Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

SYBIRACY. Wspomnienia i zapisy zeslanych na Sybir

13.06.2010 18:27
Sybiracy ..
to ludzie którzy przeżyli zsyłki, deportacje, zesłania w głąb Związku Radzieckiego.
Tych ludzi jest wśród nas coraz mniej. Zadbajmy o to by Ich doświadczenia , znane
i pamiętane były nie tylko przez Ich najbliższych.
Zbierajmy Ich wspomnienia .

* Czajkowicz Leokadia - Przekazany przez mojego ojca opis przyjazdu i pobytu w łagrach Workuty
* Czarkowski Czesław -Pojedziesz na białe niedźwiedzie
* Ferschke Alfreda z domu Winter - Noc 10 lutego 1940 r. wyryła piętno na cale życie
* Grygo Cecylia - Krótka formułka, żadnych tłumaczeń, kazali się pakować.
* Jankowski Antoni - Syberia utraconego dzieciństwa
* Jewchuta Bronisława z domu Mukoid -„A myślałam... że już stamtąd nie wrócę...”
* Karpiński Zbigniew . Zaskakujące zdarzenie
* Kaśikar Wanda, . Wanda co chciała Hindusa
* Kominiak Danuta - . Przyszedł czas naprawdę
* Konert Krystyna - . Trafiliśmy do Gromatuchy-
* Kos Anna - . „Ten okres boleśnie wyrył się w mojej pamięci...”
* Kostera Irena - . Listy z Syberii
* Kropiewnicka Maria z domu Dziubek - Otoczyli nasz dom i kazali się ubierać.
* Królikowski Łucjan o. OFM Conv. - . Sybirak, opiekun "tułaczych dzieci".
* Królikowski Łucjan o. OFM - . Umundurowani Samarytanie
* Kwasowska Stanisława - Siedem lat na nieludzkiej Ziemi
* Lipińska Anna - Wspomnienia z zesłania na Syberię w czasie II Wojny światowej
* Laskow Wojciech i Stanisława - Mój Sybir
* Łazowski Mirosław - - Wspomnienia wojenne spisał wnuk
* Łęczycka Maria Jadwiga - Zsyłka
* Macuta Walentyna z domu Kowalska - . Z Myrchy na Nieludzką Ziemię
* Maślak Jan - Ponad Sybir - Życie. Wspomnienia
* Matejko Jadwiga - Wspomnienia z zesłania na Sybir
* Matias Stanisław - . Sybiracka włóczęga
* Michalska Franceska - . Wyrzucili nas na gołym stepie.
* Mongiało Marian - . Dwa razy brawurowo uciekał po aresztowaniu przez NKWD, a raz przez Niemców
* Mulak Kazimierz z Rodziną Wspomnienia z Sybiru, spisane przez Janinę Mulak z Mękarskich
* Perwenis Zenon - . Przyjechali po nas do Pawlukanic, okręg Wileński..... nocą 25 marca 1949 r.
* Piekarski Karłowicz Edward z Piotrowicz w okręgu Mińskim na Białorusi- życiorys
* Piccoli Janina - . Wtedy..9 lutego 1940 roku - miała 16 lat.
* Parus Zygmunt - . Z nieludzkiej ziemi ...
* Rogalska Klara - . Sześć straconych lat
* Rolewicz Krystyna z Wiszowatych - Pierwsze kroki na obczyźnie
* Sądel Zofia - . Skradzione dzieciństwo.
* Sierechan Anna . Syberia -wiersz
* Śliwowska Lucyna Wojno h. Jasieńczyk - Wspomnienia , zanotowane przez syna -Zdzisława Wojno h . Ślepowron
* Ślusarska Barbara - Dlaczego mnie to spotkało ???
* Skorynkiewicz Jerzy - Wywieźli w mroźną noc, 10 lutego 1940 r.
* Smolnicka Eugenia z domu Piotuch: Pociąg ruszył i wszyscy w wagonie płakali
* Stonoga Weronika z d. Koralewicz Wspomnienia z zesłania Nasz exodus ...
* Suchocki Czesław Syberia
* Surma Alek . Opowieść zaczyna się na Syberii
* Świło Jan Stanisław - . Wstąpiłem do AK, pseudonim Kruk 1 kompania oddział Juranda.
* Szafałowicz Anna z domu Jatkowska - . Śpiewa Ci obcy wiatr
* Szafrańska Anna - . Moja historia syberyjskiej tułaczki.
* Szczepański Zbigniew - . Sześć lat poniewierki
* Szpiro-Żółtkowska Aurelia - . W Specposiołku Czosz
* Tarnawska Maria z domu Janusz - Nadszedł 10.02.1940
* Toczek Edward - Wspomnienia
* Tujakowska Alicja- . Przez lata milczała na temat przeszłości swojej rodziny..
* Utowko Antoni - Przed śmiercią podyktował córce
* Wołoszczuk Michał - . Wywieziony do dalekiej Jakucji
* Zientkiewicz z d. Grocholska Halina - . O zesłańczym losie
* Żuk Stanisław - . Wierzę, że swe życie zawdzięczam Aniołowi Stróżowi

Komentarze (72)

