Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Kamińska Janina. Stale byłam na wygnaniu

12.08.2008 00:18

Janina Kamińska

[blok]Stale byłam na wygnaniu.
Urodziłam się w piwnicy, podczas I wojny światowej, 17 września 1915 roku, chociaż w dokumentach mam napisane, że “rzekomo” urodziłam się tego dnia. Byliśmy wtedy pod okupacją rosyjską. Tego dnia w Smorgoniach, na wileńszczyźnie, gdzie wówczas mieszkaliśmy, zaczęło się bombardowanie і wszyscy schowali się w tej piwnicy. Potem jakies starsze kobiety podały moją datę urodzenia do urzędu. Jakiś czas przed wybuchem II Wojny Światowej znalazłam się w Warszawie. W końcu 1940-go roku powstało tam Biuro Pracy, tak zwany Arbeitzang, gdzie trzeba było się zarejestrować pod karą śmierci. Pewnego dnia poszłam tam, aby się zameldować, ale już więcej mnie Niemcy nie puścili. Zabrali mnie tak jak stałam. Wtedy potrzebowali robotników do Niemiec. Myślę, że miałam szczęście, bo nie zabrali mnie do obozu koncentracyjnego, tylko do pracy w Niemczech. Na początku 1941 roku Niemcy wywieźli nas do pracy pociągami. Przed wyjazdem przeprowadzali bardzo nieprzyjemne badania. Człowiek stał przed Niemcami całkiem goły, co było bardzo upokarzające. Nie wierzyliśmy, że oni wiozą nas do pracy, każdy myślał, żejedziemy do kacetu. Było tak dlatego, że przed samym wyjazdem zaprowadzili nas pod prysznic, a ubranie kazali związać w tobołki і odłożyć na bok. Jak już wyłączyli ten prysznic, każdy dotykał siebie i sprawdzał czy żyje. Jak powiedzieli nam, że możemy brać swoje ubranie, ucieszyliśmy się, że jeszcze nie umieramy. Pierwsza miejscowość, do której nas po tej dezynfekcji wywieźli nazywała się Braunschweig. W Niemczech już trochę przestaliśmy się bać, bo widać było, że jesteśmy potrzebni Niemcom do pracy. Byłam przydzielona do fabryki owoców i jarzyn Oldenburg, prawie przy holenderskiej granicy. Do pracy kierowali nas grupami .Było nas razem 30 osób.. Z Warszawy było nas siedem, pozostali byli z innych miast. Zakwaterowali nas w pomieszczeniach nad fabryką. Wstawać musieliśmy o 4-tej rano, bo pracę zaczynaliśmy już o 5-tej. Kładliśmy w puszki owoce i jarzyny, które potem szły dla niemieckich żołnierzy na front. Mieszkaliśmy w trudnych warunkach, szczególnie gdy nastała zima. Materace mieliśmy ze słomy i tylko jeden koc. Jak przyszedł mróz, to na ścianach był lód grubości palca. W moim pomieszczeniu mieszkały jeszcze trzy inne Polki. Jedzenie było tylko na kartki. Przydzielano nam kawałek czarnego chleba i kawałek margaryny na tydzień. Byłam wtedy młoda i mogłam zjeść ten kawałek od razu, ale trzeba było go oszczędzać. Czasami po pracy mogliśmy wyjść na miasto, koniecznie z literą „P” na ubraniu. Do mycia były tylko zlewy, dlatego braliśmy z fabryki różne blaszane części, aby mieć swoją miskę. Bardzo ciężko było znosić wszy, których było mnóstwo. Przywieźli je do nas robotnicy – Volksdeutche - którzy uciekli do Niemiec. Kiedy jeden z nich zdjął koszulę to ona dosłownie sama chodziła. Polacy odnosili się do siebie dobrze, pomagali sobie wzajemnie. Przy pracy bardzo często robiliśmy sabotaże, aby nie pracować aż tyle godzin. Gdy ktoś specjalnie zepsuł maszynę Niemcy musieli ją reperować, a wtedy my mieliśmy troszeczkę odpoczynku. Kiedy pracowaliśmy przy kwaszeniu buraków i brukwi w takich dużych cementowych basenach, to resztki szły do kuchni dla nas, dla Polaków. Czasami było to już sfermentowane, ale Niemcy dodawali wtedy do tego kawałek nogi końskiej, albo wołowej - jeszcze ze szczeciną, bo często było widać w tej zupie włosy - i dawali nam to jako posiłek. Gdy pracowaliśmy w fabryce „Tabako” przywozili nam brukiew w wojskowych kotłach. Kiedyś jedliśmy obiad w sali i - jak to młodzi - żartowaliśmy przy tym i śmialiśmy się. Było wówczas przy stole kilkanaście osób. Ja