Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Gruba Krystyna

6.08.2008 00:37
Moja podróż do Ziemi Obiecanej[blok]Po zakończeniu wojny nikt z nas pracujących w niewoli u „ bauerow” nie wiedział co robic czy wracać czy zostać w Niemczech. Wszyscy wiedzieliśmy tylko że Polska wyzwoliła się z okupacji niemieckiej i teraz jest w jarzmie komunizmu. Wiele polskich ziem Rosja zagarnęła dla siebie na pozostałych terenach mojej ojczyzny ustanowiono niby-państwo polskie, ale z rządem komunistycznym pod całkowitą kontrolą rosyjską. Cała Polska została zaliczona do bloku sowieckiego, czyli komunistycznego. Rosjanie, którzy byli razem z nami w niewoli niemieckiej opowiadali nam często o tym czym jest komunizm i tego naród polski bał się najbardziej. Ponieważ Sowietom nie spieszyło się zabierać swoich jeńców wojennych z Niemiec, oskarżano ich o zdradę wojenną. Ci, którzy wrócili do Rosji, byli wywożeni na Syberię, albo do obozów pracy, ale ślad po nich zaginął. W miesiąc po zakończeniu wojny zawiadomiono nas, że wszyscy cudzoziemcy, którzy pracują u bauerów muszą zgłosić się do obozów uchodźczych. Nas pod opiekę wzięli Amerykanie, wraz ze sporą grupą ludzi różnych narodowości umieścili w byłej niemieckiej fabryce amunicji położonej w lesie. Przeszliśmy tam komisję, która sortowała ludzi według ich narodowości. Mnie i moją siostrę zawieziono do budynku klasztornego w Zaumberg. Było w nim prawie 250 osób, przeważnie samotnych i młodych, poniżej 20 lat. Zamieszkaliśmy z grupą kobiet w dużej sali posłanej materacami. Od następnego dnia zatrudniono nas w jadalni przy wydawaniu posiłków i sprzątaniu. Moim marzeniem było wracać do Polski, choć od grudnia 1944 roku nie miałam żadnych wiadomości od rodziny. W klasztorze mieszkałyśmy tylko jakiś czas, bo potem przeniesiono nas do baraków w innym obozie. Były w nich tylko okna i drzwi, żadnego wyposażenia, a w niektórych nie było nawet szyb
W moim baraku było nas dziewięć. pracowałam przy komendancie obozu: sprzątałam, wypełniałam kwity. Pewnego razu zdecydował się wrócić do Polski, a wraz z nim wyjechało 150 osób.
Powiedzieli że będą do nas pisać , ale nikt o nich więcej nie słyszał. Po pewnym czasie przeniesiono nas do obozu Waldlager, który mieścił 5 tysięcy ludzi. Niektórzy zakładali rodziny w obozie, bo wiedzieli, że razem będzie łatwiej żyć, szczególnie gdy trzeba będzie jechać na emigrację. Ja też miałam w obozie narzeczonego. Sukienkę ślubną uszyłam sobie z firanki i zdecydowałam się dzielić życie z człowiekiem, którego słabo znałam. Było to 13 października 1945 roku. Po jakimś czasie nastąpiło kolejne przesiedlenie, tym razem w okolice pięknego turystycznego miasteczka Bad-Reichenhall. Nasze koszary składały się z dwupiętrowych budynków, w których kiedyś mieszkali niemieccy dowódcy wojskowi. W pokojach stały piętrowe łóżka, były umeblowane i mieściło się w nich po 10 osób. Byliśmy zadowoleni z panujących tam warunków i ze smutkiem odjeżdżaliśmy po 9 miesiącach do kolejnego miejsca przesiedlenia. Nowy obóz, do którego nas zawieziono, zbudowany był z blachy na nieużytkach, z daleka od miasta. Nazywał się Altenstadt. Do najbliższego miasteczka Schongau było około 10 kilometrów. Warunki w nim były trudne, panowało przeludnienie, brak ogrzewania, opieki lekarskiej. W nim przyszło mi urodzić mojego synka, 7 października 1946 roku. Gdy nastała zima, głód i zimno zaczęło się ludziom dawać we znaki. Dzieci zaczęły umierać, więc stworzono wokół obozu cmentarz. Czuliśmy się jak w niewoli. Ponieważ w naszym baraku przebywało pięcioro dzieci i trzy