Docierają do mnie tylko śladowe informacje o śledztwie smoleńskim. Słyszałam za to o promowaniu przez Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy MAK, jego książki o systemowych teoriach katastrof lotniczych. To nie tak powinno wyglądać
WANDZIU, NIE ZAPOMINAJ O MOJEJ BASI
Z panią Barbarą Zakrzeńską, żoną śp. Janusza Zakrzeńskiego, wybitnego aktora tragicznie zmarłego w katastrofie rządowego samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Z jaką misją Pani Mąż udawał się 10 kwietnia do Katynia?
- Janusz miał tam czytać fragmenty listów oficerów zamordowanych w Katyniu, które znaleziono w dołach śmierci. Nigdy wcześniej tam nie był. Wylatywał jednak przygnębiony, długo w nocy siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Chcąc go rozweselić, napiekłam mu racuchów z jabłkami, które bardzo lubił. Zjadł je z wielkim apetytem.
Dlaczego był przygnębiony?
- Trudno mi powiedzieć, po prostu nie chciał lecieć. W przeddzień katastrofy byłam z Januszem u lekarza i miał bardzo dobre wyniki. Chodził jednak na badania, ponieważ miał kłopoty z kręgosłupem, dostawał zastrzyki. On nie mógł długo siedzieć, bo potem ten kręgosłup go bolał. Z tego też względu w ogóle nie rozważał jazdy pociągiem do Katynia. W grę wchodził jedynie samolot. Dwa dni czy może dzień przed katastrofą odczułam dziwnie silne wrażenie pustki wokół siebie, powiedziałam o tym Januszowi. Może sam też miał jakieś złe przeczucia? Proszę sobie wyobrazić, że gdy po katastrofie musiałam odwiedzić wiele urzędów i stowarzyszeń, by pozałatwiać w nich formalności po śmierci Janusza, dowiedziałam się, że we wszystkich, tzn. w ZUS, SPATiF, ZASP etc., on był tuż przed wylotem do Smoleńska. Był nawet u znajomej lekarki i powiedział jej: "Wandziu, nie zapominaj o mojej Basi". Pokrzepił mnie telefon od ks. abp. Andrzeja Dzięgi, który zadzwonił do mnie tuż po katastrofie i powiedział, że chce prowadzić Mszę św. pogrzebową Janusza. Okazało się, że Janusz spotkał się z nim również niedługo przed odlotem i pytał, czy przyjdzie na jego pogrzeb... Bardzo się cieszę, że Janusz był wcześniej u spowiedzi i Komunii Świętej.
W jaki sposób dowiedziała się Pani o katastrofie rządowego samolotu, którym leciał również Pani Mąż?
- O katastrofie zostałam poinformowana przez parkingowego z Teatru Polskiego, w którym pracował mój Mąż. Zadzwonił do mnie i krzyczał przez telefon, żebym włączyła pierwszy program TVP. U mnie pierwszy program ustawiony jest na TV Trwam. Włączyłam, dopiero po chwili zmieniłam na TVP. Zapamiętałam tylko obraz, na którym było widać kłęby dymu... Potem już nic nie pamiętam. Nie paliłam papierosów chyba z 15 lat, lecz w tamtym dniu wypaliłam paczkę. Dziś mam 72 lata, jestem po ciężkim zawale, coraz bardziej siły mnie opuszczają, nie sądzę, żebym się z tej strasznej tragedii podniosła. Choć minęło od niej prawie pół roku, wciąż żyję w ogromnym stresie, jak gdyby stało się to wczoraj. Nie potrafię się skupić, spokojnie myśleć, cały czas jestem na lekach antydepresyjnych.
Czy zdecydowała się Pani na wylot do Moskwy? Ktoś Panią do tego zachęcał bądź odwodził od tego?
