Otrzymawszy szczególny raport o przebiegu nie bitwy, ale formalnej rzezi (boć trudno nazwać bitwą rozprawę, gdzie jedna ze stron walczących, a w tym wypadku oddział powstańczy, nie przyszła do możności prawidłowej palby), pchnął coprędzej jednego z licznych swych adjutantów do wyczekującego na rozkazy Ludwika Męty, dowodzącego kawaleryą i polecił mu wykonać szarżę na uszykowaną w rynku moskiewską kolumnę.
- Jak to? wąską ulicą mam wykonać atak na uformowaną piechotę? ależ to szaleństwo! - zauważył Mięta.
- Jesteś pan tchórzem! - rzucił Kurowski w uniesieniu.
- Kto? Ja tchórz?
Z temi słowy spiął Mięta konia, szalonym karyerem przypadł przed front swej kawaleryi i zakomenderował:
- Czwórkami, galopem, marsz, marsz! - i dobywszy pałasza, wpadł jak huragan w miasto.
Lotem błyskawicy przeleciała kawalerya ulicą, nieostrzeliwana przez ukrytych po domach Moskali, którzy na widok tego szalonego ataku potracili głowy.
Wpadł w rynek, lecz tu musiał przystanąć dla rozwinięcia frontu do szarży.
Rota moskiewska dała ognia, kilkunastu jeźdźców spadła z koni, ale pluton sformował się i z okrzykiem: Jezus Marya! wpadł jak lawina na karki Moskwy.
Atak był wykonany z niesłychanym impetem, mimo, że szarżujących dzieliła przestrzeń zaledwie stu kroków od zaatakowanych.
Mięta przełamał kolumnę moskiewską, nasi ułani nasiekli sporo mięsa, ale wypadłszy drugą stroną rynku za miasto i obliczywszy się, stracili ze stu dwudziestu towarzyszy okrągło siedmdziesięciu sześciu.
(...)
Mięta otrzymał podczas szarży dwadzieścia jeden cięć i pchnięć, wskutek których dostał później pomięszania zmysłów i umarł niebawem.