rodziny, panował ciągły hałas i ciasnota. Z powodu bardzo słabego wyżywienia i braku opału doszło w obozie do ogólnej głodówki na znak protestu. I choć co prawda przysłano wtedy paczki z Czerwonego Krzyża, to jednak uznano nas za buntowników i już po trzech dniach kazano opuścić obóz. Wyjeżdżaliśmy na amerykańskich ciężarówkach bez żalu, bo nigdzie nie mogło nam być gorzej .. niż w tym obozie. Zawieziono nas do obozu repatriacyjnego w Augsburgu i umieszczono w bloku z trzema rodzinami, z których każda miała swój kąt. Tam nasz synek sprawił nam ogromną niespodziankę, bo gdy nadeszły kolejne, trzecie już w obozach Święta, zaczął stawiać samodzielnie pierwsze kroczki. Byliśmy z tego powodu szalenie szczęśliwi i planowaliśmy pozostać w tym obozie jak długo się da, a potem wyjechać na emigrację. Niestety pewnego dnia kazano nam przenieść się znów do innego obozu, gdzie setki osób czekało na emigrację. Potem przenoszono nas jeszcze dwukrotnie, lecz słuchając opowiadań o tym co dzieje się w Polsce, szczególnie na jej wschodnich terenach, byliśmy pewni, że nie wrócimy tam. Nie chcieliśmy popaść w nową niewolę. O Australii nie wiedziałam prawie nic. Tyle tylko, że jest dużą wyspą i leży bardzo daleko od Europy. Gdy ogłoszono zapisy na wyjazd na emigrację, każdy starał się jak najszybciej wyjechać, choć pierwszeństwo dawano osobom samotnym, lub bezdzietnym rodzinom. Zgłaszano się na wyjazd do Ameryki, do Wenezueli. Komendant naszego obozu poradził mi, abyśmy jeszcze trochę poczekali na lepszą okazję. Jego zdaniem okazja taka nadarzyła się, gdy ogłoszono zapotrzebowanie na wyjazd dziesięciu rodzin do Australii. Zapisy szybko się skończyły i każdy z żalem opuszczał kolejkę do zapisów, ale też z nadzieją, że następnym razem będzie załatwiony pozytywnie. Mój mąż podobnie jak ja też nic nie wiedział o życiu w Australii, powiedział jednak, że jego majster twierdzi, że w Australii jest tak samo jak w Ameryce albo Kanadzie. „Daleko, bo daleko, ale za to klimat jest cieplejszy. Musimy przecież gdzieś żyć, a tutaj jest coraz ciężej, szczególnie tobie i dziecku”. Opatrzność boska czuwała nad nami, bo udało mi się zapisać na komisję kwalifikującą do wyjazdu. Miałam co prawda duże trudności z przejściem przez komisję lekarską, ale jakoś wytrwałam. Gdy dostałam wreszcie pozwolenie na wyjazd, podziękowałam Bogu za to, że ułożyło się nam wszystko jak w powieści. Po kilku dniach przyszła wiadomość, że najpierw musimy jechać pociągiem do Włoch, do Neapolu, a potem okrętem do Australii. 5 września 1949 roku wieczorem załadowano nas do pociągu i wyjechaliśmy w drogę do Włoch. Jechaliśmy przez Austrię, Alpy, aż do małej miejscowości położonej nad morzem - Senigallia. Wielu z nas po raz pierwszy miało okazję widzieć morze i plażę. Zawieziono nas do obozu położonego właśnie nad brzegiem morza. Niebieska woda, zloty piasek - pięknie. Po kilku dniach przeniesiono nas do małej miejscowości zwanej Capua. Tam dopiero zobaczyliśmy jak piękna, ale i jak bardzo uboga była w tym okresie Italia. W dzień wszędzie pełno było żebraków, choć wieczorem domy rozbrzmiewały wesołymi, głośnymi rozmowami. Razem z nami mieszkało jedenaście rodzin, głównie Niemki, które pobrały się z Polakami, co zapewniało im emigrację. Kobiety dostawały kartki na mleko dla dzieci, a na zewnątrz ustawione były piece z cegły, na których można było coś ugotować dla dziecka. Kupić można było wiele rzeczy, ale kto na nie miał pieniądze? Na żywność można było coś wymienić, ale nikt z nas nie miał za dużo rzeczy, każdy posiadał tylko tyle ile musiał. Ja