Popczyk Krystyna
[blok]Latem 1947 roku, w Niemczech, przyszłam na świat, dla dwojga wspaniałych ludzi, którzy przeżyli drugą wojnę światową. Na szczęście nie zostali wysłani, jak wielu innych, do obozów koncentracyjnych, lecz przebywali na przymusowych robotach w niemieckich gospodarstwach. Gdy miałam dwa lata, wyjechaliśmy pociągiem do Włoch i z portu Neapol wypłynęliśmy do Australii na statku “General ML Hersey”. Nic nie pamiętam z Niemiec ani z podróży przez morza. Moja najwcześniejsza pamięć sięga dopiero naszego pobytu w hostelu w Maribyrnong. Pamiętam, że moi rodzice chodzili do pracy, a mnie zostawiali pod opieką sąsiadki. Miałam lalkę, którą bardzo kochałam, a którą mojej sąsiadki córka też kochała. Było dużo kłótni o tę lalkę. Podczas jednej z nich moja najdroższa lalka została
rozerwana i chociaż mój tata ją zreperował, nie była to już ta sama lalka, z jedną nogą ze zwiniętej gazety. Pamiętam też “beczki” blaszane, w których mieszkaliśmy i te żelazne łóżka, na których spaliśmy. Kiedyś mój tata był bardzo zły i miał zamiar mnie uderzyć. Kazał mi położyć się na brzuchu na łóżku. Widziałam, że jego ręka zbliża się do mnie, więc przekręciłam się, a wtedy on uderzył w brzeg żelaznego łóżka. Zamiast strachu zaczęłam się śmiać i po sekundzie złość taty zmieniła się w ból, a zaraz potem w uśmiech. Objął mnie, pocałował i przytulił.
Gdy wprowadziliśmy się do dzielnicy Ardeer, zamieszkaliśmy na Yallour Street, w domku, który mama i tata sami wybudowali. Wprowadziliśmy się kiedy pierwszy pokój był skończony. Nie było wtedy ulic asfaltowych, tylko droga wysypana kamieniami, ze śmierdzącymi ściekami po bokach. Oprócz sześciu otynkowanych domów na Maxweld treet, jedno i dwupokojowe domki były porozrzucane po całej dzielnicy. Po wodę chodziliśmy do pompy na następną ulicę i w wiadrach przynosiliśmy ją do domu. Gdy się przewróciłam i po drodze wylałam wodę, musiałam wracać na nowo. Na początku nie było światła więc mama gotowała na prymusie. Warunki życia były prymitywne, ale byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy wolni, żyjemy w Australii, mamy swój własny domek i przyjaciół wokół siebie. My dzieci, wychowaliśmy się jak jedna duża, szczęśliwa rodzina, bawiąc i bijąc się razem. Nasi rodzice byli dobrymi przyjaciółmi, a nasze domy były wybudowane wspólnie. Gdy jedna rodzina potrzebowała pomocy, mężczyźni zostawiali pracę przy swoich domach i spieszyli z pomocą. W każdą sobotę wieczorem rodziny kolejno zapraszały sąsiadów na przyjęcia, na których wszyscy bywaliśmy. Jedliśmy, śpiewaliśmy i tańczyliśmy aż do wczesnych godzin rannych. A w niedzielę wszyscy szliśmy na Mszę świętą do kościoła Matki Bożej, którym pierwotnie był wielki namiot, a potem przez kilka lat taka sama “beczka” żelazna, jakie były w hostelu. Wreszcie wybudowano nowy kościół. Ponieważ moja rodzina była jedną z pierwszych, która miała telewizor, czarno-biały oczywiście, nasz pokój gościnny w piątki i w soboty wieczorem zamieniał się w małe kino. Czasami na te seanse przychodziło nawet około trzydziestu osób. Oczywiście sprzątanie po tym wszystkim należało do mnie. Wraz z moimi rówieśnikami chodziłam do szkoły podstawowej “Matki Bożej”. Dla nas, dzieciaków, najważniejszą uroczystością szkolną był coroczny bal na zakończenie roku. Wszystkie klasy brały udział w tej imprezie. Każda klasa była uczona innego tańca, i gdy ten wielki dzień nadszedł, szliśmy szybko do domu, aby odpocząć przed balem. Gdy wracaliśmy, wszystkie dziewczynki były ubrane w piękne, długie sukienki, a chłopcy oczywiście w garnitury. Staliśmy w parach na korytarzu, podekscytowane, nerwowo oczekując naszej kolejki do tańca. Nasi rodzice siedzieli wokół sali i z dumą patrzyli jak ich dzieci były tej nocy “gwiazdami”.