Strona z 4 Następna >
13.06.2010 18:30
Szafrańska Anna .
Międzyrzec Podlaski

Moja historia syberyjskiej tułaczki jest podobna do dziesiątków tysięcy podobnym mi Sybiraków i nie ma w niej nic szczególnego. Niemniej jednak, kiedy bez obaw można ukazać dramat tamtych dni, myślę, że to dobry pomysł chociaż nieco spóźniony, aby chociaż rąbek tego co kto przeżył opisać.
Nie sposób jest ogarnąć po tylu latach całości tych przeżyć, dlatego w strzępach opisuję to, co przeżyłam z moją rodziną. Wspomnienie jakie przedstawiam, jest oparte na przeżyciach moich i wspomnieniach mojej rodziny, która została wraz ze mną wywieziona na Syberię.
Było to mniej więcej tak:
Pochodzę z okolic Wysokiego Mazowiecka. Urodzona 9 maja 1940 roku we wsi Szymbory Andrzejewięta w rodzinie zamożnego gospodarza ziemskiego. Ojciec Stanisław Szymborski, mama Czesława z domu Brzozowska, mieszkali i żyli we własnym gospodarstwie do czasu, kiedy wybuchła wojna we wrześniu 1939 roku. Na mocy podziału Polski na wpływy niemieckie i sowieckie, znaleźliśmy się pod władzą radziecką. Wtedy to rozpoczęły się represje obywateli polskich na wschodnich jej terenach. Rozpoczęto aresztowania, wywózki na Syberię i inne strony Związku Radzieckiego. 14 czerwca 1941 roku zajechał samochód z żołnierzami NKWD, wzięli mego ojca na przesłuchanie do Łap. Miał zaraz wrócić do domu, niestety nigdy już nie spotkaliśmy się. O świcie z 19-20 czerwca NKWDdziści przyjechali do nas. Otoczyli dom, zebrali wszystkich do jednej izby, mnie jeden z nich wziął na ręce i na mocy jakiegoś zarzutu odczytano wyrok, który skazywał nas na „wiecznoje posilenije” w Omskiej obłasti. W ciągu 20 minut spakowano nas do samochodu i zawieziono nas na stację kolejową w Łapach. W czasie gdy NKWDziści nas ładowali na samochody i byli zajęci pilnowaniem, aby nikt nie uciekł, był u nas ojca brat Władysław - kapitan Wojska Polskiego - który uciekł z obławy. Kiedy znaleźliśmy się na dworcu kolejowym, było już zebranych dużo rodzin. Cały dzień zwożono z okolicy wciąż nowych ludzi. Pod wieczór podstawiono pociąg złożonych z bydlęcych wagonów z okratowanymi okienkami. Znaleźliśmy się w wagonie - łącznie 57 osób. Ciasno, gorąco, wystraszeni, przytuleni do siebie, zmęczeni zasnęliśmy. Nie na długo, dojechaliśmy do Wołkowyska, tam gdzie zastały nas naloty samolotów niemieckich, bombardowanie na Wołkowysk, bo był dużym węzłem kolejowym. Tam zastała nas wojna. Niemcy napadły na swojego sojusznika Związek Radziecki 21 czerwca 1941 roku. Uwięzieni i skazani na śmierć czekaliśmy boskiego zmiłowania. Wszyscy wyciągali białe szmatki, wystawiane na zewnątrz wagonu, miały nas chronić, że tu znajdują się jeńcy, może nas zauważą? Pogrążeni w bólu i modlitwie prosiliśmy o cud przeżycia. Matki ściskały swoje dzieci, aby w razie eksplozji nie zostały same. Przeżyliśmy jeden z największych dramatów tej wywózki. Jeśli ktoś nie wie jak wygląda cud, to właśnie myśmy go doznali, bo wszystko leciało w powietrze, a nas po pewnym czasie dołączono do nowego transportu i ruszyliśmy w dalszą drogę na wschód. Dalsza droga była również straszna, razem z nami na wschód szła wojna, ciągłe ostrzeliwania, bombardowania, brak wody, pilnująca nas eskorta. Tak zamknięci przez 10 dni nie mieliśmy jedzenia, a wody 4 wiadra surowej rzecznej dziennie na cały wagon. Żywiliśmy się tym kto co wziął z domu. Niemowlęta, dzieci, chorzy i starzy umierali, a ich ciała zostawiano przy torze. Tak dojechaliśmy do Orszy. Tam na stacji zatrzymał się pociąg i po raz pierwszy otrzymaliśmy po kubku gotowanej wody. Dalej jechaliśmy już bez przeszkód, tory już nie były uszkodzone, nie było bombardować, czasem dostaliśmy ciepłą zupę i dwa razy chleb. 10 lipca dojechaliśmy do Tłumienia. Dalej jechaliśmy do Omska. Barką rzeczną płynęliśmy rzeką Irtysz na pomoc do Tobolska. Tobolsk nad Irtyczem okazał się naszym miejscem przeznaczenia. Płynęliśmy około dwóch tygodni. W tym czasie była powódź i zawieziono nas w tajgę, a były tam wysokie zbocza i na jednym z nich chwilowo nas zakwaterowano. Po opadnięciu powodzi dostarczono nas do Tobolsta, zakwaterowano w jednym małym pomieszczeniu, kilka rodzin.
Miało to swoją dobrą stronę, bo było cieplej i raźniej, ale po pewnym czasie okazało się, że każdy musiał znaleźć sobie inną kwaterę. Zamieszkaliśmy na ulicy Kondyskaja 12 niedaleko centrum miasta. Tobolsk był dużym miastem niegdyś gubernią i było tu dużo Polaków po zsyłkach zrywów
wolnościowych z 1864 roku. Był nawet kościół rzymskokatolicki, który przerabiano na spichlerz. Tobolsk był miastem zesłać carskich z ogromnym więzieniem, w którym znajdowali się również więźniowie systemu stalinowskiego, z którego nikt nie zdołał uciec. Jak otwierano bramę i wypuszczano więźniów, było słychać w mieście. Miasto jest znane z zesłać carskich, ale jak na ironię losu to tu uwięziono i zamordowano cara Mikołaja I z rodziną w czasie rewolucji październikowej. Wracam do swoich osobistych wspomnień. Zamieszkałyśmy razem: moja mama, ciotka Celina, ciotka Anna i ja jako małe dziecko l rok i 4 miesiące. Za kwaterę trzeba było płacić, więc trzeba było ciężko pracować. Problemem dla mamy byłam ja, bo co ze mną robić? Została zatrudniona w cegielni, była to ciężka praca, ponieważ była oparta na mięśniach ludzkich, a właściwie dziewczęcych, bo mężczyzn skierowano do innej. Nawet mieszanie gliny spadło na mięśnie nóg, bo koń, który poruszał kieratem - padł. W zimie praca przy wyrębie tajgi. Na razie pracowały ciotki Anna i Celina. Kiedyś mama wzięła mnie do cegielni, owinęła w zawiniątko i tak leżałam, przyszedł taki co pilnował pracujące kobiety i wymierzył we mnie karabin, powiedział, że