męża kombinezon wymieniłam na ryż, aby mieć coś specjalnego dla dziecka, bo dzieciom dawano tu do jedzenia to samo co dorosłym. Dzieci były spragnione pewnych rzeczy, zdarzało się, że zabierały drugim i zjadały co się dało. Najbardziej brakowało warzyw i owoców. Gdy karmiłam swojego synka, już inne dziecko siedziało przy nas, wpatrywało się w to jedzenie i przełykało ślinę. Oczywiście dzieliłam wówczas wszystko, co miałam, co z takim trudem musiałam zdobywać. Za bielizną i ubraniem też się wszyscy uganiali, tak że prania trzeba było pilnować, bo natychmiast znikało ze sznurka. W Capua byliśmy około trzech tygodni, potem wywieziono nas do Neapolu, gdzie zatrzymano nas na dwa dni, a następnie załadowano na indyjski okręt „Amarapura”. Razem z załogą na okręt wsiadło siedemset osiemdziesiąt osób. Wieczorem dostaliśmy kolację, ale ku naszemu zdziwieniu była ona jeszcze skromniejsza niż w obozie w Neapolu, a właściwie w Bagnioli, bo tak nazywła się amiejscowość, z której wypływały okręty z emigrantami. Włoscy pracownicy portu bardzo nam zazdrościli, że nie mogą jechać razem z nami, jeden z nich nawet próbował się ukryć gdzieś na pokładzie, ale go odnaleziono. Następnym portem, do którego nasz okręt zawinął, był Port Said. Był to mały port, ale bardzo uczęszczany przez statki. Widzieliśmy jak ciężko pracują w nim robotnicy portowi, którzy w słonecznym skwarze na głowach przenosili koszami węgiel na nasz statek. Wyglądali jak niewolnicy. Ale powiedziano nam, że są wolni i pracują w swoim kraju. Nasz okręt był bardzo stary, a zbudowany został do przewożenia towarów z Indii do Anglii. Nie miał pomieszczeń do przewożenia dużej liczby pasażerów. Posiadał tylko dwie olbrzymie sale, w których były małe okienka, tak że w środku sal było ciemno. Nie miał on żadnych kabin i pomieszczeń sanitarnych, oprócz tych, które były przeznaczone dla załogi. Dla nas ustawiono piętrowe łóżka. Wszyscy mężczyźni spali w jednej, a kobiety z dziećmi w drugiej sali. Z pomieszczenia, które przedtem służyło jako główny magazyn, zrobiono stołówkę. Leżała ona powyżej pokładu i miała okno, więc można tam było trochę spędzić czas, jeśli komuś udało się znaleźć miejsce. W innych pomieszczeniach było ciasno, ciemno i duszno. Oczywiście można było jeszcze wyjść na pokład, ale nie dało się tam wytrzymać długo ze względu na wiatr, a poza tym pokład nie miał niskich poręczy, co było bardzo niebezpieczne dla dzieci. Załoga na okręcie była dwojaka: Anglicy, którzy dowodzili i Hindusi, którzy wykonywali wszystkie prace. Byli oni całkowicie odizolowani od angielskiej załogi i żyli bardzo skromnie. Natomiast Anglicy pokazywali nam że to oni są panami tego okrętu. Żywność była bardzo słaba. Wcześniej, na Morzu Śródziemnym wyżywienie nasze było lepsze, ale gdy okręt zawinął do portu Afryki Północnej, sprzedano tam żywność i ograniczono się jedynie do konserw i ryb, które codziennie łowiono z okrętu. Chociaż Australia wysyłała żywność dla emigrantów, to jednak dysponowała nią angielska załoga, która przeważnie sprzedawała ją, a ponieważ w Afryce panował głód, w każdym porcie można było sprzedać przeznaczone dla nas produkty. Anglicy dostawali za to dobre pieniądze. Na Morzu Śródziemnym większość z nas była zdrowa, ale po minięciu Kanału Sueskiego ludzie zaczęli nagminnie cierpieć na chorobę morską. Mężczyźni stali na burcie okrętu, kobiety trzymały się łóżek w tzw. „kabinie”, a dzieci zabierano do czegoś w rodzaju szpitala. Na naszym okręcie był tylko jeden lekarz, Włoch. Pochorowaliśmy się wszyscy; ja miałam wysoką gorączkę.
