Regina Michnicka.[blok]Co ma być i tak będzie.
Urodziłam się w Kaliszu, w marcu 1926 roku. Moi rodzice poznali się w Niemczech, ale po urodzeniu się pierwszego dziecka przyjechali do Polski. Nie było pracy, więc ojciec pojechał za chlebem z powrotem do Niemiec, a później jeszcze dalej, do Francji. Po wyjeździe ojca mama zabrała mnie i moją siostrę i przyjechała do swojej rodziny do wioski Oraczew niedaleko Sieradza. Życie tam nie było dla mnie ciężkie, bo chleba miałam dosyć i cukru też. Mama wzięła się za handel; kupowała masło i jajka, zabierała to do Łodzi i sprzedawała. Biedy nie było. Gdy wybuchła wojna miałam 13 lat. Pamiętam jak polskie wojsko szło w kierunku na zachód, żeby zatrzymać Niemców. Mama pojechała w środę do Łodzi, a w sobotę rano wróciła do nas. Nie chcieli jej przepuścić, bo w naszą stronę już ludzi ani wozów nie puszczali. Polacy nie chcieli wierzyć, że wybuchła wojna i kiedy samoloty latały tuż nad Ziemią, mówiono, że to tylko manewry wojskowe. W sobotę rano patrzymy, że Sieradz się pali, więc trzeba uciekać. Następna wioska - Rowy już była zajęta przez Niemców. Zabili tam na miejscu jedenastu polskich rolników, bo u jednego znich znaleźli jakiś mundur strażacki. Moja mama, ja, mojej mamy siostry mąż i córka planowaliśmy przejść na drugą stronę Warty. Dołączył do as sąsiad, a potem pewien chłopak z naszej wioski, który jechał za nami rowerem. Mówił, że chce iść do wojska, ale gdzie tam jakie wojsko było. Nic nie było, wszystko rozbite, pobite przez Niemców. Widziałam jak nasi żołnierze leżeli martwi jak śledzie, albo uciekali gdzie kto mógł. Jeden z nich uciekał nawet bez butów. Leżeli te nasze chłopaki na gołej ziemi, bo jeszcze nikt ich nie pochował; bardzo dużo ich było.
Szliśmy nocą a w dzień spaliśmy w domach puszczonych przez tych, którzy już gdzieś wcześniej uciekli przed Niemcami. Na drogę wzięliśmy chleb, którego ciotka wcześniej napiekła. Po drodze pasły się niewydojone krowy.Więc moja mama poszła i wydoiła je, aby było mleko; kury łapaliśmy też, bo chodziły po otwartych chałupach. To było nasze pożywienie. Tłumy ludzi uciekały z wiosek wozami choć były z tym kłopoty, bo jak tu schować się z koniem i z wozem w las, kiedy Niemiec zaczynał strzelać do nas z samolotu. Mieliśmy ten jeden rower i jakoś tak posuwaliśmy się naprzód. Bez celu, aby tylko za Wartę. Przy szosie, która prowadziła na Warszawę, na górce stała chałupa, gdzie chcieliśmy się zatrzymać i przespać dzień, aby uniknąć bombardowania. Kiedy jednak wieczorem obudziliśmy się żeby iść dalej, nie było już gdzie iść, bo w tym czasie Niemcy już nas minęli i poszli na Warszawę. Mama postanowiła wrócić do domu. Zostawiła mnie u siostry w Łodzi, a sama pojechała na wieś kupić masła i jajek. Potem i ja zaczęłam razem z mamą handlować. Tak było przez parę miesięcy wojny. Już w styczniu, może na początku lutego 1940 roku, Niemcy zrobili spis tych, którzy mają im dostarczać mąkę. Nagle 5 maja rano o trzeciej w nocy, pod każdy dom zaczęły podjeżdżać konie i podwody. Ludzie tak jak stali, musieli wchodzić na te wozy. Mieliśmy wielkie szczęście, bo znajomy chłopak, który pracował w gminie, podsłuchał co się będzie działo, wsiadł w nocy na rower i w pierwszym domu powiedział co Niemcy planują. Tylko dzięki niemu gdy nas zabierali, wzięliśmy ze sobą trochę jedzenia. Zawieźli nas do gminy, gdzie czekały już na nas trzy ciężarówki. Potem przewieźli nas do Łodzi, do Konstantynowa i umieścili w jakiejś fabryce. Widziałam tam całe wioski ludzi powysiedlanych wraz z dziećmi, ze starcami. Leżeliśmy na cemencie, nawet słomy nie było podścielonej dla ludzi. Rano podzielili nas na grupy. Co dziesiąty dostawał chleb i dzielił go między nas. Nie myliśmy się, bo wody nie było nawet do picia. Byliśmy tam około dziesięciu dni .