- Nie poleciałam do Moskwy. Od razu przyszła do mojego domu lekarka syna, Marcina, dla niego strata ojca była strasznym ciosem. Ma 43 lata, lecz wymaga opieki lekarskiej, bo jest bardzo chory. Janusz oddał mu całe życie. Gdy wracał z pracy, rzucał wszystko i opiekował się Marcinem, razem wychodzili na spacery z psem, jeździli na koncerty Męża, syn pomagał mu także w sprawach administracyjnych w Towarzystwie Dobrych Obyczajów, które Janusz założył i prowadził w Warszawie. Z oczywistych względów Marcin nie mógł jechać do Moskwy. Natomiast ja na początku byłam spakowana i bardzo chciałam tam lecieć. Miałam jechać z siostrą Janusza, Teresą. Wyjazdu zabronili mi jednak lekarze, moje chore serce mogłoby bowiem tego nie wytrzymać. O mój stan zdrowia zawsze martwił się Janusz, odciążał mnie w pracy, sprawiał, abym niczym się nie martwiła. Nie pamiętam już, kto powiedział mi, że widok ciał naszych bliskich jest tak straszny, że absolutnie nie powinnam oglądać ciała Janusza. Teresa ostatecznie też nie pojechała. Nie chciałam, żeby sama jechała, nie darowałabym sobie, że mnie z nią tam nie ma. Wkrótce okazało się, że do identyfikacji ciała Męża potrzebne są próbki DNA. Zostały one pobrane ode mnie, Marcina i Teresy. Dałam także jego zdjęcia rentgenowskie i szczoteczkę do wąsów.
Jakie rzeczy Męża zwrócono Pani i w jakim były one stanie? Czy jest coś, czego Pani nie oddano, np. telefonu komórkowego?
- Rzeczy Janusza odbierałam w Mińsku Mazowieckim. Nie pamiętam, kiedy to dokładnie było. Przyszło dwóch żołnierzy, zasalutowało i wręczyło mi paczkę, w której były jego rzeczy. Oddali mi obrączkę, różaniec w torebce, paszport, okulary. Miał dwie pary. Janusz musiał coś czytać w samolocie, bo tych nie otrzymałam. Dostałam drugie, zgniecione, które musiał mieć w kieszeni. Otrzymałam również wejściówkę na pokład samolotu, długopis, ale wydaje mi się, że to nie był jego, i sto złotych, które zabrał ze sobą w drogę. Więcej pieniędzy nie brał, jak również telefonu komórkowego, bo wiedział, że jedzie tylko na parę godzin...
Rozważa Pani - podobnie jak niektóre rodziny ofiar - wystąpienie o ekshumację i ponowną sekcję zwłok Męża?
- Biorę pod uwagę taką możliwość. Mówiłam nawet księdzu z Powązek, że wystąpię o ekshumację. On jednak odradził mi to, mówiąc, że był u niego jakiś człowiek, który podobno widział ciało Janusza w Moskwie i że było całe. Nie daję temu wiary, bo przecież w Rosji zwłoki ofiar pokazywano tylko rodzinie, przynajmniej tak słyszałam. Jedynym moim marzeniem jest, żeby Janusz był w tej trumnie, nie wykluczam więc ekshumacji, gdyby było to niezbędne. Myślę, że ten ksiądz chciał mnie tylko uspokoić. Uwierzyłam jednak jego słowom, bo zwiódł mnie mój sen. Zaraz po katastrofie śnił mi się Janusz leżący w pozycji wyprostowanej na czarnej ziemi. Był w tym samym płaszczu, w którym poleciał do Smoleńska...
Otrzymała Pani z Moskwy jakieś dokumenty potwierdzające identyfikację ciała Męża?
- Nie chcę nawet wiedzieć, czy były jakieś problemy z identyfikacją ciała Męża, ale faktem jest, że nie dostałam żadnych dokumentów z identyfikacji. To nie jest tak, jak być powinno. Rodziny ofiar powinny znać wszystkie szczegóły na temat katastrofy i tego, co działo się z ciałami bliskich już po niej. Rzeczywistość jest jednak przygnębiająca. Nawet na lotnisku, gdy przywieziono trumnę z Januszem, dostałam akt jego zgonu z błędem. Jego mama, która nazywała się Szyszko-Bohusz, widniała tu jako Szyszka. To są szczegóły, ale ważne szczegóły. Od początku bardzo chciałam, żeby Janusz leżał na Starych Powązkach na zasłużonym miejscu, żeby, nie daj Boże, nie pochowano go na cmentarzu Wojskowym.
Pan Janusz od lat związany był ze Starymi Powązkami, na które co roku kwestował...
- To prawda. Od niepamiętnych czasów zbierał pieniądze na Powązki, jeszcze nawet przed Waldorffem. Jest drugi na liście tych, którzy uzbierali najwięcej pieniędzy na ten cmentarz. Pojechałam więc na Powązki do księdza, który sprawuje pieczę nad tym cmentarzem, i poprosiłam, żeby Janusz leżał na zasłużonym miejscu. Powiedział, że grób dla niego już się kopie niedaleko kościoła w bardzo ładnym miejscu. Coraz trudniej chodzi mi się na ten cmentarz. Codziennie staram się - chociaż mam trudności z modlitwą - odmawiać za niego Koronkę do Miłosierdzia Bożego. W pięciu kościołach zamówiłam w jego intencji Msze św. gregoriańskie.