Mąż leżał na podłodze wykończony ciągłymi wymiotami, a dziecko dostało jakiejś wysypki. Najbardziej chorowały dzieci i gdy jedno z nich umarło, wszystkich ogarnął wielki strach. Nasz synek na okręcie skończył trzy lata, ale przez pobyt w obozach i trudne warunki życia wyglądał bardzo mizernie, był blady, chudy. Po śmierci tamtego dziecka zaczęto dawać innym dzieciom mleko w proszku, wcześniej nie było i tego, a dzieci musiały jeść to samo co dorośli. Nadal jednak dzieci nie otrzymywały żadnych owoców ani świeżych warzyw. Pamiętam jak kiedyś mój synek nie mógł zasnąć, bo w kabinie było strasznie duszno - po prostu nie było czym oddychać. Płakał, więc wzięłam go na ręce i wyszłam na pokład, gdzie siedziały już inne matki ze swoimi płaczącymi dziećmi. Było to obok kabiny starszyzny okrętowej. Gdy wyszło z niej dwóch starszych marynarzy z jabłkami, które jedli, dzieci zaczęły płakać jeszcze głośniej. Wtedy jeden z tych marynarzy krzyknął do nas, że jesteśmy bez wychowania, przeszkadzamy im w wypoczynku i natychmiast mamy iść do swojej kabiny. Musiałyśmy to zrobić, ale było nam bardzo przykro, że nie mieli żadnego zrozumienia dla naszych dzieci. Okręt nasz wlókł się bardzo powoli po tym olbrzymim Oceanie Indyjskim. Gdy pewnego dnia zawinął do portu w Colombo, cieszyliśmy się że może tym razem dostaniemy trochę owoców dla dzieci. Niestety wniesiono na pokład kilka ,
koszyków cytryn, które były zielone i zupełnie nie nadawały się dla małych dzieci. Na oceanie mijało nas kilka okrętów, z których podawano pocztę. Przyszła wiadomość, że będziemy cumować w Zachodniej Australii, w Perth. Mówiono, że do tego miejsca dzielą nas już tylko trzy dni. Zapanowała wielka radość, bo na morzu byliśmy już 32 dni, a podróż stawała się bardzo uciążliwa. Niestety, kiedy nasz okręt przybliżył się do lądu, ogłoszono, że musimy płynąć dalej - do Sydney. Byliśmy bardzo zawiedzeni i załamani, a wielu z nas odeszła ochota na jakąkolwiek dalszą podróż. Nie mieliśmy jednak żadnego wyjścia, trzeba było znieść i ten zawód. Ponieważ załoga angielska dobrze wiedziała jak nas żywiono podczas tej podróży, w Perth załadowano na nasz okręt trochę baraniny, aby nikt nie narzekał. Wraz z żywnością na okręt wsiadł także jakiś Australijczyk. Prawdopodobnie był adwokatem i bardzo interesował się losami każdego emigranta. Chciał wiedzieć dlaczego opuszczamy Europę i jedziemy do pustynnej Australii. Przecież - jak twierdził - Europa ma tyle wspaniałych zabytków, uniwersytety, które wykształciły wielkich uczonych, wynalazców, malarzy, podczas gdy Australia jest krajem, w którym trzeba wszystko dopiero budować, tworzyć od podstaw. Tu technika i przemysł zaczyna dopiero rozkwitać. Zdawało się, że człowiek ten wie bardzo wiele o Europie, poza jedną rzeczą, że choć w Europie wszystkiego jest dużo, jednak najwięcej jest wojen, które powodują skrajną nędzę i wyniszczenie. Większość z nas miała już dość tych wojen, chciała uciekać jak najdalej, choćby tak jak my na koniec świata, aby nie słyszeć więcej o wojnie i niewoli. Nie mieliśmy przecież wolnego kraju. Przedtem ojczyzna nasza była zagrabiona przez Niemców, a teraz jest okupowana przez Związek Sowiecki. Gdy nocą nie chciało się spać, patrzyłam na usiane gwiazdami niebo i myślałam ze codziennie, z każdą chwilą, oddalamy się od Europy, od naszego kraju ojczystego, od rodziny, od naszych bliskich i znajomych. Na to wspomnienie aż serce kurczyło się w piersiach, a tęsknota bardzo dawała się we znaki.
Nie wiedziałam, podobnie jak wszyscy moi towarzysze podróży, czy kiedykolwiek jeszcze przyjdzie nam zobaczyć nasz kraj. Przez cały czas wszyscy bardzo obawialiśmy się burzy. Każdy kładąc się spać modlił się o szczęśliwe przeżycie do następnego dnia. Dla dzieci jedyną rozrywką był mały ptaszek, który jakoś dostał się na nasz okręt. Gdy zobaczył dzieci, przyfruwał im pod nogi i zbierał okruszki, które dzieci mu przyniosły. Stał się dla nich wielkim przyjacielem i wielką radością. Pewnego dnia, gdy już oddaliliśmy się od brzegów Zachodniej Australii, na niebie zgromadziły sie czarne chmury, zaczął wiać silny wiatr, a morze rozhulało się na dobre. Kołysało nami tak silnie, że wielki strach ogarnął wszystkich. Dzieci wystraszone płakały, kobiety wpadły w panikę. Nie można było utrzymać się ani na nogach, ani nawet na łóżku. Nie było znikąd pomocy, bo cała załoga zajęła się ratowaniem okrętu. Trzeba było