tu się pracuje, a dziecko utrudnia pracę. Miał na pewno trochę racji, ale jakie było wyjście. Zostawałam sama w domu zamknięta, bo nie było innego wyjścia. Dopiero kiedy ciotka Anna pracowała w polskim domu dziecka, brała mnie ze sobą. Pierwszy rok był najtrudniejszy. Później, kiedy bliżej poznaliśmy miejscową ludność, wśród której byli też polscy potomkowie zesłańców, było nam nieco lepiej. Mamusia moja poznała i zaprzyjaźniła się z podobną sobie Rosjanką. Ona miała małego chłopca imieniem Wowka, a mąż był na wojnie. Nie umiała sobie radzić, więc moja mama poszła do pracy a mnie zanosiła do tej Rosjanki. Było nam już łatwiej. Mama pracowała przy wyrębie tajgi, obcinaniu gałęzi, piłowaniu na polana, układaniu w kubiki. Pracowała przy wyciąganiu drzewa spławianego z północy Irtyszem lub Obem. To zaledwie wystarczało na wykupienie kartkowego „pajka” tj. przydzielonej porcji chleba. Naszym pożywieniem codziennym była żytnia kasza - ziarno roztarte w żarnach. Mówiliśmy na śniadanie kasza żytnia, a na obiad kasza rżana, na kolację taka sama. Pamiętam taką piosenkę, którą śpiewała moja mama, gdy nie miała mi co dać jeść: „próżno dziecko wołasz chleba, tu gonie masz ty, chatą twoją błękit nieba, chlebem matki łzy”. Mróz, wszy, pluskwy, komary, głód, choroby jakie nas nękały zwątpiliśmy już, że przeżyjemy. Ale tylko głęboka wiara w Opatrzność, głęboka modlitwa i myśl, żeby wrócić do Polski, trzymała przy życiu. Kto tego nie doświadczył, nie jest w stanie zrozumieć choćby bardzo chciał. Mama moja przędła na wrzecionku, robiła swetry szaliki, trochę szyła, a także uprawiała kawałek ogrodu swoimi rękoma. Doszło do tego, że sama mogła już pomóc innym. Wrócę do więzienia, o którym wspomniałam wcześniej. Chodziłyśmy pod więzienie i szukałyśmy ojca. Po podpisaniu przez władze radzieckie porozumienia z rządem londyńskim w 1942 roku wypuszczono z tego więzienia prawie wszystkich Polaków, a było ich około 3 tysiące. Niektórzy nie byli zdolni do pracy, schorowani, wycięczeni więzieniem i ludzie starzy umierali. Chociaż smutne jest wspomnienie o Syberii, ziemia syberyjska i jej ludzie sami biedni, ale można było spotkać życzliwych ludzi w niedoli. We wrześniu 1944 roku dostałyśmy zezwolenie na wyjazd z Tobolska - płynęliśmy 10 dni do Omska. Tam dwa tygodnie czekaliśmy pod gołym niebem w zimnie, deszczu, na pociąg. Około półtora tysiąca kobiet, starców i dzieci zostało zabranych pociągiem na Ukrainę. W październiku dojechaliśmy do Kirowogradu, a następnie do Bobryńca do kołchozu.
Życie na Ukrainie to cieplejszy rozdział w naszym tułaczym życiu. Praca była również ciężka, ale po tym, co przeszliśmy w syberyjskiej tajdze, tu można było jako tako żyd. Byliśmy już bliżej domu i nadziei, że wkrótce do niego wrócimy. W kołchozie pracowaliśmy wszyscy, nawet i ja. W lecie spaliśmy w oborze, w zimie u kołchoźnika. Pomimo tych uciążliwości było nieźle. Przede wszystkim klimat łagodniejszy, były owoce, warzywa można było kupić mleko, miód i inne produkty żywnościowe. Czasem coś pod połą fufajki ukradło się, zboża czy ziemniaków. W związku z zakończeniem wojny myśleliśmy, że będziemy mogli wrócić do Polski. Trzeba było trochę poczekać. Dopiero po podpisaniu układu polsko-radzieckiej komisji mieszanej do spraw ewakuacji na podstawie umowy z dnia 6 lipca 1945 roku otrzymaliśmy zezwolenie na powrót do domu. Radość była ogromna, a strach przed nieznanym był nie mniejszy. Wracaliśmy do Polski w 1946 roku. Po przejściu granicy w Przemyślu zgłoszono nas do PUR-u gdzie się nami zaopiekowano. Rozjeżdżali się wszyscy w różne strony Polski, najwięcej na tak zwane ziemie odzyskane, my miałyśmy gdzie wrócić do swojego domu. Tymczasem było odwrotnie.
Kim byliśmy? Tam obcy, tu również nie swoi. Tam byliśmy wszyscy podobni do siebie, tu upodleni do ostatka, nikt nas nie chciał. Oto jeden z epizodów spotkania z Polską: Kiedy szliśmy po zupę z wiadrami, zobaczyliśmy kościół, trudno by go ominąć. Wchodzimy szczęśliwi do kościoła, tu odprawia się msza św. Akurat była niedziela, wszyscy zgromadzeni patrzyli na nas z pogardą, inni ze współczuciem, a inni z odrazą. Upokorzeni przyjmowaliśmy te wyzwanie. Moja mama zawsze najboleśniej wspominała właśnie ten epizod powrotu do Polski i nigdy nie doznała takiego upokorzenia jak wówczas. Dojechaliśmy do Warszawy, żołnierz radziecki otworzy} drzwi wagonu, było zaskoczenie wszystkich, kiedy podeszłam do niego i po rosyjsku mówiąc kazałam się mu wynosić. Wszyscy patrzyli na jego reakcję. On spojrzał po wszystkich, zaklął, splunął i odszedł. Wracałyśmy wszystkie cztery - mama, ciotki i ja, do domu, ale to nie był już mój dom. Ojciec, jak się okazało, uciekł z transportu i wrócił do swojego domu, ale zginął z rąk okupanta niemieckiego w 1943 roku. Stryj Władysław, oficer Wojska Polskiego, został skazany na karę śmierci przez władzę PRL-u. W 1956 roku w wyniku amnestii politycznej wrócił na wolność. Ciężko było, nikt nam nie pomógł, a fakt pobytu na Syberii rzucał swój cień na dalsze nasze życie. Kiedy piszę te wspomnienia, mam 61 lat, cieszę się, że doczekałam się jedyna z rodziny dnia, kiedy uznano nasze cierpienia, uznano nas za ofiary represji stalinowskich. Jestem kombatantką, przyznano mi rentę wojenną. Zamykając ten rozdział mojej historii nasuwa mi się taka refleksja.
W tej wojnie wszyscy mieli swój udział, wszyscy coś stracili. Najbardziej mnie boli, że w tym wszystkim jest rozbieżność, każdy robi z siebie bohatera „a cóż jako dziecko możesz wiedzieć”. Wiem na pewno nie ujmując innym, że największymi bohaterami tu i tam na Syberii były Matki Polki - cześć ich pamięci!
A.Szafrańska
13.06.2010 18:34
Kos Anna

