworzyć nasz wspólny, Polski Dom. Nasze marzenie zostało ostatecznie zrealizowane w 1969 roku, kiedy dom został wykończony. Bardzo duże zasługi w organizacji życia polonijnego na naszym terenie, a także w staraniu o pozwolenie na budowę Domu Polskiego, miał pan Łakomski, chociaż ogromnie trudno jest tu wymienić wszystkie osoby, które były zaangażowane w tę pracę. Najważniejsze były dla nas wówczas klasy szkolne, które przygotowaliśmy do użytku najwcześniej. Wynajmowaliśmy mały autobus, jeździliśmy po domach, gdzie mieszkały polskie dzieci i przywoziliśmy je do naszej szkoły, a po lekcjach odwoziliśmy do rodziców. Nasza główna sala stała się tak popularna, że czasami nie mogąc w niej pomieścić ponad trzystu osób chętnych do zabawy, stawialiśmy przy budynku specjalne namioty. Bardzo popularne były oczywiście polskie potrawy gołąbki, kopytka a także polskie ciasta, przygotowywane przez nasze panie zrzeszone w Kole Pań. Dużo było z tym pracy, ale nikt nie narzekał i wszyscy byliśmy ogromnie zadowoleni z naszych cotygodniowych spotkań. Wszyscy też byli do siebie nastawieni bardzo przyjaźnie, choć obecnie, gdy już jesteśmy starsi, nie zawsze tak jest. Organizowaliśmy polskie święta, na których chętnie występowały dzieci, ubrane w specjalnie na te okazje szyte przez nasze panie stroje.
Osobiście jestem bardzo dumna z tych naszych polskich osiągnięć, z tego, że to właśnie nasz Dom Polski “Millennium” był pierwszym domem polskiej społeczności w Melbourne. Na początku Australijczycy patrzyli na nas z pewnym dystansem i dość trudno było wynająć mieszkanie, gdy starała się o nie rodzina z dzieckiem. Wszyscy żyli jednak bezpiecznie i w zgodzie. Z powodu panujących wówczas upałów często ludzie spali na zewnątrz domu i nikt nikogo się nie obawiał. Nie było żadnych kradzieży czy ataków, żyło się spokojnie. Zresztą w fabryce Smorgon, w której pracowałam przez wiele lat, zatrudnieni byli przede wszystkim emigranci. Każdy był w podobnej sytuacji, zaczynał swoje życie od początku i raczej pomagano sobie wzajemnie. Podczas 64 lat mojej emigracji byłam w Polsce cztery razy i jeszcze raz chciałabym pojechać, bo mam tam nadal sporo rodziny. Do Polski nie wróciłam, bo całe nasze gospodarstwo zostało zniszczone, nie miałam więc do czego wracać. Po tych wszystkich latach uważam, że decyzja o emigracji do Australii była słuszna. Pracując tutaj mogłam też pomagać finansowo rodzinie, która została w Polsce. I choć mój mąż nie żyje już od 32 lat, to jednak daję sobie radę sama, mam duży respekt u moich dzieci i ogólnie jestem zadowolona z przeżytych lat. Za moją pracę społeczną byłam wielokrotnie wyróżniana. Bardzo sobie cenię te wszystkie dyplomy i odznaczenia, m.in. Złoty Krzyż Zasługi nadany mi w sierpniu 1993 roku przez prezydenta Lecha Wałęsę, nagrodę rządu stanowego Wiktorii z grudnia 2004 roku, a także “The Victorian Multicultural Commission Award for outstanding efforts and commendable achivement in their community and the state of Victoria” (nagroda Stanowej Komisji do Spraw Wielokulturowości za pracę i osiągnięcia w pracy na rzecz mojej społeczności i całego stanu Wiktoria) przyznaną mi w październiku 2004 roku. Muszę też z dumą tu wymienić kilka wyróżnień przyznanych mi “za szczególne zasługi w pracy społecznej ” przez Zjednoczenie Polek w Australii i Nowej Zelandii, a także przez Zarząd mojej rodzimej organizacji jaką jest Stowarzyszenie Polaków w Kingsville i Koło Pań". Wszystkim jestem bardzo wdzięczna za te wyróżnienia i cieszę się, że mogłam przez 50 lat i nadal mogę pracować społecznie dla naszej ukochanej wiktoriańskiej Polonii.
Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elżbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au