modlić się po cichu i pokładać w Bogu nadzieję na szczęśliwe przetrwanie tej nocy. Ludzie wymiotowali, załatwiali się gdzie popadnie, bo nie można się było nigdzie ruszyć. Po tym kołysaniu prawie każdy z pasażerów był chory, tak że w jadalni było podczas posiłków zupełnie pusto. Dopiero po kilku godzinach zobaczyłam w jakim smrodzie i zaduchu przeżyliśmy tę noc. Płynęliśmy wzdłuż lądu Południowej Australii. Kołysało, co utrudniało posuwanie się naszego okrętu, tak że zamiast 38 dni, podróż nasza trwała w sumie 45 dni. Po ośmiu dniach tego kołysania nareszcie na widnokręgu ujrzeliśmy ląd. Każdy wyszedł na pokład, aby po tylu udrękach zobaczyć tę naszą Ziemię Obiecaną. Powoli okręt podpływał do brzegu, wpływając do zatoki w Sydney. Ale zamiast się cieszyć, że podróż wreszcie się skończyła, ogarnęło nas wielkie zdziwienie i zawód, bo jak okiem sięgnąć wszędzie widzieliśmy tylko na brzegach tego naszego wymarzonego kraju karłowate krzaki i drzewa. Takiego krajobrazu nikt z nas sobie nie wyobrażał, bo gdy przechodziliśmy komisję na wyjazd do Australii, pokazywano nam widoki pięknych miast i domków na prowincji, szerokie pola pełne owiec i bydła, a obok piękne domki farmerów. O tym ostatnim marzył każdy z nas. Podpływając do brzegów zobaczyliśmy tylko pełno dzikich krzaków, które pokrywały ogromne połacie ziemi. Jak okiem sięgnąć nie było nic widać tylko z jednej strony morze, a z drugiej tylko te krzaki. Powoli podpływaliśmy do miasta. Do portu w Sydney dopłynęliśmy o 8 rano w niedzielę 20 października 1949 roku. Załoga szybko opuściła pokład, a my mieliśmy czekać, choć nie było wiadomo jak długo, na kogo i na co. Podobno władze nie miały gdzie umieszczać takiej ilości ludzi wciąż napływających na emigrację. Emigrantami były więc zapełnione magazyny, koszary wojskowe, wszystko co miało dach. Oczywiście można było wynająć gdzieś mieszkanie, ale za bardzo duże pieniądze i nie zawsze nadające się na kwaterę. Dla nas - emigrantów - zaczęto szukać pomieszczenia dopiero, gdy nasz okręt znalazł się w porcie, a ponieważ była niedziela i wszystkie biura i urzędy były nieczynne, czekanie wydłużało się w nieskończoność. Tym bardziej, że zbliżała sie już pora obiadowa, nikogo z załogi nie było, a dzieci zaczynały płakać domagając się jedzenia. Nasz Australijczyk też opuścił okręt. Widzieliśmy jak schodzi z żoną z pokładu; pomachali do nas rękami i zniknęli na zakręcie. Czekaliśmy tak szereg godzin, nie wiedząc co z nami dalej będzie. Już dobrze po południu jakaś organizacja dobroczynna przyniosła nam trochę żywności.
Pierwszeństwo miały dzieci i matki. Dopiero drugi transport jedzenia, przywieziony znów po kilku godzinach, przeznaczony był dla mężczyzn. Około czwartej po południu powiedziano nam, że mamy jechać do przejściowego obozu do Bathurst. Ciężarówkami wojskowymi zaczęto nas przewozić z okrętu do stacji kolejowej, gdzie wsiadaliśmy do pociągu. Trwało to bardzo długo, bo i ludzi do przewiezienia było przecież bardzo dużo. Pamiętam moment, gdy wreszcie udało mi się zejść z pomostu okrętu. Ogarnęło mnie jakieś dziwne wzruszenie, poczułam się słaba, prawie straciłam panowanie nad sobą. Jakiś wojskowy podał mi rękę i pomógł zejść. Gdy stanęłam na lądzie, poczułam się tak dziwnie, że gdyby nie tłumy ludzi wokół, na pewno ucałowałabym tę ziemię. Jadąc ciężarówkami do stacji kolejowej przez Sydney widzieliśmy szerokie ulice, pełne sklepów dosłownie zawalonych różnymi towarami. Ponieważ zrobiło się już ciemno, piękne kolorowe światła oświetlały ulice. Wszystko można było kupić: owoce, słodycze, napoje dla dziecka - gdyby oczywiście ktoś z nas posiadał pieniądze. Nie mieliśmy jednak ani centa. Po wejściu do wagonów znów czekaliśmy, bo nasz załadunek trwał w sumie prawie cztery godziny. Nie było też warunków, aby zorganizować cokolwiek do jedzenia dla takiej masy ludzi. Dziecko płakało bo było głodne, jadło przecież tego dnia tylko dwa razy. Powiedziano nam jednak, że jak zajedziemy na miejsce, dostaniemy coś do jedzenia. Jechaliśmy prawie całą noc. Nad ranem byliśmy już zmarznięci i bardzo zmęczeni, bo teren był górzysty, co znacznie wydłużało naszą podróż. Każdy bardzo czekał kiedy nareszcie dojedzie już do tego upragnionego miejsca. Na stacji znów przesiedlono nas do wojskowych ciężarówek i przewieziono do obozu. Zaprowadzono nas do jadalni, gdzie mogliśmy najeść się do syta. Nie każdemu wyszło to na dobre.