83 – letnia mieszkanka Mirachowa, Wspomnienia sybiraczki
KASZUBY/Mirachowo. „Ten okres boleśnie wyrył się w mojej pamięci...”
O tym ciemnym okresie historii naszego narodu wciąż wiadomo niewiele. Ludzie zesłani na Syberię długo nie mogli mówić o tym, co ich spotkało.
Prawdopodobnie milczeliby dalej, gdyby tylu chętnych słuchaczy nie nalegało na zwierzenia.

Dzieciństwo
- Urodziłam się w Mirachowie w roku 1926. Moi rodzice mieli gospodarstwo rolne. Te lata wspominam jako beztroskie i szczęśliwe. Pomagałam rodzicom w pracy i bawiłam się z rodzeństwem. Ukończyłam sześć klas szkoły podstawowej. Nie było to kompletne wykształcenie podstawowe, ale szkoła w Mirachowie nie posiadała już więcej klas. Dyplom ukończenia otrzymałam w roku 1939 – czyli w roku wybuchu II wojny światowej. Miałam wtedy trzynaście lat.

Wojna
-Pamiętam, że wrzesień roku 1939 był miesiącem suchym i ciepłym. Jednego z takich pięknych dni wkroczyły na nasze tereny wojska niemieckie. Nie było żadnych bitew, nikt się przed nimi nie bronił. Po prostu szli i wszystko zajmowali. Nie mogłam się dalej uczyć, bo nie było legalnych szkół. Pracowałam więc na gospodarce. Żyliśmy z dnia na dzień, niepewni tego, co się może wydarzyć. W listopadzie roku 1944 zmarł nagle mój ojciec. To był ogromny cios dla całej naszej rodziny. Zostaliśmy zupełnie sami.
Dzień wyzwolenia?
-Po śmierci taty moja mama podupadła na zdrowiu. Pewnego dnia było z nią tak źle, że pobiegłam do cioci po lekarstwo. Był to akurat 13 marca. Tego dnia do Mirachowa wkroczyły wojska radzieckie. Wojna się skończyła. Poza tym na nasze tereny ściągali ludzie z Prus Wschodnich z całym swoim dobytkiem. Polecono im osiedlić się tutaj. Tymczasem po drodze do cioci widziałam wozy tych uchodźców pozostawione na ulicach. Wszystko było porozwalane, dookoła leżały rozrzucone pościele, ubrania, sprzęty... Nie wiedziałam co się dzieje. Po wsi spacerowali żołnierze Armii Czerwonej. Na dworze był mróz, wciąż leżał jeszcze śnieg. Mój znajomy, który mieszkał naprzeciwko kościoła w Mirachowie (wtedy był to kościół ewangelicki), zaofiarował, że mnie odprowadzi do cioci. Niestety, po drodze zatrzymało nas czterech NKWD-zistów. Zażądali dokumentów, ale nie miałam ich przy sobie. Zrewidowali nas. Zaczęli na nas krzyczeć coś po rosyjsku, wyprowadzili do nadleśnictwa i wepchnęli do stodoły. Tam było już około sto osób. Siedzieli oni w zamknięciu od kilku dni. Nawet wtedy, gdy ktoś chciał wyjść za potrzebą fizjologiczną, czuwał nad nim żołnierz z bronią. Trzeba było przy nim załatwić swoją potrzebę. To było bardzo przykre.

Za kłamstwo na Syberię
- Po jakimś czasie wezwano mnie na przesłuchanie. W budynku nadleśnictwa mieścił się sztab generalny NKWD. Sowieci pytali mnie, gdzie ukrywa się mój mąż – polski oficer. Tłumaczyłam, że nie mam męża. Nie chcieli mnie słuchać.
- Kłamiesz! Za twoje kłamstwo pojedziesz na Sybir! - krzyknął jeden z żołnierzy.
-Zaprowadzili mnie na strych. Nie byłam sama, znajdowało się tam sporo osób. Wśród nich spotkałam swoich znajomych: Leona Wadlera, pana Kruszyńskiego... Było też wielu ludzi, których nie znałam – uchodźców z Prus Wschodnich. Usiadłam na podłodze. Byłam załamana. Martwiłam się o mamę i o to, że nie wie, co się ze mną działo. Nie wiedziałam też do końca, co zamierzają z nami zrobić.