Potem zawieźli nas pociągiem do Bochni, a stamtąd rozwieźli po gospodarstwach. Moja mama zostawiła mnie i poszła szukać jakiegoś zajęcia. Spotkała jakiegoś górnika, który miał krowę i potrzebował kogoś do pasienia tej krowy. Tam mnie umieściła, a sama wróciła do Bochni. Po jakimś czasie mama zabrała mnie ze sobą do Częstochowy, a zaraz potem udało nam się dojechać pociągiem do Łodzi. Znów zajęłyśmy się handlem. Jeździliśmy po towar pociągami do Sieradza. Prosiłam zawsze kogoś, kto miał odpowiednie papiery, żeby kupił dla mnie bilet, bo sama takich papierów, jakie Niemcy wymagali nie miałam W maju, dokładnie 13 maja 1941 roku, na stacji Łódź Kaliska Niemcy zrobili łapankę. Złapali i mnie razem z innymi. Łapali tylko młodych, wyganiali ze stacji, a na dole czekały już na nas ciężarówki. Załadowali nas do tych ciężarówek, ale nie wieźli daleko. Po kilku dniach, dokładnie 25 maja 1941 roku, zawieźli nas pociągami do Niemiec, do obozu. Ponieważ nie było w nim łóżek. Do jedzenia dali nam po kawałku chleba i trochę sztucznego miodu. Potem przeszliśmy przez łaźnię, wreszcie naznaczyli nas numerami. Do dzisiaj mam dowód z moim zdjęciem i wpisanym moim numerem. Umieścili nas w biurze pracy, gdzie przychodzili “bauery”. Patrzyli na nas i wybierali tego, kto im się spodobał. Jeden z bauerów upodobał sobie mnie i od tego dnia mieszkałam i pracowałam w jego gospodarstwie. Była to wioska Schwartzemunde*, a “mój” bauer nazywał się Henyk Bering. Nie był dla mnie zły. Mieszkało tam już dwóch Polaków, z których jeden został później moim mężem. Miałam swój pokój, łóżko z materacem i prześcieradłem, pierzynę. Praca była taka jak to w gospodarce. Latem wstawało się o piątej, bo trzeba było podoić krowy, aby na czas odstawić mleko. O siódmej było śniadanie. Przez pierwsze dwa lata jedliśmy wszyscy w kuchni, ale przy osobnych stołach, a potem w osobnym pomieszczeniu. Niemcy mieli powiedziane, że nie wolno im jadać razem z nami. Podczas wojny właściwie nie chorowałam. Raz tylko zachorowałam na żołądek. Nigdy się specjalnie nie bałam, bo wiedziałam, że co ma być to i tak będzie.W pierwszym roku było jakoś lżej, ale później musiałam robić wszystko to samo co każdy mężczyzna i jeszcze potem pracować w kuchni. W niedzielę po obiedzie leciało się do innej wioski, cztery kilometry, bo tam byli też Polacy. Pamiętam jak kiedyś Niemcy powiesili jednego Polaka za to, że romansował z Niemką. Kazali wtedy zebrać się nam wszystkim i patrzeć. Mój bauer powiedział, że nie musimy tam iść, bo to za daleko, tak że ja na szczęście nie widziałam jak go wieszali. Niemcom wolno było romansować z Polkami, ale odwrotnie nie. W Dzień Wielkanocy 1945 roku dowiedzieliśmy się, że wojna się skończyła. Już 1 kwietnia 1945 roku byli u nas Amerykanie. Powyrzucali niektórych bauerów z chałup i sami zajęli tam miejsce. Zostali u nas przez tydzień. Kiedy Amerykanie zaczęli zakładać pierwsze obozy, zabraliśmy nasze rzeczy i przenieśliśmy się do obozu w koszarach wojskowych w Herford. Nie chcieliśmy już dłużej pracować dla Niemców. Z tamtego obozu mam jeszcze do dzisiaj