zajadałam i rozmawiałam z innymi. Opowiadam coś, ale zauważyłam, że wszyscy się na mnie patrzą ze zdziwieniem. Spojrzałam na swój talerz, a tam po bokach robaki, białe z czarnymi główkami. Jak to zobaczyłam zaczęłam wymiotować. Trwało to przez kilka godzin. Niemka, która nas pilnowała, znalazła mnie w toalecie i krzyczała na mnie mówiąc, że udaję bo nie chcę iść do pracy. A ja naprawdę byłam bardzo chora, miałam straszne torsje. Po tym wszystkim dostałam żółtaczki, tak że w końcu wzięli mnie do szpitala, chociaż przedtem wcale nie wierzyli mi, że choruję. Opieki lekarskiej nie było, dopiero jak się ktoś bardzo rozchorował zabierali go do szpitala. My Polacy mieliśmy taką naszą ścieżkę. Nazywaliśmy ją „polską dróżką”. Tam zapoznałam mojego męża. Pracował w tartaku nad kanałem, po którym płynęły barki z Holandii. W tartaku, w którym mieszkał, była mała kuchnia i tam zbierali się Polacy. Każdy coś przyniósł ze sobą w kieszeni; my na przykład trochę grochu, ktoś inny cukru, czy jak pracował we młynie to płatków owsianych. Robiliśmy sobie wspólnie obiad, a potem szliśmy na spacer nad kanałem. Byliśmy młodzi. W tamtych okolicach mieszkało bardzo wielu katolików, ale gdy kiedyś Niemcy zestrzelili polskiego pilota, który zginął na miejscu, to oni wszyscy bardzo się cieszyli. Naloty były bardzo rzadko, ale bywało że Alianci puszczali taki gaz - napalm, który palił się ogniem jak ściana. Wtedy musieliśmy chować się do schronów. Było to już w 1943-44 roku. W ostatnim roku wojny naloty nasiliły się. Niemcy zaczęli uciekać, zlikwidowali fabrykę, a nas przenieśli do innego obozu. Powstał ogólny bałagan. Ludzie też zaczęli się chować gdzie mogli, już na własną rękę. Chowaliśmy się w lesie, ale często trafialiśmy tam na Niemców. Właściwie to włóczyliśmy się po lasach ,nie wiedząc, co dalej. Było to na samym początku 1945-go roku w Linden. Dość szybko pojawili się Amerykanie, a właściwie Kanadyjczycy. Byli bardzo młodzi, mieli po 18-20 lat. Najpierw wyrzucili Niemców z ich domów i Polaków, Ukraińców i Rosjan wsadzili tam, a później zabrali nas do namiotów. Opiekowali się nami bardzo dobrze, dawali sproszkowane mleko i biały chleb. Z tych namiotów przenieśli nas później do koszar, do niemieckiej fabryki amunicji położonej w lesie. Mieliśmy dość dobre warunki: była stołówka і opieka medyczna. Czekaliśmy tam prawie dwa lata. Potem zaczęli przyjeżdżać jacyś wojskowi Amerykanie і pytali kim і z jakich stron Polski jesteśmy. Pokazywali nam mapy і w ten sposób dowiedziałam się, że tam, gdzie się urodziłam і mieszkałam, są już tzw. Kresy wschodnie, które opanowali Rosjanie. Nie miałam. gdzie wracać. Tak samo jak mój mąż, który pochodził z poznańskiego. Musieliśmy szukać miejsca do życia w nowym świecie, nie wiedzieliśmy tylko gdzie. W obozie najpierw dano nam propozycję, aby wyjechać do Argentyny, jednak chciano, aby najpierw pojechał mój mąż, a potem dopiero reszta rodziny. Mąż nie zgodził się na pozostawienie mnie z maleńkim dzieckiem. Pamiętam, że wtedy wzięliśmy ślub. Na uroczystość przyjechał włoski kapelan, który jednocześnie udzielił ślubu dwunastu parom, w dużej sali obozowej. Było w niej też dużo dzieci tych młodych par. Po skończonej ceremonii dano nam jako poczęstunek grochówkę. Potem przyjechała do nas komisja australijska. Ja nic nie słyszałam wcześniej o Australii; powiedziano nam tylko, że jest to tropikalny kraj, і że ciepłe zimowe ubranie nie będzie wcale potrzebne. Posprzedawaliśmy póżniej wszystkie nasze ciepłe rzeczy. Nie mówiono nam jak będzie wyglądał nasz pobyt, gdzie będziemy mieszkać, ani co robić. Nie wiedzieliśmy nic o naszej przyszłości, jechaliśmy w nieznane. Pojechaliśmy do Włoch, do Neapolu, gdzie miała odbyć się komisja kwalifikująca nas do ostatecznego wyjazdu do Australii. Była