Wyprawa w głąb ZSRR
Po jakimś czasie wyprowadzono nas ze strychu. Musieliśmy wsiąść do samochodów wojskowych. Wywieźli nas do Miechucina i tam ponownie zamknięto, tym razem na dworcu kolejowym. Czekaliśmy tam dwie lub trzy noce. W końcu pognano nas dalej pieszo. Szliśmy torami kolejowymi do Łapalic, a z Łapalic do Kartuz szosą. W jednej kolumnie było około dwustu osób. Jakiś mężczyzna z naszej kolumny wyskoczył i chciał uciec do lasu, ale Sowieci go zabili. W kartuskim więzieniu dostaliśmy jeden posiłek przez te wszystkie dni: cienką zupkę i kawałek chleba. Potem samochodami wojskowymi wyruszyliśmy do Kościerzyny. Tam przetrzymywano nas w jakimś baraku, najprawdopodobniej byłym urzędzie. Wszędzie na podłodze leżały kartki żywnościowe. W latach okupacji takie kartki dostawało się na przydział jedzenia. Tam spotkałam swojego znajomego Edmunda Mejera. Przestraszył się mojego zmizerniałego wyglądu.
- Musisz się trzymać, jesteś taka chuda i słaba – powiedział do mnie.
-Dwa dni spędziliśmy w tym kościerskim urzędzie. Potem znów pieszo poprowadzono nas do Grudziądza. Nocleg zaplanowano w dużej stodole za Kościerzyną. Ucieszyłam się, ponieważ tam tak ładnie pachniało rosołkiem. Miałam nadzieję, że dostaniemy coś do jedzenia. Ale wtedy przyszedł rozkaz, by nas prowadzić dalej. Jedna dziewczyna nie wytrzymała i próbowała uciec. Nie udało jej się... Szliśmy i szliśmy. Większość z nas była zbyt otępiała głodem i zmęczeniem, by móc się sprzeciwiać. Szliśmy tam, gdzie nas prowadzono, robiliśmy to, co nam kazano. W stodole za Kościerzyną znalazłam zardzewiałą puszkę i to ona uratowała mnie od śmierci głodowej. Nabierałam sobie nią wodę z kałuż lub z kolein przy torach i mogłam się nieco tą wodą nasycić. Pamiętam postój nad pewną rzeką. Była akurat Palmowa Niedziela, wyszło trochę słońca. Siedzieliśmy na brzegu i grzaliśmy się w tych pierwszych wiosennych promieniach. Potem ruszyliśmy dalej. Przed nami był jeszcze spory kawał drogi. Niedaleko Grudziądza zastaliśmy zbombardowany most pontonowy. Wtedy kolejna dziewczyna chciała uciec. Wskoczyła do wody, ale ją wyciągnięto. Nie wiem, co się z nią stało... Natomiast nas zaprowadzono do więzienia w Grudziądzu. Zamknięto po czterdzieści osób w jednej celi. Dostaliśmy odrobinę jedzenia. Leżeliśmy na zimnej betonowej podłodze i czuliśmy się zupełnie pozbawieni sił. Dziewczyny zbuntowały się i powiedziały, że już się stąd nie ruszą. Podniosły wrzask. Mnie pokopał jeden z żołnierzy, bo powiedziałam, że nie pójdę ani kroku dalej. W Grudziądzu zmarło dużo mężczyzn. Najpierw puchły im brzuchy, a potem umierali. W pierwsze święto Wielkanocy wyprowadzono nas na dworzec i załadowano do sześćdziesięciu wagonów bydlęcych – po czterdzieści osób w jednym wagonie. I tu znowu moja puszka okazała się święta – wymieniłam ją na trochę jedzenia. Jechaliśmy dwadzieścia jeden dni, bez żadnego postoju. Naszą toaletą był otwór w podłodze w wagonie. Naszym łóżkiem – podłoga. Przez te trzy tygodnie dostaliśmy tylko zupę i kawałek chleba. Pociąg zatrzymał się w lesie. Jasność dnia tak nas oślepiła, że wypadliśmy wszyscy na kolana prosto w zaspy śniegu. Byliśmy na Sybirze.

Pierwsze miesiące
- Nasz łagier był ogromny, ze sporymi ziemiankami. Cały obóz otaczał kolczasty drut. W jednym pomieszczeniu spało 170 kobiet. Dom Sybiraka w Szymbarku jest dokładną kopią tej ziemianki, w której mieszkaliśmy. Ja spałam na pryczy z tyłu u góry. Mimo, że nie wolno nam było ze sobą dużo rozmawiać, czy nawet głośno odmawiać różańca, przez te dni poznałam sporo historii współlokatorek. Niektóre kobiety były gwałcone przez żołnierzy. Innym odebrano dzieci. Poznałam też jedną Niemkę z Prus Wschodnich, której mąż był na froncie. W swoim domu otrzymała nakaz, by wziąć rodziców i swoje dzieci i uciekać na zachód. Niestety, na zachodzie spotkał ją taki los, jak wielu uchodźców: zabrano jej dzieci, a ją samą wywieziono na Sybir. Przydzielono nam różne obowiązki. Ja dostałam jedno z lżejszych zadań. Nosiłam wodę z rzeki do kuchni. Trzydzieści innych dziewczyn pracowało w lesie przy rąbaniu drewna. Jedna z moich znajomych dostała tam wysoką gorączkę. Na drugi dzień nie poszła do pracy. Kiedy żołnierze się o tym dowiedzieli, zabili ją, a ciało rzucili wilkom na pożarcie. Nie widziałam tego osobiście, ale słyszałam relację koleżanek. Codziennie rano zbieraliśmy się na placu apelowym. Mimo silnego mrozu lub opadów śniegu, kazano nam nieraz stać w szeregu przez godzinę lub dwie. Wszystko zależało od humoru dowodzącego. Potem wracałyśmy do swojej roboty. W łagrach nie było łazienek. Czymś zastępczym stał się głęboki rów z powbijanymi żerdziami. Kiedy ktoś był zbyt słaby, chodził z innymi więźniami i trzymali się za ręce. Wiele razy zdarzało się, że wpadano do środka. Rano NKWD zasypywało wapnem przebite żerdziami ciała.
Kiedy zakończyła się wojna przyjechali do nas ludzie z Czerwonego Krzyża i pozwolili nam napisać listy do bliskich. Z radością napisałam do swojej mamy. Jednak po kilku dniach zobaczyłyśmy nasze listy wyrzucone w lesie. Bardzo wtedy płakałam.

