Jazda Bosaka zaatakowana została przez dwa szwadrony dragonów, 50 kozaków i 5 kompanii piechoty. Po otrzymaniu pierwszej wiadomości o zbliżaniu się nieprzyjaciela, odstąpił Bosak ku wsi Gramatczyce, zająwszy wzgórza linią flankierów, główną kolumnę posunął przez Zuków ku Bodziechowu. Po półgodzinnym ogniu z flankierami nieprzyjacielskimi nakazał odwrót. Mimo natarczywości dragonów i rzęsistego ognia, flankierzy cofali się stępo prawie milę drogi pod osobistem dowództwem Bosaka, wstrzymując nieprzyjaciela. Gdy piechota nieprzyjacielska nie mogła podążyć za kawałeryą, polecił jenerał pułkownikowi Chmieleńskiem u, aby główną kolumną zaatakował nieprzyjaciela, który to atak nie powiódł się z powodu niedogodnej pozycyi. Flankierzy lewego skrzydła, dochodząc do wąwozu, pokrytego wysokimi krzakami, nie wytrzymali nacisku nieprzyjaciela, wobec czego i prawe skrzydło zachwiało się chwilowo, ostatecznie jednak wraz z centrum wstrzymało w walce na pałasze napór nieprzyjaciela, przyczem padło 8 dragonów. Atoli lewe skrzydło w dalszym ciągu ustępując, pociągnęło za sobą nieprzyjaciela na czoło kolumny, co zadecydowało o wyniku walki i cała kawalerya, parta przez masy wojsk nieprzyjacielskich, uchodziła w rozsypce wśród ciągłego odpierania naporu moskali, ścigana na przestrzeni jednej mili. Walka bodziechowska skończyła się zupełnem rozgromieniem jazdy, której tutaj zebrało się 5 szwadronów, czyli 450 koni pod dowództwem
Prędowskiego, Turskiego, Rzewuskiego, Wysockiego Antoniego i Wielobyckiego Piotra wraz z kozakami Denisewicza. Wielobycki, który o świcie tego dnia dopiero był się połączył z Bosakiem, mając świeżo utworzony i dobrze uzbrojony szwadron, poległ podczas rejterady, ugodzony kulą w skroń, Prędowski, ciężko ranny, ustąpił z placu boju, Chmieleński, w aryergardzie odcięty od reszty, po dzielnym oporze, gdy w jego obronie kilkunastu poległo, ciężko ranny, dostał się do niewoli kozaków z oddziału Assjewa, a przewieziony do Radomia, stracony został tamże 23. grudnia. Markowski, ciężko ranny, zdołał się ocalić jak też ranni porucznik Vigier de Latour i D. Montegu, Michalczewski Stefan, syn obywatela z Mierzwina, Michałowski Julian, adjutant Ganiera Michalski Franciszek i wielu innych legło na placu, a 4 dostało się do niewoli.
Zrejterowawszy w lasy iłżeckie, Bosak, nie mogąc jazdy narażać na zupełne zniszczenie przez otaczające go zewsząd wojska nieprzyjacielskie, rozdzielił niedobitków na 3 oddziały, wcielając do nich resztki szwadronów rannego Prędowskiego i poległego Wielobyckiego, wysyłając z jednym Rzewuskiego w Kieleckie, Turskiego w powiat opoczyński, a Wysockiego w sandomierski.
Straty moskali w tej potyczce, według raportu Bosaka, miały wynosić tylko 22 ludzi. Czengiery, wracając z jeńcami i rannymi swymi do Radomia przez lasy iłżeckie, po drodze rozpraszał gromadki niedobitków, jak pod karczmą (?) Iłżanką, gdzie z 17-go na 18-go jeszcze rozbił oddziałek, z którego 15 wziął do niewoli, a 4 zabił.
Piechota powstańcza, licząca w Sandomierskiem i Krakowskiem w tym czasie do 2000 ochotników, rozdzielona na kilka oddziałów, dowodzonych przez Liwoczę, Rębajłę, Ładę i Rudowskiego, rozeszła się na zimowe leże.
Relacja
Teofila WielebnowskiegoW lesie Bodzechów zgromadziło się około 200 konnicy i 300 piechoty. Ja z powodu rany, zostałem przy konnicy; wszystko było Przyszykowane i na drugi dzień przyszło znowu do walki. Było to 17. grudnia 1863., kiedyśmy się zmierzyli z Moskalami na szable. Ja w Wnej straży nie mogłem się dostać na most, który prowadził w lesie przez rzekę. Napastnicy natarli z tyłu. Rozpoczęła się pomiędzy mną a chmarą wrogów zażarta walka. Gdy sobie dzisiaj, tę chwilę przypomnę, to krew się w żyłach ścina; przypominam sobie, jak by to dziś było: odczułem szczęk szabli na głowie, ale i mnie udało się ciąć szablą po „mordzie" przez twarz kozaka, który w tej chwili spadł z konia, poczem jednak i ja z powodu upływu krwi z konia spadłem. Jak to już się stało nie pamiętam i ta była najstraszniejsza chwila dla mnie, która mi zawsze przed oczyma stoi. Gdy odzyskałem znowu przytomność, poczułem na piersiach żelazną nogę, byli to prawdopodobnie nieprzyjaciele, którzy leżące trupy rabowali. Było śniegu po pas, ja miałem wysokie buty po kolana, i te buty jeden z wrogów mi z nóg wyzuwał, a drugi stał na mej piersi. Chociaż operacya ta nie należała do najprzyjemniejszych, nie dawałem znaku życia, gdyż byłem pewny uśmiercenia z ich ręki. Gdy się obłowili i pomału zgrzt śniegu ustał i wokoło zapanowała cisza, podniosłem się, mając twarz i oczy krwią zupełnie zaszłe. Na wpół skostniały, a nie mogąc zimy już dłużej wytrzymać, począłem wokoło siebie najpierw rękoma obmacywać i natrafiłem obok siebie zimną głowę i rękę ludzką. Przypominam sobie, że to będzie widocznie mój nieprzyjaciel. Rozpocząłem oskrabywać pomału zmrożoną krew z lewego oka twarzy, i zdołałem się podnieść i dopiero zobaczyłem biały śnieg krwią zbryzgany. Tuż przy boku leżał trup na wpół nagi, był to ten sam Moskal, który przed może dwoma godzinami napadł mnie z tyłu. Straszny to jest widok na pobojowisku leżeć pomiędzy trupami. Na próżno można tam wołać o ratunek, nikt nie ma serca.