Izabela Jutrzenka Katyń - Andrzeja Wajdy wydrukowano w: Hybrydy nr. 11
Moja babcia Zofia, urodziła się w 1915 roku w Shatoriaujhely na terenie Austro-Węgier, gdzie stacjonował w czasie pierwszej wojny światowej jej ojciec Michał Dunin Wąsowicz powołany po wybuchu pierwszej wojny światowej do armii austriackiej. Ukończywszy Gimnazjum im. Emilii Plater w Sosnowcu, podjęła studia na wydziale prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, dokąd w międzyczasie przeprowadziła się rodzina, a w styczniu 1936 roku w wieku dwudziestu lat wyszła za mąż za Czesława Rudlickiego absolwenta Politechniki Warszawskiej, którego poznała na nartach w Zakopanem. Ślub odbył się w styczniu 1936 roku w kościele oo. Franciszkanów, a właściwie Reformatów w Krakowie a po nim przyjęcie weselne w domu przy Piotra Michałowskiego, na tyle dużym, że mógł pomieścić sporą liczbę gości, co widać na wielu pamiątkowych fotografiach. Zofia i Czesław Rudliccy po ślubie zamieszkali na kresach Rzeczpospolitej gdzie on, młody inżynier znalazł pracę, najpierw w Stanisławowie a później w Łucku. Nie trudno policzyć, że małżeństwo to, poprzedzone krótkim okresem narzeczeństwa, trwało, licząc do chwili wybuchu drugiej wojny światowej, niespełna cztery lata.
Rudliccy zajmowali piękną willę położoną w ogromnym ogrodzie i nie spodziewali się, że ich szczęście zostanie tak brutalnie przerwane. Pożegnali się, sądząc, że na krótko z chwilą ogłoszenia mobilizacji i Czesław, oficer rezerwy, wyruszył na front. Zofia pozostała sama w wielkim pustym domu wszelako z nadzieją, ze swojego męża niebawem zobaczy. Tam w Łucku zastały ją wkraczające na teren Polskiej Rzeczypospolitej oddziały Sowietów i wówczas jakby dotychczasowy spokój zaczął ja opuszczać ustępując miejsca fali najgorszych i niczym nieodpartych przeczuć. Obudził się w niej atawistyczny lęk podpowiadając, że znalazła się w potrzasku. Świat zaczął zmieniać się dosłownie na jej oczach z minuty na minutę, a ci dla których była do niedawna chlebodawcą nagle zaczęli stawać po przeciwnej stronie. Nie mogąc już na nikogo liczyć, w porę ostrzeżona o grożącym jej niebezpieczeństwie przez huculską służącą, z jej pomocą zdołała przeprawić się przez zieloną granicę do Krakowa, gdzie wciąż mieszkała jej matka Adela i brat. Nie mogło być mowy o uzyskaniu pozwolenia na legalne przekroczenie granicy Rzeszy, gdyż takiego żona polskiego oficera z cała pewnością by nie otrzymała. Uciekła dosłownie w ostatnim momencie kiedy z sąsiednich domów zabierano rodziny internowanych w obozach polskich oficerów by wywieźć je daleko na wschód, na Syberię. Bydlęce wagony czekały już na pobliskiej stacji kolejowej i Zofia uciekając na zachód pod osłoną nocy widziała je na własne oczy.
W 1943 roku, po odkryciu przez Niemców mogił w lesie katyńskim, dotarła do niej informacja o śmierci męża Czesława Rudlickiego, oficera Wojska Polskiego, osadzonego po kampanii wrześniowej w obozie w Kozielsku i rozstrzelanego w Katyniu. W rodzinie zapanowała żałoba gdyż na wywieszonej przez Niemców liście katyńskiej znalazło się również nazwisko Ignacego Gruszeckiego vel Gruszeczka z Zembrzyc, męża siostry mojej prababki Janki Gruszeczkowej, która zajmowała wówczas mieszkanie w kamienicy usytuowanej również przy ulicy Piotra Michalowskiego, vis a vis. Lista ofiar była długa. Niemcy podali ją do publicznej wiadomości, a do ekshumacji i identyfikacji zamordowanych przywołali nie tylko Polaków, a osoby pracujące w Instytucie Ekspertyz Sądowych i Zakładzie Medycyny Sądowej, ale również Czerwony Krzyż. Początkowo poddawano w wątpliwość rozmiar tej zbrodni gdyż trudno było uwierzyć, że Rosjanie strzałem w tył głowy, w potylicę zdołali zabić blisko dwadzieścia tysięcy ludzi. Później ustalono, że wywozili jeńców z obozów wagonami kolejowymi i dalej samochodami ciężarowymi, po czym doprowadzali swoje ofiary ze skrępowanymi rękami na skraj dołów i rozstrzeliwali. Ogłoszona przez Niemców lista nie wolna była od błędów gdyż zdarzały się pomyłki w czasie ekshumacji, więc ani to, że ktoś został wymieniony wśród zabitych ani to,że go tam nie było, nie dawało ani stuprocentowej pewności że nie żyje, ani też nie wystarczało aby mieć nadzieję, że ocalał. Moją babcię dość szybko opuściła wiara i nadzieja i przyjęła do wiadomości fakt, że została wdową, co nie znaczy, że łatwo się z nim pogodziła. Była to druga bolesna strata na przestrzeni zaledwie kilku lat. Można powiedzieć, że od czerwca 1936 roku kiedy zginął jej ojciec rozpoczęło się dla niej nie kończące się pasmo nieszczęść pogłębione warunkami w jakich przyszło jej żyć w czasie okupacji i co gorsza ten mroczny okres wcale nie miał się skończyć z chwilą zakończenia wojny. Zofia Rudlicka dyplom prawnika przez długi czas po wojnie, a z całą pewnością do 1956 roku przechowywała w szufladzie z obawy przed nakazem pracy gdyż za nic, pomimo nie najlepszej sytuacji finansowej, nie chciała trafić do wymiaru sprawiedliwości. W 1949 roku zdecydowała się wyjść powtórnie za mąż za Ludwika Krupińskiego, ojca mojej matki.
Film Andrzeja Wajdy nie był więc dla mnie zaskoczeniem. Opowiada o zbrodni katyńskiej dokładnie w taki sam sposób w jaki opowiadano o niej w mojej rodzinie, która ucierpiała także z powodu wywiezienia wielu osób na Syberię. Dzięki temu posiadam rodzinę we Włoszech gdzie pozostali ci, którzy idąc razem z armią generała Andersa zdobywali Monte Cassino i w Anglii gdzie osiedlili się ci, którym powrót do Polski po wojnie groził utratą życia. Tej kwestii Wajda w zasadzie nie porusza, a szkoda, bo sam generał Anders o mały włos nie został rozstrzelany, a ocalał ponoć tylko dlatego, że upomniał się właśnie o niego polski rząd na obczyźnie. Zbrodnia katyńska zaważyła na moim własnym rodowodzie, gdyby bowiem Czesław Rudlicki jakimś cudem ocalał, zapewne on a nie Ludwik Krupiński byłby moim dziadkiem. To sprawia, że mam szczególnie osobisty stosunek do sprawy pogłębiony faktem, że jest to postać widoczna na wielu rodzinnych fotografiach, obok których przechowywane są liczne pozostałe po nim pamiątki, a w tym przedmioty osobistego użytku, zegarek do fraka z cyferblatem wysadzanym drobniutkimi perełkami i diamencikami. Istne cacko.