Byłam w ósmej klasie w Marian Girl’s College, gdy mój młodszy brat zaczął szkołę podstawową i moja mama wróciła do pracy. Wówczas moim obowiązkiem było przypilnowanie braci, przed szkołą i po szkole. Mama często pracowała po 16 godzin, więc do mnie należało ugotowanie kolacji dla rodziny, sprzątanie domu, pranie. Muszę przyznać, że czułam się czasami trochę wykorzystywana i bywało, że stawałam się “tyranem” dla moich braci, czasami wymuszając na nich siłą, aby mi pomogli. W każdą sobotę chodziłam do polskiej szkoły. Przyznaję, że choć na początku chętnie, jednak później z wielką niechęcią uczyłam się historii, geografii i języka polskiego. Mieliśmy też lekcje tańca, śpiewu i sztuki dramatycznej, które lubiłam. Kiedyś zbuntowałam się i powiedziałam, że nie chcę już chodzić do polskiej szkoły, ale wówczas tata zagroził mi pasem. W rezultacie chodziłam tam nadal przez siedem lat. Do tego dnia jestem i zawsze będę wdzięczna tacie, że zmuszał mnie do nauki języka polskiego. Teraz jako dorosła jestem dumna z tego że mówię i czytam po polsku, choć nie perfekcyjnie, ale dość dobrze. Wychowując się w Ardeer widziałam początek działalności klubu piłki nożnej, w którym grali obaj moi bracia. Widziałam jak wybudowano Dom Polski, ale wówczas nie myślałam że będę aktywnym członkiem Stowarzyszenia Polaków w Sunshine. Pamiętam jak mężczyźni wracając do domu po całodziennej pracy, szli prosto do pracy społecznej przy budowie sali Domu Polskiego. Pracowali tam też całe soboty i niedziele po Mszy świętej. Pamiętam, że nasza mama często była zła i mówiła, że tata zawsze ma czas, aby pracować przy budowie sali, a nigdy nie ma czasu na zrobienie czegoś koło własnego domu. Gdy skończyłam 21 lat, pojechałam do Ameryki na wesele kuzynki. Moje zaplanowane sześć miesięcy wakacji przeciągnęło się na dwa i pół roku. W tym czasie podróżowałam po Polsce, Francji i Anglii. Podczas tej
podróż y dosłownie zakochałam się w ojczyźnie moich rodziców..
Byłam też bardzo zadowolona, że poznałam całą moją rodzinę. We Francji odwiedziłam moją chrzestną matkę, która wyszła za mąż, po wojnie w Niemczech, za Francuza. Utrzymywałam kontakt listowy po francusku z jej synem, który spotkał mnie na lotnisku “Orly” i przywiózł do domu swojej matki, na wioskę. Byłam zaskoczona, że ona nie rozmawiając i nie słysząc ojczystego polskiego języka jedynie przez 30 lat, zupełnie go zapomniała . Przez resztę mojego pobytu musiałam rozmawiać z nią po francusku. W Anglii zabrakło mi pieniędzy, więc pogodziłam się z faktem, że spędzę święta Bożego Narodzenia samotnie, bez rodziny. Załamana napisałam do rodziców o moim losie. Moi wspaniali rodzice nie chcąc, żebym spędzała święta sama w obcym kraju, przysłali mi dość pieniędzy na powrót do Ameryki, do rodziny siostry mojej mamy. Następne dwanaście miesięcy spędziłam więc w Stanach Zjednoczonych i wreszcie w grudniu 1972 roku wróciłam do Australii. Do roku 1980 urodziło mi się troje dzieci. Dopóki moje pierwsze dziecko nie zaczęło chodzic do szkoły nie interesowałam się Stowarzyszeniem Polaków w Sunshine. Oczywiście bardzo chciałam, żeby moja córka uczyła się języka polskiego, więc posłałam ją do polskiej szkoły w Ardeer. Ponieważ szkoła ta jest sekcją Stowarzyszenia Polaków, więc zapisałam się na członka tej organizacji, co oczywiście
bardzo ucieszyło mojego ojca. Muszę tu powiedzieć, że każde z moich dzieci chodziło do polskiej szkoły. Gdy w roku 1985 powstał zespół wokalno-taneczny ”Wesołe Nutki”, zapisałam do niego moje dzieci. Szybko stałam się aktywnym działaczem zespołu, pracując w administracji, co bardzo lubiłam.
Czasami “Wesołe Nutki” były dla mnie pomocą w trudnych sytuacjach życiowych. Zadowolenie, jakie przynosiła mi praca tam, było naprawdę ogromne. Kochałam wszystkie dzieci i młodzież, więc koło moich przyjaciół znacznie się powiększyło.
Jestem wdzięczna bez granic moim rodzicom, Bogu i Australii za mój rodzinny dom, za to, że wyrosłam na odpowiedzialną, troskliwą matkę, za możliwość wychowania moich dzieci w tym wielkim, wspaniałym kraju – po australijsku, ale w kulturze i tradycjach polskich.
Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au