tam wówczas jakaś epidemia odry, na którą zachorowała też moja półtoraroczna córeczka, która urodziła się w 1948 roku. Była jeszcze bardzo słaba, gdy zgłosiliśmy się na komisję, ale na szczęście przepuszczono nas do dalszej podróży. Czekaliśmy sześć tygodni na podróż statkiem „Casto Bianco”. Podczas podróży, która trwała około czterech tygodni, wiele dzieci chorowało na odrę, a dwoje z nich zmarło. Prawie każda rodzina miała ze sobą dziecko. Przystanęliśmy w Perth , aby jedno z tych zmarłych dzieci pochować (jedno było wcześniej pochowane na morzu). Święta Bożego Narodzenia 1949 roku spędziliśmy jeszcze na statku. Do Melbourne przypłynęliśmy 29 grudnia 1949 roku. Pociągiem, który wydał mi się wtedy jakiś bardzo starodawny, zawieziono nas do Bonegilli. Pamiętam, że był wtedy straszny upał. Palił się las na górach otaczających nasz obóz. Było mnóstwo dymu. Bardzo bałam się o moje dzieci bo pod wpływem tego widoku przypomniała mi się wojna. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że te pożary lasów są normalne, że to nie było podpalenie, i że nie stwarza ich człowiek tylko natura. Zakwaterowano nas w obozie na uboczu miasteczka. Budynki, w których zamieszkaliśmy, były barakami w kształcie beczek, z dachami z aluminiowej blachy. W każdym było jedno pomieszczenie. Łazienki і toalety były wspólne, na zewnątrz, podobnie jadalnia gdzie chodziło się na wszystkie posiłki. Jedzenie było zupełnie inne, dla nas całkiem nieznane. Pierwsze wrażenie było raczej straszne. Jedna Niemka, która przyjechała z mężem, wykrzykiwała do niego: ”po coś mnie tu przywiózł, zabieraj mnie stąd” і koniecznie chciała wracać. Mężczyźni bardzo szybko rozpoczęli pracę w ramach dwuletniego kontraktu, kobiety pozostały w obozie. Opiekowały się dziećmi a po pewnym czasie zaczęły zajmować się robótkami ręcznymi i wyszywaniem makatek. Mój mąż trafił do pracy w Canberze, na budowie. Mnie і dzieci mógł odwiedzać w Bonegilli tylko raz w miesiącu. Tam też urodził się mój drugi syn Stasio. Po pewnym czasie rozpoczęłam pracę w kuchni. Pamiętam, że kierowniczka kuchni - Angielka - była bardzo sroga i szczególnie dbała o czystość. Polacy nie byli w stosunku do siebie źli, raczej pomagali sobie nawzajem. W Bonegilli byliśmy do zakończenia kontraktu, czyli przez całe dwa lata. Potem mój mąż pojechał razem ze znajomym do Melbourne, aby rozejrzeć się za miejscem osiedlenia dla naszej rodziny. Po paru tygodniach, już w 1951 roku, przenieśliśmy się do mało jeszcze zabudowanej dzielnicy Melbourne - Maidstone. Nasz dom był zbudowany z części metalowych wziętych z pobliskiej fabryki samolotów. Nie mieliśmy pieniędzy, aby kupić sobie dom, ale mąż pożyczył prywatnie 200 funtów od jakiegoś Żyda і drugie dwieście od jakiegoś starszego Jugosłowianina, który zamieszkał razem z nami. Nie mogłam pracować, bo miałam wówczas troje małych dzieci, ale gdy zamieszkało u nas jeszcze czterech lokatorów - robotników, wtedy gotowałam dla nich wszystkich, prałam, sprzątałam i robiłam zakupy. Płacili mi wtedy za utrzymanie, tak że po pewnym czasie mogliśmy spłacić nasz dług. Cięzko było, bo pracy miałam bardzo dużo, a i dziećmi trzeba było się zająć. Życie wyglądało wtedy zupełnie inaczej. W mojej dzielnicy był tylko jeden maleńki polski sklepik. Po zakupy chodziłam na Wiktoria Market. Mąż kupił jakiś stary motocykl z przyczepą і raz w tygodniu przewoziliśmy produkty z bazaru do domu. Miałam potem z czego gotować dla wszystkich. Dla siebie nie miałam wcale wolnego czasu. Mój mąż pracował wówczas w porcie, na pogłębiarce kanału, na trzy zmiany. Australijczycy nie traktowali nas najlepiej, raczej tak jakbyśmy byli z innej planety. Wiedzieli, że przyjechaliśmy z Niemiec, więc jak ich dzieci widziały nas albo nasze dzieci, to podnosiły rękę do góry i wołały do