Lato w kołchozie
- Pod koniec czerwca świat się zazielenił. Z łagrów wywieziono nas do kołchozu (przedsiębiorstwo rolnicze). Tam pracowaliśmy na roli. Sadziliśmy ziemniaki. Podczas pracy udawało się niepostrzeżenie wsunąć sobie jakiś kartofel do kieszeni. Potem mężczyźni robili nam małe otwory w deskach, a my na nich ucierałyśmy swoje ziemniaczki. Zalewałyśmy to wodą, podgotowałyśmy i miałyśmy pyszną zupę. Dzięki temu już tak nie głodowałam. Wszystkim dokuczały pluskwy, ale ja miałam na sobie swoją domową wełnianą halkę. Zimą dzięki niej aż tak nie marzłam, a latem nie mogły mnie gryźć pluskwy. Każdy z nas miał jednak bardzo dużo wszy. Raz w miesiącu kazano nam się rozebrać i czekać, podczas gdy nasze rzeczy zabierano do odwszenia. Kiedy zwracano nam ubrania, wszy biegały po nich zupełnie otumanione. Na Syberii wszystko niezwykle szybko rosło: buraki, marchew, cebula... Wymieniałyśmy się z dziewczynami przy naszych pracach. Na szczęście ludzie z kołchozu nie byli do nas aż tak wrogo nastawieni. Brygadzistki czasem przynosiły nawet sól do naszych zupek. Lato jednak nie trwało długo. Już 15 września spadł śnieg. Zawieziono nas do innej pracy – przy odśnieżaniu torów kolejowych.

Wolność za rękawice
- Odśnieżanie nie należało do najlżejszych zajęć. Pracowaliśmy na dworze nawet w temperaturze
–40°C. Jednak kiedy spadała poniżej, nie wychodziliśmy na zewnątrz. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia jeden z żołnierzy niepostrzeżenie wsunął mi za pas bochenek chleba. To musiał być dobry człowiek, bo gdyby go złapali, mógłby za to surowo odpowiedzieć. Ten chleb stał się moim najpiękniejszym prezentem bożonarodzeniowym. Podzieliłam się nim z najbliższymi znajomymi. Zrobiłam to bardzo chętnie, bo wiem, co to znaczy cierpieć głód. Jakiś czas później odmroziłam sobie nogę i trafiłam do Charkowa. Pracowałam w magazynie szwalni. Razem ze mną znajdowało się tam również sześć innych dziewczyn. Do naszego magazynu przylegało biuro NKWD. Stamtąd przychodziła do nas czasami pewna Rosjanka. Raz odwiedziła nas i zapytała, kto potrafiłby zrobić wełniane rękawice. Moja mama uczyła mnie robić na drutach, więc się zgłosiłam. Rosjanka dostarczyła mi wełny, dała druty i wydziergałam jej te rękawice. Wydawała się z nich bardzo zadowolona. Po kilku dniach wróciła i oznajmiła mi, że wracam do domu. Nie mogłam uwierzyć, że w dwudzieste drugie urodziny spotkało mnie takie szczęście. Byłam pierwszą osobą z mojej grupy, której pozwolono wrócić. Wysłano mnie do Białej Podlaskiej, potem do Warszawy, a stamtąd do domu. Od tej pory już nigdy nie widziałam Syberii. Ten okres wyrył się w mojej pamięci zbyt boleśnie, bym chciała zwiedzać tamte miejsca. Jestem pewna, że swój powrót zawdzięczam Bogu. Długo się o to modliłam, a przez cały pobyt w obozie trzymałam przy sobie święty medalik Matki Bożej Szkaplerznej.

Anna Kos, 83 – letnia mieszkanka Mirachowa, na Syberii spędziła trzy lata. Jej losy przedstawił także Eugeniusz Pryczkowski w swojej książce „Wspomnienia kaszubskich Sybiraków”. Do Polski powróciła w roku 1948. W tym samym roku wyszła za mąż, ale już po piętnastu latach małżeństwa została wdową.

Autor: Daria Wicka
http://www.portalpomorza.pl/aktualnosci/
13.06.2010 19:55
Tujakowska Alicja
. Sejny.
Przez lata milczała

Na lekcjach geografii dzieci w skupieniu słuchały swojej nauczycielki, kiedy ta opowiadała im o syberyjskiej tajdze. Bezkresne pola, lasy świerków sięgających nieba i powietrze latem tak czyste i rześkie, a zima sprawiające ból z każdym oddechem. Kiedy uczniowie pytali swoja nauczycielkę, skąd wie jak naprawdę wygląda Syberia, ta tylko uśmiechała się tajemniczo.
Alicja Tujakowska przez lata milczała na temat przeszłości swojej rodziny.