Dostała Pani pomoc od państwa, finansową lub psychologiczną w tych pierwszych, najtrudniejszych chwilach po katastrofie i później, np. przy organizowaniu pogrzebu Męża? Czy kontaktowali się z Panią jacyś ministrowie, urzędnicy?
- Zaraz po katastrofie został nam przydzielony człowiek z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, który nas wszędzie woził, zawsze był na czas. Dopiero po pogrzebie oznajmił nam, że skończył już swoją działalność i że zostałam wraz z dwiema innymi rodzinami ofiar przydzielona pod opiekę Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Od rządu dostałam także 40 tys. złotych. Po pogrzebie urządziłam dla wszystkich osób przyjezdnych przyjęcie w Restauracji Lwowskiej w Warszawie, do której chodziliśmy często z Januszem. Organizacją transportu, w tym również dowozem gości autokarami, zajęło się również MSWiA. Podczas pogrzebu Janusza ważnym dla mnie gestem było to, że z czterech stron wykopanego grobu wisiały zasłony w kolorze purpury. Dzięki temu nie mam wrażenia, że wsadziłam go do ziemi, tylko takie, jakby odszedł ze sceny. Z Mszy św. pogrzebowej zapamiętałam jedynie ojca Tadeusza Rydzyka i ojca Piotra Andrukiewicza, którzy na nią przybyli. Bardzo się wzruszyłam, gdy ich zobaczyłam, od początku bowiem słucham Radia Maryja. Dzięki tej rozgłośni i ojcom, którzy w niej posługują, nie tracę sił do życia. Bardzo im za wszystko dziękuję. Niestety, nie pamiętam homilii pogrzebowej ani momentu, w którym przyznano pośmiertnie Januszowi wysokie odznaczenia.
Wiem, że od dnia katastrofy przed Pani domem gromadziły się spontanicznie rzesze ludzi, którzy darzyli Pani Męża ogromnym szacunkiem. Kto to był? Ich postawa dodawała Pani otuchy?
- Pod dom i do domu przychodziło bardzo wielu serdecznych ludzi: znajomi, sąsiedzi, a także osoby zupełnie obce. Przynosili kwiaty, zapalali znicze. Proszę sobie wyobrazić, że natychmiast po katastrofie, na furtce przed moim domem, ktoś powiesił kir z kwiatem. Nie mam pojęcia, kto to zrobił. Od razu rozdzwoniły się telefony z Polski i z zagranicy, dzwonili znajomi duchowni, świeccy, rodzina, przyjaciele. Dziś trudno mi przypomnieć sobie wszystkie osoby, by im podziękować. Byłam w wielkim szoku. Do domu dostałam nawet kwiaty ze Stanów Zjednoczonych, z Chicago... Od dnia katastrofy nie czytałam prasy, poza "Naszym Dziennikiem". Wiem jednak, że ukazało się wiele nekrologów Janusza i tekstów wspomnieniowych. Wszystkim za życzenia i pamięć o nim z serca dziękuję. Pan sobie nie wyobraża, jak ludzie za Januszem płakali i jak jeszcze płaczą. Pamiętam dzień, gdy koleżanka zawiozła mnie do sklepu w centrum Warszawy. Gdy sprzedawczyni dowiedziała się, komu sprzedaje towar, pociekły jej łzy. To tylko potwierdza fakt, że Janusz był człowiekiem bardzo znanym i cenionym, aktorem bardzo polskim. Wszyscy ludzie, których spotykam, o nim pamiętają. Nie spodziewałam się tego.
W kwietniu mieli Państwo obchodzić kolejną rocznicę ślubu... Choć pochodziliście Państwo z dwóch różnych środowisk - Pan Janusz z dworu z Przededworza, Pani z Zakopanego - widać było, że rozumieliście się bez słów. Gdy trzy lata temu rozmawialiśmy wszyscy razem, podkreślała Pani, że jest w Panu Januszu cały czas zakochana...