Zmęczeni, głodni i niektórym to nadmierne jedzenie wyraźnie zaszkodziło. Ja sama myślałam, że się wykończę, tak się rozchorowałam. Przydzielono nam pomieszczenie w baraku i dwa łóżka, które z pomocą męża zaczęłam składać. Po dniu pełnym niewygód i wielkiej niepewności jutra zmorzył nas sen. Tak to spędziliśmy pierwszy dzień w Australii. Tego dnia prawie nikt ze sobą nie rozmawiał. Dopiero następnego, gdy już każdy się rozejrzał gdzie jest, zaczęły się narzekania: „z Niemiec wyszliśmy z baraków i tu znów przyjechaliśmy do baraków”. Na powitanie powiedziano nam że jest to nasz tymczasowy dom, i że może niektórym przyjdzie spędzić tu dwa lata. Przede wszystkim kobietom z
dziećmi, bo mężczyźni muszą wyjechać stąd do pracy, aby odrobić dwuletni kontrakt, który był podstawą umowy naszego przyjazdu do Australii. Czuliśmy się bardzo zawiedzeni, bo nikt z nas nie spodziewał się, że przyjdzie nam mieszkać w barakach. Jeszcze przed wyjazdem informowano nas, że Australia jest wielkości Europy, a zamieszkuje ją tylko siedem milionów mieszkańców. Dlatego myśleliśmy, że jeśli jest tu takie słabe zaludnienie, to człowiek będzie szczególnie szanowany, otoczony opieką, choćby w pierwszych godzinach po przyjeździe. Nikt z nas nie znał języka i choć byliśmy wolni, mogliśmy pozostać w obozie albo sobie iść - jednak dokąd? Gdy raz ktoś opuścił obóz, nie miał już prawa do niego powrócić. O prywatnej kwaterze nie było mowy, z powodu braku pieniędzy, nie mówiąc już o ubraniu, żywności i innych wydatkach na utrzymanie rodziny. Owszem pracę można było dostać, ale tak daleko od naszego obozu, że ojciec nie mógł się w ogóle zobaczyć z rodziną. Poza tym on tylko sam pracował na swoje utrzymanie i na pobyt rodziny w obozie. Było to dziwne, bo ojców i mężów rodzin wysyłano do pracy na kontrakt tysiące kilometrów od nas, a w naszym obozie zatrudniali często samotnych mężczyzn. Nic więc dziwnego, że wielu mężów nie chciało się zgodzić na taki rozdział rodziny. Musieliśmy się jednak jakoś utrzymać i gdy po dwóch tygodniach przyszło pierwsze zapotrzebowanie na robotników do Townsville, mąż mój zgłosił się do pracy, choć było to około 2500km od nas. Ofiarowywano pracę na terenie wojskowego lotniska, nie wymagającą żadnych kwalifikacji. Bardzo nam trudno było się rozstawać. Na drogę dano mężowi siedem szylingów i sześć pensów. Były to pierwsze pieniądze jakie zobaczyliśmy w Australii. Mąż zostawił dla mnie i dziecka pięć szylingów, a resztę wziął ze sobą i odjechał. Wtedy ogarnęła mnie wielka żałość i tęsknota. Wokoło nie miałam nikogo znajomego, wszyscy pochodzili z obozów z całych Niemiec, a Polaków prawie nie było. Najwięcej było Ukraińców, Czechów i Bałtów. Brałam dziecko na ręce i wychodziłam z nim na łąkę, gdzie rosło trochę drzew. Często przypominają mi się te chwile. Chwile wielkiej samotności, a jednocześnie jakiejś nadziei, że w tym nowym kraju wszystko kiedyś się ułoży, że będzie można normalnie żyć. Tylko kiedy? W kraju, gdzie nie mogłam w tych pierwszych najtrudniejszych dniach być razem z mężem. Wiem, że Władzio tak samo tęsknił do nas jak i my za nim. Po jakimś czasie zawiadomiono nas, że mamy jechać do innego obozu, w którym są same kobiety z dziećmi. Był on oddalony od naszego o około sto kilometrów i położony w miejscowości Parkes. Na obszarze niewielkiego lotniska zbudowano szereg baraków, gdzie umieszczono kobiety i dzieci, których mężowie pracowali na kontraktach w odległych miejscach Australii. Kobiety te były bardzo często obiektami uwagi ze strony pracujących wokół mężczyzn, tak że niejedna - nie mogąc doczekać się na męża - znajdowała sobie kogoś innego. Najczęściej dotyczyło to Niemek, które powychodziły za Polaków, dlatego po dwóch latach pracy na kontrakcie Polacy pozostawali sami, bez żon. Utrzymanie i wyżywienie w obozie pochłaniało ponad połowę tygodniowych zarobków mego męża. Gdy musiałam zapłacić za pobyt, a