Helena Czyżewska Przetrwaliśmy wszystko bo byliśmy młodzi.
[blok]Wraz z mężem opuściliśmy Niemcy jesienią 1949 roku. Boże Narodzenie spędziliśmy w obozie dla uchodźców koło Neapolu we Włoszech. Do Melbourne przypłynęliśmy okrętem w styczniu 1950 roku, by tutaj - na australijskiej ziemi - rozpocząć nowe życie. Zaraz po zejściu z okrętu pociągiem przewieziono nas do przejściowego obozu w Bonegilli. W obozie tym nie pozostałam długo. Ponieważ byłam w ciąży, musiałam wyjechać do specjalnego obozu dla ciężarnych kobiet; mój mąż musiał pozostać w Bonegilli. Zostaliśmy rozłączeni, byliśmy samotni i na obcej ziemi więc przeżywaliśmy to bardzo ciężko. Ten specjalny obóz znajdował się w Uranquinty koło Wagga Wagga w Nowej Południowej Walii. Były to pozostałości z II wojny światowej: koszary, w których wcześniej stacjonowali lotnicy. Poko były nie opalane, było więc zimno, zwłaszcza w nocy. Otrzymałam pokój z panią, która też spodziewała się dziecka. Kiedy włączyłyśmy mały piecyk elektryczny, wysiadały korki. Obóz ten w żadnym wypadku nie nadawał się dla kobiet ciężarnych i matek z dziećmi. Najgorzej było z kąpielą. Łazienka czyli duża hala, miała około dziesięciu pryszniców, nieosłoniętych od korytarza i każdy kto przechodzil zawsze pod adresem kąpiących się „babek” coś nieładnego powiedział: "Ale masz duży brzuch" albo „Ale cię twój mąż urządził”!, Czasami dochodziło z tego powodu do ostrych kłótni. Ja, żeby uniknąć takich przeróżnych przytyków, chodziłam brać prysznic około północy.kiedyś kąpiąc się spojrzałam w górę, a tam po rurach z zimną wodą biegały ogromne szczury. Nie było to przyjemne. Życie w obozie było monotonne, nieciekawe; ograniczało się do pobierania posiłków oraz wyczekiwania na listy. Wyżywienie może nie było najgorsze, ale nam Europejczykom, nie smakowo. Nie byliśmy przyzwyczajeni do baraniego mięsa, a tu już od śniadania karmiono baranimi kiełbaskami. Najprzyjemniejszą częścią dnia alfabetyczne wyczytywanie tych, do których przyszły listy. Ponieważ pisałam listy prawie co dzień, często je otrzymywałam. Wreszcie dostałam list od męża, w którym pisał, że w następną niedzielę przyjedzie do mnie. Postanowiłam więc wyjść na dworzec, który był oddalony około 2 godzin drogi. Kiedy pociąg wjechał na stację i wysiadło parę osób, był między nimi i mój mąż, który niestety mnie nie poznał. Pamiętał mnie jako szczupłą dziewczynę, a tu zjawiła się gruba i brzuchata kobieta. Naturalnie podeszłam do niego, ale zrobiło mi się bardzo przykro. Oznajmiłam mu, że jestem jego żoną. Często przypominam mu ten fakt. W międzyczasie mój mąż przebywał w Bonegilli i oczekując na przydział pracy dorywczo pracował przy kanalizacji w Albury, by zarobić parę funtów. Od czasu do czasu w liście posyłał mi trochę zaoszczędzonych pieniędzy, za które w kantynie kupowałam wełnę i materiał na koszulki dla naszego dziecka. Z wełny na drutach porobiłam sweterki i rajtuzki, a z materiału szyłam koszulki. Dziesiątego czerwca, była to sobota, poczułam bóle i o godzinie piątej rano poszłam do szpitala. Tam przygotowano mnie do porodu, ale po paru godzinach bóle ustąpiły i przeleżałam całą sobotę w szpitalu. Około ósmej zjawił się lekarz, zbadał mnie i powiedział, że poród prawdopodobnie nastąpi dopiero w niedzielę z rana. Lekarz, który był Czechem, wraz z dwiema australijskimi siostrami poszli jednak na zabawę. Zostawili mnie samą z akuszerką - Łotyszką, która nie miała w obozie dobrej opinii; była po prostu ordynarna. Kiedy lekarz z siostrami wyjechał, akuszerka opuściła pokój i już więcej jej nie widziałam. Czułam się źle, nie mogłam spać i było mi bardzo zimno.O piątej rano zmieniła się akuszerka. Była nią Węgierka, sama matka dwanaściorga dzieci - bardzo miła osoba. Poczułam się zaraz dużo lepiej gdy zrobiła mi kawę i siedziała przy mnie, a gdy dostałam bóli masowała mi nogi i kręgosłup. Ponieważ akuszerka była Europejką, nie mogła być sama przy porodzie. Dano mi na twarz maskę z eterem. Już po godzinie dziewiątej urodziłam dziewczynkę. W kilka godzin później usiadłam i napisałam parę słów do męża, by wiedział że mamy córkę. W szpitalu byłam dziesięć dni.Leżało nas tam siedem kobiet. Po pewnym czasie mąż dostał pracę w Melbourne. Bilet kolejowy kosztował go wówczas trzy funty, a w cegielni zarabiał sześć funtów na tydzień, dlatego mąż mój, ojciec naszej Zosi, dopiero po około sześciu tygodniach mógł przyjechać, aby nas odwiedzić. W roku 1950 przed Bożym Narodzeniem przekwaterowano mnie do obozu w Benalli, w stanie Wiktoria. Obóz ten położony był dużo bliżej Melbourne przez co przejazdy męża były dużo tańsze. Mieszkaliśmy w blaszanych beczkach, w których latem było strasznie gorąco. W Benalli mieliśmy jednak lepszą opiekę duchową, gdyż raz w miesiącu odprawiana była Msza święta przez polskiego księdza. Przed świętami 1951 roku mieliśmy rekolekcje, na których był także mój mąż
W Melbourne mój mąż, podczas weekendów, wciąż szukał poprzez agentów mieszkania dla nas. Niestety, nikt nie chciał nam pomóc w trudnej sytuacji. Pytano męża, czy mamy kota albo psa. Kiedy odpowiadał, że nie, ale mamy kilkunastomiesięczne dziecko, mówiono, że nie chcą mieć lokatorów z małymi dziećmi. Ludzie potrafią ładnie mówić `How are you, love? (Co słychać, kochanieńka?), ale są to puste słowa, często wymawiane bezmyślnie. Najprzyjemniejszą chwilą w moim życiu stał się moment, kiedy mój mąż powiadomił mnie, że kupił działkę i przez firmę mógł postawić bungalow. Martwiło go, że może działka nie będzie mi się podobać, bo jest bardzo malutka. Kiedy przyjechał do obozu, wszystko mi dokładnie narysował i wytłumaczył. Powiedział, że dzielnica, w której.. zamieszkamy jest położona na zachód od City i nazywa się St Albans. Za wszelką cenę chciałam być razem z mężem. Dlatego byłam bardzo szczęśliwa, gdy wreszcie w sobotę 24 maja mąż przyjechał, by pomóc mi się spakować i 26 maja wyjechaliśmy już, jak to się mówi, na swoje. Gdy pociąg wjechał na stację zauważyłam pod ławkami jakieś stare buty, a przy stacji jakieś stare wózki. Nie miałam odwagi zapytać męża co to znaczy. Wyszliśmy na ulicę. Naturalnie nie było chodników, trawa zarastała aż po kolana, była tylko wąska wydeptana ścieżka. Ponieważ wszędzie było błoto, więc ludzie zmieniali buty na stacji. Od stacji po dziesięciu minutach byliśmy wreszcie na miejscu. Trzecia działka od głównej ulicy była nasza. Rosła na niej wysoka trawa i w niektórych miejscach stały kałuże wody, bo była to pora zimowa. Mąż z rozmachem wyjmuje z kieszeni 15-centymentrowy klucz, otwiera drzwi i wchodzi pierwszy, wykrzykując: `Tu masz swój prezent urodzinowy. Nie wierzyłam własnym oczom! Pod ścianą stoi łóżko, a na nim materac, Wszystko to przeznaczone jest dla mnie jako prezent. Nie było porównania z warunkami obozowymi, gdzie mieliśmy bardzo marne łóżka