- Byłam w nim zakochana, bo był bardzo troskliwym Mężem. W grę nie wchodziła jakaś zdrada czy tym podobne rzeczy, mimo że w środowisku aktorskim, niestety, wiele osób nie dotrzymuje wierności małżonkom. Zawsze mogłam iść z podniesioną głową do teatru. Janusz bardzo mnie szanował, zresztą tak samo jak ja jego. Czasami mówił mi tylko, że go nie doceniam. 30 kwietnia 1964 r. braliśmy z Januszem w Krakowie ślub cywilny, a po nim ślub kościelny w Zakopanem. Nie wiedziałam, że przyjdzie mi tę rocznicę spędzać samej. Dziś wracają obrazy sprzed kilkudziesięciu lat, z dnia, w którym zamówiliśmy razem Mszę Świętą przed naszym ślubem cywilnym. Pamiętam, że któreś z nas wymyśliło, by w czasie Podniesienia zamienić się obrączkami. Zapamiętałam ten moment na całe życie... Janusz nigdy nie zdejmował obrączki, chyba że miał jakąś rolę, która wymagała, by jej nie miał na palcu. Zostawiał ją wówczas pod toaletką w garderobie w teatrze lub wkładał do torebki z różańcem, z którym również się nie rozstawał. On często modlił się na różańcu, zresztą był człowiekiem bardzo wierzącym. Gdyby pan wszedł do jego pokoju, zobaczyłby Pan w nim mnóstwo religijnych przedmiotów, obrazów, książek. Dzień przed wylotem czytał książkę o Jezusie pt. "Jezus żyje", dziś leży otwarta na stronie, na której ją zostawił. Wszystkie odznaczenia, jakie dostawał, składał przed obrazem Matki Bożej.
Jakie mieli Państwo plany na przyszłość?
- Janusz żył benefisem 50-lecia swojej pracy aktorskiej, który miał się odbyć 15 maja w Belwederze. Z początku odradzałam mu jego organizowanie, mówiłam mu: "Januszku, na 40-lecie swojej pracy miałeś w Teatrze Polskim fantastyczny benefis, nie przebijesz go. Nigdy wcześniej nie słyszałeś tylu aplauzów, nie widziałeś morza kwiatów, którymi cię obsypano...". Odpowiadał wówczas: "Słuchaj, ale to jest Belweder...". Zaczęliśmy więc kompletować skład, kogo zaprosić na ten benefis. Ten Belweder w jakimś sensie zobowiązywał go też, by wziąć udział w delegacji do Katynia, na którą zaprosił go w oficjalnym piśmie minister Władysław Stasiak, szef Kancelarii Prezydenta RP.
Ma Pani swojego pełnomocnika, który reprezentuje Panią w kwestiach dotyczących śledztwa?
- Miałam do niedawna adwokata, któremu dałam pełnomocnictwo do załatwiania wszelkich spraw związanych z katastrofą. Mieszka niedaleko mnie. Po katastrofie od razu przyszedł do mnie z żoną i zobowiązał się do pomocy. Rzeczywiście wszystkim bardzo się zajął. Niestety, ostatnio nie mogliśmy się porozumieć. Zdenerwował mnie tym, że namówił mnie na wywiad dla dziennikarki "Polityki". Zapewniał, że ten wywiad będzie z korzyścią dla mnie. Później w tym piśmie pojawił się materiał, którego nigdy bym nie autoryzowała. Rozstałam się więc z moim mecenasem. Była u mnie jakiś czas temu pani Zofia Wileńska z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, która zapewniała, że skontaktuje się ze mną jakiś pełnomocnik, ale nikt się do mnie nie zgłosił. Zostałam więc sama, bez adwokata.
Ile razy była Pani przesłuchiwana w sprawie katastrofy?
- Byłam na początku na zebraniu prokuratorów z rodzinami ofiar. Pamiętam, że podeszła wtedy do mnie dziennikarka z TVN, prosząc o wywiad, oczywiście odmówiłam jej. Przesłuchiwana jednak ani razu nie byłam, tak zadecydował wspomniany mecenas, który jeszcze wtedy mi pomagał. W prokuraturze był mój syn. Nie wiem jednak, o co go pytano, nie znam się na tych procedurach. On sam też nie pamięta. Wiem, że były to standardowe pytania, które zadawano wszystkim.
Czy, według Pani, polski rząd dołożył wszelkich starań, by przyczyna katastrofy Tu-154M została należycie wyjaśniona? Nie dziwi Pani fakt, że już w pierwszych godzinach po katastrofie pod Smoleńskiem zrzucano winę na polskich pilotów?
- Uważam, że strona polska w ogóle nie stara się dojść do prawdy. Zrzucanie winy na zmarłych pilotów jest czymś potwornym. Podobnie jak wiele rodzin ofiar twierdzę, że nie jest możliwe, by tutaj zawinił błąd pilota. Nie do pojęcia jest dla mnie fakt, że panowie Tusk i Komorowski oddali śledztwo Rosjanom. Nie mogę też pojąć, jak można było już na samym początku śledztwa wykluczyć możliwość zamachu.