do tego doszedł zaległy rachunek z poprzedniego obozu i wypłata mojego męża jeszcze nie nadeszła, miałam wielki kłopot. Bo ani na pastę do zębów, ani na mydło czy proszek do prania nie wystarczało mi, nie mówiąc już o lodzie dla dziecka czy cukierku, które miały już inne dzieci, których ojcowie byli tu dłużej i pracowali. Przez cały czas było mi bardzo smutno, gdyż byłam tylko sama z małym dzieckiem, nie znałam nikogo i nie było się komu pożalić na mój tułaczy los. W obozie dbano o nasze wyżywienie i gdyby nie ta wielka samotność, to mogłabym powiedzieć, że głodni nie chodziliśmy. Bardzo też szybko zorganizowano dla nas kursy języka angielskiego, choć odbywały się wieczorami, a wtedy nie miałam z kim zostawić dziecka. W domu nie chciało zostać samo, zresztą bałam się o nie, bo raz wskoczył do naszego baraku przez uchylone okno duży possum. Innym razem rozgościły się na dobre duże zielone żaby; bałam się też żmij i pająków, o których wszędzie mówiono. Zresztą bałam się wszystkich otaczających nas zwierzaków. Pamiętam, że gdy pierwszy raz usłyszałam głos kookaburry, byłam pewna, że to kłótnia jakichś ludzi. Przestraszyłam się też głosu chrabąszczy, których dosłownie chmary siedziały na drzewach i robiły straszny szum. Nikt nam o tym wszystkim wcześniej nie opowiadał, sami odkrywaliśmy wszystkie “uroki” i niespodzianki Australii. Po kilku tygodniach przyszła wiadomość, że muszę jechać do innego obozu, niedaleko Brisbane. Oczywiście ucieszyłam się, bo to oznaczało być już bliżej męża. Niestety nie mogłam się z nim zobaczyć, bo akurat nastała pora deszczowa i pociąg z Brisbane do Townsville nie kursował z powodu podmokniętych torów kolejowych. Z miasta pojechałam z dzieckiem do ukrytego w lesie obozu, który został zbudowany podczas wojny dla wojsk sprzymierzonych. W przydzielonym dla nas baraku panował straszliwy nieład і brud. Nie wiem dlaczego bo w dwoch poprzednich było czysto i porządnie. Zmęczona tym wszystkim i zniechęcona usiadłam na walizce i zaczęłam płakać, myśląc, że już dłużej nie dam sobie sama rady. Od czasu przyjazdu do Australii tułam się tylko po różnych miejscach, nie mam niczego własnego, nigdy nie wiem, co jutro będzie ze mną i z moją rodziną, a od męża dzieli mnie około tysiąca kilometrów. Myślałam o tym, abyśmy chociaż wspólnie mogli dzielić tę tułaczkę po obcej ziemi, która wydawała nam się ziemią obiecaną. Może lepiej było zostać w Niemczech, przynajmniej bylibyśmy razem. Wyrwałam się wreszcie z tej zadumy і wzięłam do sprzątania. Pomału doprowadziłam wszystko do porządku. Zbliżało się moje pierwsze na australijskiej ziemi Boże Narodzenie. W naszym obozie udekorowano jadalnię, wszędzie rozwieszono jaskrawe świecidełka, Mikołaj rozdawał dzieciom małe podarunki, a katolickie zakonnice częstowały nas ciastem i kawą. Smutno mi było, gdy po skończonej uczcie wróciłam z dzieckiem do baraku, myśląc,
że następnego dnia będzie na całym świecie Wigilia, kiedy to rodziny się spotykają i mogą być razem. Przez szczęśliwy przypadek spotkałam w obozie polskiego księdza, który poznał mnie z polską rodziną z dzieckiem. Ludzie ci prawie od pierwszej chwili stali się moimi prawdziwymi przyjaciółmi i opiekunami. Właśnie z nimi byłam na Pasterce i spędziłam święta, za co byłam im ogromnie wdzięczna. Śpiewaliśmy polskie kolędy i cieszyliśmy się, że choć tak daleko od ojczyzny możemy obchodzić święta po polsku. Po kilku dniach, gdy dostałam wiadomość, że jest już możliwość dotarcia pociągiem do Townsville, bardzo się ucieszyłam, że wraz z dzieckiem będę mogła wreszcie pojechać do męża. Pociąg nasz był ogromnie przepełniony; głównie podróżowały w nim kobiety z dziećmi. Na zewnątrz panował upał, był to przecież środek lata w jednym z najgorętszych stanów Australii. Mijaliśmy piękne krajobrazy, choć dziwiło mnie, że po drodze nie mijamy żadnych osiedli, ani nawet pojedynczych domów, i że przez całą noc jazdy