Dobranowice miały dwór przestrony, po staroświecku zbudowany. Za dziedzictwa Slaskich był on oficyną, ale że położony na brzegu, z którego staczał się po skarpach ogród na dwie strony, a z jednej ograniczał się grabowym szpalerem i podłużną sadzawką, był weselszym od dawnych panów dworu, pod brzegiem skopanej góry stojącego. Dom ten był o dwóch wystawach, czyli gankach, dwie były sienie, między nimi kuchnia, spiżarnia, parę izb dla służących, a z każdej sieni w narożniku po cztery pokoje, dość wysokie a widne, bo o dużych oknach. W narożniku południowym mieszkali Treutlerowie, północny był składem różnych sprzętów, naczyń i rupieci gospodarskich. Wygodny dom był bardzo. Dziedziniec obszerny, po którym można było niejedną czwórką naraz zajeżdżać. Drugi bok tego podwórza stanowił stary dwór, w którym Ślaski przed laty mieszkiwał, ten nosił na sobie cechy ówczesnego trybu życia, ówczesnej mody. Ten dwór od południowej strony miał też dwa wchody pod dwiema gankami na słupkach wspartymi, w każdym była sień spora i porządna, środek pomiędzy obiema sieniami zajmowała duża, przestronna sala, z obu sieni można było wejść do niej, były też jeszcze w niej drzwi dwoje, jedne prowadziły do piwnicy, do której innego wchodu jak z tej sali nie było, drugie takież same drzwi wiodły do alkierza, gdzie było wygodne miejsce wypróżnienia wnętrzności, w razie potrzeby; z jednej sieni były pokoje pani, z drugiej pana, a prawdziwie nie wiem, czy Ślaski, po którym stary Treutler kupił pozostały majątek, żonaty był lub nie. Dość że w tym dworze, w końcu zeszłego wieku, mieszkał ówczesny dziedzic
Bogusław z Ślass Slaski, starosta bocheński, pan na Dobranowicach i Poborowicach, Rudnie Górnym i Dolnym itd. W tej sali, o której mówię, ugaszczał on sąsiadów i przyjaciół, miłego gościa zdjęciem kół od kolasy lub zamknięciem jej na łańcuch dotrzymywał do ostatniego, a od rana do nocy kielichem zatrudniał, piwnica, zawsze dobrze opatrzona, stała otworem. Od innych drzwi klucz bywał w jego kieszeni; jeśli gość trapiony natarczywą potrzebą chciał wyjść, wtedy żeby się nie zaziębić miał na swe usługi ów gabinet, z którego już choćby chciał pieszo z Dobranowic umknąć, wydostać się nie mógł.
Wiele bardzo jest opowiadań o Ślaskim, które nie tylko z ust Treutlera słyszałem, ale od ludzi starych tamtejszych, którzy jeszcze w 1825 r. żyli, a Slaskiego dobrze pamiętali. Między innymi sławną ową słyszałem historią wojny jego z księdzem Józefem Kłosińskim, plebanem poborowskim. Opowiadano, że Slaski, jak wielu ówczesnej szlachty, butny, szumny, lubiący zbytek, był przy tym nagły i absolutny jak mało. Szczęśliwi byli wszyscy, gdy sobie gdzie pojechał, a prawdziwie nieszczęśliwi, gdy mu co na nos padło, jak dziecię skapryszone, co nie dospało, tak on szukał tylko okazji, aby żółć swoją wylać na kogo. Raz był szalony, wściekły, to znowu ludzki a czuły, na rany go przyłóż, a pyszny zawsze. Pan starosta był myśliwy, jako pan możny trzymał liczne psiarnie, charty, ogary, wyżły, jamniki, wszystko to było na zawołanie pańskie. A lubił psy aż do podziwienia, częstokroć psa cenił wyżej nad wartość dobrego człowieka. Raz gdy kucharz jego sporządzeniem obiadu zajęty, odszumowując rosół, nieuważnie pianę gorącą upuścił na psa, pan starosta posłyszał skowyczenie i nim sprowadzony do kuchni, wnet postanowił kucharzowi oddać wet za wet.
I sądy, i wyrok wykonano dorywczo: zawoławszy czterech chłopów i położywszy pana kucharza na świńskim korycie, parzył go wodą gorącą jak wieprza; czy kucharz ten żył długo po tej kąpieli, nie wiadomo. Niechaj że teraz kto powie, czy poddani, pod władzą takiego pana zostający, nie mają racji, że nawet do potomków częstokroć nieufność okazują, a nawet i dla tych, co dla nich najlepszymi i prawie jak aniołami są z nieba! Smutny to przekaz z jednego na wielu z owych czasów na nasze.
Ksiądz Józef Kłosiński małego wzrostu miał być człowieczek, miał być niezmiernie skowerny /zwinny/, ruchliwy, zwano go też Mrówką. Ta Mrówka o fundusz kościelny z potentatem Ślaskim, swoim iurisdatorem, drzeć się poczęła, aż po różnych ustopniowanych napaściach Ślaski, nie mogąc go uciszyć, nie chcąc też żądaniom księdza zadośćuczynić, sprawił mu podobną, jak kucharzowi, łaźnię, tylko suchą. Przez dziedziniec dobranowskiego dworu przechodzi droga do Poborowic, którą ominąć nie można, chcąc się dostać w stronę Rudna, Brzeska, Wawrzeńczyc. Jechał tedy ksiądz Kłosiński tamtędy, a pan starosta kazał go do siebie zaprosić i przekładając mu jego żądania zakonkludował, że: „Waść mi buntujesz poddanych, waść zamiast nauki złości dajesz przykład, waść mnie, chlebodawcy, do oczów skaczesz". Nie wiadomo, co mu tam cięta mruknęła Mrówka, dość że uchyliły się drzwi do sieni i huknął głos do hajduka: „Hej, dziewki tu wszystkie dworskie natychmiast sprowadzić!" W mgnieniu oka stanęło kilka, a Ślaski kazał księdza wyprowadzić na podwórze i w bramie, która wiodła ku Poborowicom, blisko jego dworu stojącej, a którą tęż samą ja jeszcze pamiętam, kazał księdza położyć i rękami onych dziewek sto rózg mu wsypać. Takie opowiadanie tam, w tej samej bramie, przegniłymi gontami pokrytej, słyszałem od ludzi.
[Giertler Kazimierz, Opowiadania]==>
Genealogia Slaskich* Historię tę, należy zapewne nieco odkoloryzować z racji na przekaz ustny, który w takich przypadkach zwykł uwypuklać sensacyjne wydarzenia.
[Przyp. GP]