Co sądzi Pani o fakcie, że Edmund Klich, polski akredytowany przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym, wyjechał już z Moskwy, a zajął się teraz z rozmachem promocją swojej najnowszej książki o systemowych teoriach katastrof lotniczych? Planuje nawet dopisanie rozdziału o katastrofie smoleńskiej...
- Informacje o śledztwie docierają do mnie tylko śladowe, i to jedynie poprzez media. Słyszałam za to o promowaniu przez Edmunda Klicha jego książki. To nie tak powinno wyglądać. Od samego początku mam wrażenie, że robi się wszystko, by tę narodową tragedię wyciszyć.
Ma Pani kontakt z rodzinami innych ofiar? Podejmowali Państwo wysiłki, aby zwrócić uwagę na niepokojące aspekty dotyczące wyjaśniania przebiegu i przyczyn katastrofy?
- Jestem jeszcze w tej chwili w strasznym stresie i nie mam sił, by udzielać się medialnie. Nikt też z rodzin innych ofiar tak naprawdę nie zwrócił się do mnie. Sama zwróciłam się do pani Barbary Stasiak. Jedynie z nią utrzymuję dziś kontakt, bo osób z pozostałych rodzin po prostu nie znam. Uważam jednak, że zarówno Stowarzyszenie Katyń 2010, jak i Zespół Parlamentarny ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej mają absolutną rację, że domagają się wyjaśnienia przyczyn katastrofy.
Modliła się Pani przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu? Jak odebrała Pani akcję usunięcia krzyża?
- Nie czułam się na siłach, by chodzić przed krzyż. Zabolało mnie jego usunięcie, bo to było dla rodzin ofiar i rzeszy Polaków ważne miejsce i ważny symbol. Sposób, w jaki go usunięto, jak również wcześniejsze potajemne wieszanie tablicy na Pałacu Prezydenckim było czynem niegodnym. Nie rozumiem, dlaczego krzyż nie mógł stać na Krakowskim Przedmieściu.
Czy - Pani zdaniem - przed Pałacem Prezydenckim powinna się znaleźć godna forma upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej?
- Na Krakowskim Przedmieściu powinien znaleźć się bardzo ładny pomnik. Osobiście nie podoba mi się projekt obelisku z dłońmi, o którym mowa była w telewizji. Proponuję, żeby do jego wykonania zaangażowano artystę Andrzeja Renesa, który ma w dorobku bardzo piękne pomniki. Sama zleciłam mu wykonanie pomnika dla mojego Męża na Powązkach. Uważam, że mój Mąż zasłużył na piękny nagrobek, dlatego pomimo znacznych kosztów (67 tys. zł) zdecydowałam się mu go wystawić. Wsparło mnie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które przeznaczyło na ten cel 30 tys. złotych. Dostałam również 6,5 tys. zł od Szwadronu Kawalerii im. II Pułku Szwoleżerów Rokitiańskich z powiatu starogardzkiego, za co im serdecznie dziękuję.
Dostała Pani zaproszenie na pielgrzymkę samolotową do Smoleńska, na 10 października? Będzie Pani w niej uczestniczyć?
- Dostałam zaproszenie na pielgrzymkę do Smoleńska, dzwoniono do mnie też z MKiDN. Nie wezmę jednak w niej udziału. Nie rozumiem, jak można organizować taką pielgrzymkę, skoro na miejscu katastrofy znajdowane są jeszcze szczątki ludzkie. Przecież to straszne! Poza tym pojawia się tu także kwestia wspomnianego krzyża z Krakowskiego Przedmieścia. Sama jestem osobą bardzo wierzącą i krzyż ma dla mnie szczególne znaczenie, ale wykorzystywanie go do celów politycznych przez rządzących przy okazji pielgrzymki jest dla mnie nie do przyjęcia. Wolę pojechać do Zakopanego, gdzie 10 października o godz. 10.00 w kościele św. Antoniego u Ojców Bernardynów, gdzie braliśmy z Januszem ślub, zostanie odprawiona za niego Msza Święta.
Dziękuję za rozmowę.
Za - "Nasz Dziennik" - Sobota-Niedziela, 2-3 października 2010, Nr 231 (3857)
http://www.naszdziennik.pl/index.php?da ... d=po41.txt