nigdzie nie było przystanku. Nie mieliśmy wody nadającej się do picia, nie można też było przejść do innego wagonu z powodu przepełnienia. Kiedy wreszcie udało mi się dla dziecka zdobyć trochę herbaty, okazała się tak mocna, że nie można jej było pić. Nie wiedziałam wcześniej, że za herbatę co prawda muszę zapłacić, ale mleko i cukier dostaję za darmo. Wylałam ten napój. Jakoś z Bożą pomocą dojechaliśmy do Townsville. Myślałam, że nasz synek nie pozna taty, bo nie widzieli się przecież przez cztery miesiące, ale poznał. Mąż opowiedział mi, że pracuje w grupie 120 mężczyzn, że wszyscy tęsknią za swoimi rodzinami, że wynajął dla nas mieszkanie oraz że z nami nie może mieszkać, bo jest zakwaterowany w wojskowych koszarach. Wreszcie zapewnił, że będziemy się widywać w każdą sobotę i niedzielę. Nasze mieszkanie znajdowało się w domu zajmowanym wyłącznie przez lokatorów. Każdy miał tam swoją sypialnię, a w niej łóżko, szafę, toaletkę z miską i dzbankiem na wodę. Byłam zadowolona, że nareszcie nie mieszkam w baraku z blaszanym dachem, lecz w prawdziwym pokoju. Urządzeni kuchenne były wspólne z innymi lokatorami, kuchnia też. Kupiliśmy trochę żywności i po dwóch dniach mój mąż odjechał rowerem do pracy. Nie wiem w jaki sposób zaoszczędził na ten rower. Po kilku tygodniach udało mi się znaleźć pracę jako sprzątaczka, od szóstej rano do drugiej po południu, w dużym budynku podobnym do hotelu. Szorowałam podłogi i korytarze, pastowałam. Potem szybko wracałam do dziecka, którym trochę opiekowała się moja sąsiadka. Gdy po pewnym czasie doszło między nami do konfliktu, postanowiłam poszukać innego lokum. Zamieszkałam z dzieckiem u starszej samotnej kobiety, u której była też kuzynka z mężem i dzieckiem. Przeszło parę tygodni i minął rok, od kiedy mój mąż podjął pracę w Townsville. Okazało się, że przy pracy w wojskowości mogą zwolnić robotnika kiedy chcą, a właściwie gdy przestaje być potrzebny. Mąż został zwolniony, chociaż wcześniej zapewniano go o dwuletnim kontrakcie. W biurze zatrudnienia znajomy polskiego pochodzenia wystarał się dla męża o jakąś pracę w kamieniołomach. Praca była, ale nie mieliśmy się gdzie podziać. Wreszcie również przez znajomości mąż mój dostał pracę w ogrodzie botanicznym w Townsville. Co prawda zarobki były niskie, ale nareszcie mogliśmy być wszyscy razem i to było dla nas najważniejsze. Po dwóch latach mieliśmy zamiar wyjechać do Melbourne, gdzie panował lżejszy klimat i były lepsze zarobki. Sama znalazłam działkę pod budowę domu w zachodnich dzielnicach Melbourne. Od początku naszego tutaj pobytu zaangażowaliśmy się oboje z mężem w budowę Domu Polskiego. Mąż przywoził materiały, pomagał stawiać fundamenty. Ja wówczas prowadziłam Koło Młodych. Około 20 młodych ludzi przychodziło w każdy piątek na zebrania do naszego domu. Prosili mnie, aby im coś opowiedzieć o Polsce, a wtedy było cichutko jak makiem zasiał.
Robiliśmy wszystko, aby tę odrobinę Polski mieć tutaj - czy to polski ośrodek, czy kościół. Bo tylko tam każdy się czuł, że jest w domu, każdy czuł się dobrze. I tak zostało do dziś. Po śmierci męża w moim życiu pojawiła się pustka. Staram się ją złagodzić nadal pracując społecznie, bo to daje wielką satysfakcję. Satysfakcję serca, sumienia i umysłu. Pomimo, że nieraz są jakieś przykrości, pomimo wydatków. Ale człowiek czuje się użyteczny, robi coś dla innych, czuje, że czymś jest. Nie możemy się wstydzić, że jesteśmy Polakami. Możemy być Australijczykami, dobrymi obywatelami tego kraju, ale i Polakami jednocześnie. Powinniśmy to wpajać w nasze dzieci.
[Krystyna Gruba w Australia Day w dzielnicy City of Maribyrnong otrzymała nagrodę Civic Award 2004 – nagrodę zasłużonego obywatela. Od wielu lat należy do Klubu Seniora w Kingsville, gdzie prowadzi chór. Od 50 lat w każdą niedzielę pomaga celebracji Mszy św. dla Polaków ]
    Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au
[blok]