W mieszkaniu Pani Alicji na ścianach oprawione zdjęcia rodziny i bliskich.
Alicja Tujakowska pokazuje legitymacje Koła Przyjaciół Sybiraków w Sejnach z numerem jeden. Kobieta jest jedyna żyjąca sejneńską sybiraczka, otrzymała już wiele odznaczeń, w tym Krzyż Zesłańców Sybiru, który przekazała do Częstochowy.- Wszystko zaczęło się latem 1939 roku. Wojna zastała nas, kiedy odwiedzaliśmy rodzinę, mieszkająca w Szczuczynie. Oczywiście o powrocie nie było mowy, byliśmy zmuszeni zamieszkać w pobliskiej wsi, gdzie mój tata wraz z nadejściem roku szkolnego otrzymał posadę nauczyciela. Rosyjskie władze ogłosiły, ze chętni na powrót do domów, muszą zapisać się na listę w urzędzie gminy. Takich uciekinierów jak my, było więcej, wiec lista szybko się zapełniła. My tez wpisaliśmy swoje nazwisko, ale okazało się to pułapka – zaczyna opowieść Alicja Tujakowska. Noca 29 czerwca 1940 roku do ich domu wkroczyli uzbrojeni enkawudziści. Na pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy nie było czasu, przed ich domem już stała furgonetka. Rodzinę zawieziono na pobliski dworzec kolejowy. Dziewięcioletnia Alicja pamiętała jak w lutym wywożono stad bogatszych mieszkańców okolicy. Ale nie myślała wtedy, ze taki los może spotkać ja sama. „Przecież moja rodzina nie ma żadnego majątku”, myślała. „Tam były już setki takich rodzin, ludzie płakali, rozpaczali. Załadowano nas do okratowanych wagonów towarowych i tak w strasznych warunkach, w brudzie, o głodzie, a często i braku wody dojechaliśmy do miejscowości Katłas nad Dźwiną. Trudno opisać jak straszna panowała atmosfera, głośny płacz, modlitwa, jęk starych i chorych, straszna beznadziejność, niepewność, dokąd nas wiozą”.* Pociąg prawie się nie zatrzymywał, chyba, ze po to aby wyrzucić kolejne martwe ciała, tych którzy nie wytrzymali trudów tej trwającej miesiąc podroży. W Katłasie pociąg towarowy zamieniono na barkę, która uciekinierów wysłano do Archangielska. Po dwudniowej wyprawie przez tajgę, trafili do wybudowanych dla nich baraków. Sprawiały wrażenie, jakby ktoś je dopiero opuścił. Przybyli zesłańcy, nie mieli być ich pierwszymi lokatorami. - W jednym baraku mieszkało nawet dwadzieścia rodzin, wszyscy razem, Polacy, Żydzi. W ocieplanych mchem pomieszczeniach roiło sie od robactwa. Matkę i ojca natychmiast wysłano do pracy przy wyrębie lasu. Dzieci i staruszkowie zostawali na pasiołku Siewierna Kergowa. Na początku kazali oddać wszystkie medaliki z Matka Boska i Krzyżyki. Dali nam po pajdce chleba, wodnista zupę, w której znajdowały się jakieś stare warzywa i dzień jakoś mijał. Często udawało nam sie wymknąć do pobliskiego lasu, nazbierać trochę malin – opowiada. „ Tak zaczęło się bytowanie polskich zesłańców pod ścisłym nadzorem enkawudzistów. Mężczyźni i kobiety musieli iść do pracy w lesie przy wyrębie drzewa, była to straszna praca dla ludzi wygłodzonych i załamanych duchowo”. Joz we wrześniu przyszła zima, w swojej najsurowszej syberyjskiej odsłonie. Zimno dokuczało bez przerwy, nie sposób było się ogrzać. Na domiar złego wszystkich ogarnęła straszna choroba – wrzody, całe ciała pokrywały się czyrakami. Lekarza nie było, zamiast niego przychodził felczer, który jodyna przemywał krwawiące rany. Co wieczór kontrola, sprawdzano kto jeszcze żyje i czy nikt nie chowa jakiś symboli religijnych.„ Zaczęli ludzie umierać, to było straszne, tego się nie da opisać. Rozpacz rodziny i wszystkich, gdy wrzucano do wyrąbanej zamarzniętej ziemi owinięte płachta ciało zmarłego. (…) Nie wolno było głośno się modlić, ale wiary nie dali nam wyrwać i tak przy pomocy Bożej, przetrwaliśmy piętnaście miesięcy”. W 1941 roku Rosjanie ogłosili, ze zesłańcy mogą jechać albo na Syberię za Ural, albo do Kazachstanu. Będąca wtedy jeszcze mała dziewczynka Alicja nie pamięta, dlaczego jej ojciec wybrał Syberię, ale razem z nimi pojechało wiele rodzin, z którymi zdążyli już się zżyć. Znowu czekała ich wielomiesięczna podroż „bydlęcymi wagonami”. Ale tym razem pozwolono im zatrzymać się na stacji, wypić kawę czy zupę. W końcu dotarli do Talmienki w pobliżu Barnemła. Ulokowano ich przy rosyjskich rodzinach. - Trafiła nam się dobra gospodyni, ukraińską staruszka, która mówiła po polsku i zdawała się lepiej rozumieć nasza sytuacje. Nareszcie można się było jawnie modlić, chociaż kontrole nie ustawały, Rosjanie nie mieli już takiej pewności siebie. „Babuszka” mieszkała w ziemiance, ale i tak w porównaniu do baraków żyło się lepiej. Ojciec Alicji Bujakowskiej pracował w piekarni, matka w fabryce sznurów, podrośnięte dzieci pomagały w pracy w polu. - Rosjanie w sumie byli dla nas dobrzy. Kobiety z piekarni przerzucały nad płotem bochenki chleba dla Polaków, w tym mojego ojca. Kiedyś razem z bochenkiem Rosjanki wyrzuciły blachę. Bardzo się ucieszyliśmy, bo nareszcie mieliśmy miskę. Do tej pory za naczynia zesłańcom służyły kubeczki wystrugane z brzozy. Dzieci nauczyły się robić dla siebie „cukierki” z buraków, starannie zawijały je w skrawki gazet. Polskie i rosyjskie podrostki razem jeździły na nartach i dokazywały. „Choć nadal było głodno i zimno, w serca nasze wkraczała jakaś nadzieja. Wiosna każda rodzina otrzymała działkę ziemi, na której można było posadzić ziemniaki. Piękne sosnowe lasy bogate były w jagody i grzyby. Już nie głodowaliśmy”. Wreszcie w wieku 12 lat Alicja Tujakowska poszła do polskiej szkoły. Dzieci uczyły się w prymitywnych warunkach, ale najważniejsze, ze można było nadgonić zaległości z mowy ojczystej, historii, a nawet religii, tak wplecionej, aby nie domyślił się tego żaden Rosjanin. Po kilku latach do Tujakowskich dotarł pierwszy list z kraju. - Całowaliśmy każde słowo w tym liście, chociaż przez łzy. Z niego dowiedzieliśmy się, ze gestapo zamordowało wielu naszych bliskich. W końcu dotarła wieść o zakończeniu wojny, przed zesłańcami otworzyła się możliwość powrotu do Polski. Oprócz Żydów nikt nie zastanawiał się długo. Polacy ruszyli w drogę powrotna do ojczyzny. Chociaż ponownie w wagonach towarowych, to teraz niemal jak wolni ludzie. Pozwalano wyjść, zwiedzić mijane miasta, Rosjanie wiedzieli, ze nikt nie będzie uciekać mając w perspektywie powrót w rodzinne strony. - Na zawsze zapamiętam przekroczenie polskiej granicy w Medyce.
Od razu poszliśmy do kościoła. Może to dziwnie zabrzmi, ale ja się bałam Boga, chowałam sie po katach, bo przecież jeszcze nawet nie byłam u komunii. Ale ksiadz wiedział, ze przyjdziemy, odprawił piękne nabożeństwo – wspomina z uśmiechem A. Tujakowska. Kobieta bez żalu wspomina swoje dzieciństwo spędzone na Syberii, ma tylko wyrzuty sumienia, ze tak długo milczała na ten temat. Powtarza, ze była jeszcze za młoda by wszystko zapamiętać i zrozumieć, a rodzice chronili ja przed wieloma niebezpieczeństwami. Dlatego dziś na wspomnienie o tajdze widzi nie tylko katorżnicza prace, szykany, ubóstwo, ale i piękno syberyjskiej przyrody. Przez lata pracy jako nauczycielka w sejneńskich szkołach, opowiadała swoim uczniom o dalekiej tajdze. Z pamięci wymieniała kolejne miasta na mapie Rosji. I wtedy pewnie nikt nie domyślił sie, ze ich nazwy zna nie z podręczników, ale z własnego życia.
* Cytaty pochodzą ze "Wspomnień z Tajgi " autorstwa Alicji Tujakowskiej