i materace, i gdzie było niemożliwością dobrze się wyspać. Podłoga w całym bungalowie była bardzo brudna, a w niektórych miejscach pokryta kawałkami gliny. Nie bardzo było wiadomo od czego zacząć. Oczywiście najważniejsze było dziecko. Zosia miała wtedy jedenaście miesięcy. Zapaliłam więc prymus naftowy i zagrzałam jedzenie dla niej. W międzyczasie mąż zajął się piecem, który odtąd miał nam służyć do gotowania i ogrzewania. W taki sposób rozpoczęliśmy nasze nowe życie, bez wody, prądu i ubikacji. Na doprowadzenie elektryczności trzeba było czekać rok, a na wodę jeszcze całe lata. Wodę nosiłam wiaderkiem z trzeciej ulicy, gdzie mieszkała australijska rodzina. Ludzie ci pozwolili nam brać wodę w zamian za co płaciliśmy im 10 szylingów miesięcznie. Najgorsze było to, że miałam tylko jedno wiadro i w dodatku i w dodatku z małą dziurką. Nim przyniosłam wodę do domu, to połowa
mi wyciekała. Nie mieliśmy jednak pieniędzy, aby kupić nowe wiadro. Kiedy chciałam coś przeprasować, rozgrzewałam na piecu swoje elektryczne żelazko przywiezione z Niemiec. Najgorzej było z ubikacją.Po pewnym czasie mąż dostał lepszą pracę w elektrycznym laboratorium w Yarraville. Zdarzyło się, że kilka razy musiał pracować na zmianę poobiednią, a ja bałam się wieczorami być sama. Muszę przyznać, że bardzo się wtedy bałam. Rok 1951 w Melbourne był rokiem huraganów i często wiały bardzo silne wiatry. Nieraz prosiłam męża, aby nie szedł do pracy, bo bałam się, że wiatr porwie naszą małą budkę. Mąż jednak uśmiechał się tylko i żartował. Mniej więcej po pół roku na własny koszt przeciągnęliśmy wodę z głównej ulicy. Kupiliśmy duży kocioł miedziany, w którym grzałam na dworze wodę do prania i kąpieli. Po jakimś czasie zrobiliśmy też mały warzywny ogródek. Podlewaliśmy go na zmianę i cieszyliśmy się, że tak wszystko ładnie rośnie W 1952 roku urodziła się nam córka Barbara, a w 1954 zaczęłam pracować na popołudniowej zmianie w dość dużej fabryce bawełny, w przędzalni. Pracowałam tam do 1975 roku, po sześć godzin dziennie. Naturalnie było nam już lżej finansowo i gdy zaoszczędziliśmy trochę grosza, mąż rozpoczął budowę domu. Trwało to jednak kilka lat. Czasami z córkami pomagałyśmy mu jak potrafiłyśmy i w końcu czerwca 1959 roku wprowadziliśmy się do nowego, własnego domu. Co to była za radość zamieszkać wreszcie w normalnych warunkach. Australijczycy raczej ignorowali nas, naturalnie nie wszyscy. Kiedy jeździłam pociągiem do pracy ludzie rozmawiali różnymi językami. Tym samym pociągiem jeździł pewien Australijczyk, który po prostu wściekał się na nas i krzyczał `You bloody new Australian, speak English (mówcie po angielsku, przeklęci nowi Australijczycy). Często też idąc ze stacji w Footscray do pracy w fabryce Australijczycy słysząc obcy język wyzywali nas `bastards" Przetrwaliśmy to, bo trzymaliśmy się razem.
W pierwszych latach naszego pobytu w Australii bardzo było nam brak polskości. Tęskniliśmy za polską książką, piosenką i za wszystkim co polskie. Mąż kupil adapter i w miarę możliwości kupował płyty, które puszczaliśmy o każdej porze dnia i nocy. Często zapraszaliśmy naszych przyjaciół i bawiliśmy się tak po swojemu, po europejsku, choć bywało, że popłakaliśmy się razem. Utrzymaliśmy naszą wiarę, ojczystą mowę i polską kulturę. Przetrwaliśmy wszystko, bo byliśmy młodzi, pełni sił i humoru.
Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au