nas “Hail Hitler”. Ich rodzice unikali nas, jakby nam nie wierzyli, albo podejrzewali nas o coś złego. Byliśmy w izolacji. Nie wszyscy tacy byli, bo inna nasza sąsiadka raczej była dla nas miła.W pracy mąż miał kontakty głównie z Włochami, Grekami, Jugosłowianami i emigrantami z różnych krajów, którzy też trzymali się razem. Mieliśmy trudności z porozumieniem się po angielsku, dlatego nieraz w sklepach trzeba było pokazywać palcami na towar, o który nam chodziło. Uczyliśmy się dość szybko od naszych własnych dzieci, które zaczęły chodzić do przedszkola, a potem do szkoły. Zdarzały się śmieszne sytuacje - obok nas była katolicka szkoła, gdzie uczyły dwie zakonnice. Kiedyś nasza córka przyszła ze szkoły; wieczorem zaczynam jak zawsze odmawiać z nią pacierz “Zdrowaś Mario”, a ona patrzy na mnie і zaczyna płakać. Bo mama jej mówi co innego, a w szkole uczą “Holy Mother”. W 1961 roku zachorowałam na wątrobę, a potem na żołądek. Miałam dwie poważne operacje, usunięto mi trzy - czwarte żołądka, po czym bardzo długo nie mogłam dojść do siebie. W opiece nad dziećmi pomagała wtedy mojemu mężowi moja siostra, która mieszkała niedaleko nas. Pamiętam, że gdy byłam chora, dzieci naszych sąsiadów dokuczały mi, uderzały w okna piłką od krykieta lub pokazywały język. Przez cały czas uważano nas za intruzów. Może było tak bo oni nie mieli nawet pojęcia co przeżyliśmy przed przyjazdem do Australii. Nie wiem. Na szczęście miałam dobrego męża, który w wielu rzeczach bardzo mi pomagał. Gdy byłam już trochę zdrowsza zaczęliśmy z mężem hodować kury. Rozwinęło się to potem w zupełnie dobry biznes, a dochód z niego pomagał nam w utrzymaniu rodziny. Gdy mąż pracował, ja wówczas czyściłam kurniki. Potem mój mąż przyjął dodatkową pracę przy stawianiu płotów. Zaczęło nam się lepiej powodzić i chodziliśmy nawet na zabawy. Niestety, gdy mąż miał 62 lata zmarł nagle na serce. Gdy mój najstarszy syn - Janusz - miał 17 lat, poszedł jako rekrut służyć do marynarki. Niestety, musiał brać udział w wojnie w Wietnamie. Po powrocie ożenił się z Australijką i podjął pracę jako menadżer w sklepie telewizyjnym. Obecnie jest na emeryturze, mieszka w dzielnicy Melbourne - Bayswater. Córka skończyła liceum, pracowała w biurze i mieszka z mężem. Jej młodszy syn ożenił się z Australijką, a pracował na kolei w Port Melbourne. Mam dwoje wnuków і dwóch prawnuków, ale już spodziewam się trzeciego. Do moich dzieci mówię po polsku i wszystkie one dobrze mnie rozumieją. Mam 90 lat, ale jestem bardzo ruchliwa: czytam, robię na drutach i pracuję w ogródku, chociaż syn nie pozwala mi się wysilać. Po śmierci męża weszłam w życie polonijne. Dwadzieścia lat temu zostałam członkiem komitetu w Klubie Seniora w Footscray, a od 1987 roku w Migrant Resourc Centre (centrum pomocy dla imigrantów) jestem wolontariuszem. W naszym klubie wybrano mnie na sekretarza i jestem nim do dziś. Zebrania mamy raz w tygodniu, a w klubie mówią, że mam być tam sekretarzem aż skończę sto lat. Teraz zawsze czekam na spotkanie w Klubie. Cieszę się z moich dyplomów. Jeden otrzymałam niedawno od naszej prezeski “Za długoletnią pomoc, wsparcie і poświęcenie oraz za długoletnią pracę dla dobra Klubu і jego członków”, inny od Australijsko-Polskiego Biura Usług Społecznych za pracę wolontariusza dla polskiej społeczności. Dostałam też Civic Award of City Council of Maribyrnong, za pracę społeczną oraz medal podpisany przez premiera Australii Johna Howarda і minister panią Julia Bishop. Nie wiem czy naprawdę zasługuję na takie wyróżnienia. Nie żałuję, że przyjechałam do Australii na emigrację. Nigdy wcześniej przecież nie miałam własnego domu і stale byłam na wygnaniu, najpierw w Rosji, potem u Niemców. Co za życie człowiek miał?

Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au