miednicę, bardzo dobrą, wojskową. U mnie już jest przeszło pięćdziesiąt lat od 1945 roku, a ile miała przed tem to nie wiem.Bardzo się do niej przywiązałam, bo dla siebie miałam tylko ten kawałek blachy. W obozie było dość biednie, ale w pokoju gdzie było nas po 6 osób mieliśmy łóżka, a w pobliżu stołówkę. Mieszkałam tam około półtora miesiąca. Potem przeniesiono nas w gorsze warunki, pod namioty, po dziesięć osób. Po jakimś czasie przejechaliśmy do Lada*, koło Munden. Był tam duży obóz, na terenie jedenastu wiosek. W jednej z nich mieszkali sami Ukraińcy. Potem jeszcze wozili nas do dwóch innych obozów, m.in. do Paderborn, gdzie był obóz przejściowy i gdzie zapisywali na emigracje. Czekaliśmy jeszcze trzy miesiące na transport już po przejściu głównej komisji. Wreszcie przypłynęły po nas trzy okręty. Płynęliśmy 67 dni, bo na statku wybuchła jakaś epidemia.
Do Australii przybyliśmy 23 stycznia 1951 roku. Po wylądowaniu w porcie w Melbourne, przewieziono nas pociągami do
do Bonegilli. Mieliśmy szczęście, bo było to pierwszego dnia po zakończeniu trzymiesięcznego strajku kolejarzy. Dostaliśmy kwaterę w jednym z blaszanych baraków. W każdym z nich było po pięć pomieszczeń po obu stronach. Ja z jednym dzieckiem zamieszkałam w jednym, a mąż z drugim dzieckiem w drugim końcu korytarza. Mieszkałam tam przez pół roku. Dość szybko zabrano mężczyzn do Mildury do pracy przy zrywaniu winogron. Po trzech tygodniach przeniesiono ich do pracy na kolei do Sunshine. Mnie z dziećmi przewieziono najpierw do Rushworth, a potem do Somers. Stamtąd już miałam dużo bliżej do męża. Kiedy podczas pracy mąż mój złamał rękę, zaproponowano mu stałe zatrudnienie na kolei i zamieszkanie z rodziną w domu kolejowym w Traralgon. Tak minęły dwa lata od chwili wylądowania w Australii. Po kilku miesiącach przenieśliśmy się do domu ojca chrzestnego mojej córki, do Newport. W Sunshine mieliśmy już kupiony przez męża plac, ale nie mieliśmy pieniędzy na budowę własnego domu. Żeby trochę zaoszczędzić poszłam do pracy, do fabryki w Yarraville, a później do fabryki nici w Footscray. Pracowałam też w tkani przy produkcji kocy i przysprzątaniu na lotnisku. Gdy zdobyliśmy już trochę oszczędności, chcieliśmy wreszcie wybudować coś własnego. Nie było to wtedy łatwe, bo trzeba było ponad pół roku czekać na dachówkę, takie były trudności z materiałami budowlanymi. Wszyscy emigranci nagle chcieli się budować, dlatego zdobyć deski, cement czy dachówki było bardzo ciężko. Wreszcie wybudowaliśmy nasz dom w Ardeer. Ponieważ w tamtych czasach mieliśmy ogromne trudności z transportem, przenieśliśmy się do innego domu w Newport, gdzie mieszkam do dziś.
Po śmierci mojego męża w 1986 roku zaczęłam pomagać społecznie w różnych pracach w Domu Polskim “Millennium”. Już ponad 15 lat jestem członkiem komitetu w tej organizacji. Z przyjazdu do Australii jestem bardzo zadowolona. Moje obie córki, które tutaj się wykształciły, mówią dobrze po polsku. W Polsce byłam trzy razy, ale teraz nie bardzo mam do kogo jechać.
Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au