Brał udział w bitwie w
Radziwiłłowie w oddziale Horodyńskiego. Wcześniej ćwiczył w Olejowie i Nakwaszy. Po wejściu do miasta oddział wpadł w zasadzkę i większość dostała się niewoli.
Niestety i ja dostałem się do niewoli. — Gdy nas gromadkę jeńców prowadzono około południa i zbliżyliśmy się ku moczarom leżącym po prawej stronie drogi, a więc po stronie granicy, puściłem się ku niej co mi tchu stało. Straż nie rzuciła się za mną, lecz strzeliła. Po drugim strzale padłem umyślnie w trzęsawicę, zatrzepałem kilka razy nogami i nie ruszyłem się więcej. Strzelono jeszcze kilka razy, lecz kule tylko pluskały po wodzie nie raniąc mnie wcale.
Gdy się zupełnie uciszyło, obejrzałem się ostrożnie, a widząc, że nie było nikogo ni bliżej ni dalej, poszedłem chyłkiem aż do gęstego oczeretu, a ztąd do otwartego stawu głębokiego po ramiona. Nie będąc pewnym, czy dalej nie jest głębszym i chcąc nabrać sił, by go przejść lub przepłynąć, ponaginałem oczeret i na nim jakby na moście — mając pod sobą wodę, przeleżałem ze dwie godziny.
Potem, to idąc wolno krok za krokiem, to płynąc dostałem się do drugiego brzegu stawu, a ztąd do wyrąbanego lasu, oddalonego o 3—4 kilometrów od drogi, z której umknąłem; — było już około godziny 5 wieczorem.
W lesie zatrzymałem się znowu z godzinę, by się jako tako osuszvć, wodę z butów wylać i z błota się obmyć. Przytem rozpatrywałem się na wszystkie strony i mogłem dobrze rozpoznać graniczne budy objezdczyków, oddalone o 2 do 3 kilometrów. Nie widziałem jednak przez ten czas konnych objezdczyków, którzy zwykle graniczną drogę objeżdżają w pojedynkę.
Nim jednak zapuściłem się do lasu, rozerwałem jeden z dwóch szkaplerzy, które mi dała matka i w których zaszyła po dwa półimperyały na czarną godzinę. Wyjąłem jednego i trzymając go wciąż w ręce, szedłem lasem wprost ku budzie objezdczyka, licząc na to, iż, gdy obaczy, że nie uciekam, tylko śmiało do budy kroczę, to nie strzeli i że, jak mu pokażę półimperyała, to go weźmie i cicho przepuści. Ale jakie było moje zdziwienie, gdy ani w budzie ani na drodze granicznej nie było nikogo.
Przekroczyłem tedy swobodnie granicę i poszedłem do studni o kilka set kroków oddalonej, u której gospodarz poił bydło.
Na pozdrowienie go moje słowy: „sława Isusu Chrystu" odpowiedział mi: „na wiki Bohu sława" i ostrzegł, bym się nie puszczał sam do wsi, bo mogę spotkać żołnierzy (austrjackich), a ci by mnie przytrzymali.
Chcąc nie chcąc zaufałem mu, poszedłem razem do jego chałupy i przy ogniu osuszyłem ubranie zupełnie. Następnie powiedział mi ów gospodarz, że mnie zawiezie do gorzelni w Gajach Ditkowieckich, położonej na uboczu i niedaleko od Brodów, za cenę bardzo umiarkowaną. Zgodziłem się, a gdy się ściemniło, pożyczył mi świtki i odwiózł do gorzelni.
Tu zastałem kilku powstańców, od których dowiedziałem się, że było ich w gorzelni więcej. Zawiadowca gorzelni ofiarował mi coś do zjedzenia, poprosiłem tylko o szklankę mleka i o kącik do przespania się, jako też o kupno lekkiego okrycia. Wypiwszy mleko, przespałem się kilkanaście godzin snem gorączkowym, obudziłem się niezdrów i uczułem kłucie w boku, tak że ledwie chodzić mogłem. Potem się przebrałem, a zawiadowca powiedział mi, do kogo mogę z zaufaniem udać się w Brodach. Tam się też wolnym krokiem dowlekłem i przeleżałem jeszcze tydzień, póki mi było o tyle lepiej, że mogłem odjechać na dalsze leczenie się do Stanisławowa.