Wieści sejneńskie Monika Waraksa
http://www.sejny.home.pl/wiesci/4b95f95787d36.pdf
13.06.2010 22:39
Czajkowicz Leokadia

Przekazany przez mojego ojca opis przyjazdu i pobytu w łagrach Workuty.
Najbardziej starannie dobrane wyrazy nie pokażą tragedii jaką przeżyli zesłani na Syberię….. i moje wspomnienia
Aresztowanie ojca
Był rok 1951. Miałam wtedy pięć lat. Mieszkaliśmy w Radźwiłowcach na Białorusi. Była to wieś w stu procentach polska. Koleje losu sprawiły, że po wojnie znaleźliśmy się na terenie Związku Radzieckiego. Rodzinie, pod kierunkiem nowej władzy wiodło się nie najgorzej. Ojciec pracował jako księgowy w kołchozie, mama zajmowała się domem, dziećmi i dorywczo wykonywała prace w gospodarstwie.
Na terenach przyłączonych do ZSRR, do 1951r. błąkały się niewielkie oddziały polskiej partyzantki. Ukrywali się w lasach, a do ludzi przychodzili nocami prosić o jedzenie. Wszyscy im pomagali, bo to byli Polacy, nasi, często bez możliwości ujawnienia się. Do nas też przychodzili kilkakrotnie i otrzymywali jedzenie i ubrania. Pamiętam ściszone głosy w ciemnym pokoju, stąpanie ciężkich butów, które budziło nas i napawało trwogą. Zasypialiśmy dopiero wtedy, kiedy cienie umykały cichutko.
Ktoś życzliwy doniósł na milicję, że partyzanci byli w naszym domu. Reakcja NKWD była natychmiastowa. Dziewiątego września o godzinie piątej rano, załomotały do drzwi i okien kolby karabinów. Zerwał nas ze snu brzęk tłuczonego szkła i głośne krzyki. Kilku żołdaków wdarło się do mieszkania, kilku stało przed oknami z wycelowanymi w nas automatami. Inni rewidowali mieszkanie, rozpruwali nawet poduszki. Płacząca matka przynosiła ojcu ubranie. Pamiętam długie buty z cholewami i ciepły, nowy kożuch. Rodzice wiedzieli, że nie zobaczą się prędko, stąd te ciepłe ubrania. Pobladły ojciec stał cały czas z rękami w górze, a przed nim żołnierz z wycelowanym w niego karabinem. Ośmioletni brat schował się za łóżkiem, a ja płakałam i pytałam o coś matkę, ale ona mnie nie zauważała.
Wyprowadzili ojca z domu i załadowali na ciężarówkę. Pomagali mu w wejściu na skrzynię samochodu kolbami karabinów. Wybiegliśmy z domu, ale kurz wydobywający się spod kół samochodu, zasłonił jadącego w tłumie żołnierzy ojca. Zostaliśmy stojąc niemo, a mama załamywała z rozpaczy ręce. Wiedziała, że Rosjanie nie odpuszczą. Wiedziała, że dziecko które nosi pod sercem, nie zobaczy tak prędko swojego ojca. Za politykę karano najsurowiej po to, aby nikt z Polaków nie ośmielił się przeciwstawić ich władzy.

Pięć lat w łagrach Workuty. Relacja ojca
Wczesnym rankiem, kiedy wszyscy jeszcze spaliśmy, usłyszałem hałas wokół domu. Dom został okrążony przez uzbrojonych żołnierzy. Dwóch weszło do środka i przeprowadzało ścisłą rewizję na oczach przerażonej żony Sabiny i dwojga małych dzieci (5 i 8 lat). Mierzyli we mnie z karabinu i nie pozwolili ruszyć się z miejsca. Towarzyszyły temu ordynarne przekleństwa i szturchanie kolbami kałasznikowów.
Do zapłakanej żony podszedł żołnierz i powiedział "zamknij się ty…" - tu padały ruskie ordynarne przekleństwa - "masz szczęście, że jesteś w ciąży, bo i ty poszłabyś z nami". Trochę później dowiedziałem się, że przyszli po nas oboje. Następnie ubrałem się w podaną przez żonę odzież i zostałem wyprowadzony na dwór, gdzie natychmiast okrążyło mnie jedenastu "bojców".
Zawieźli mnie do gminy Wawiórka, i wepchnęli kolbami do Domu Kultury. Tam było już kilkunastu aresztowanych, między innymi mój wujek Taraszkiewicz. Trzymali nas pod strażą kilka godzin, ciągle doprowadzając nowych. Następnie załadowali nas znów na samochody, bardzo chętnie obdzielali uderzeniami kolb tym, którym wsiadanie szło opornie. Zawieźli nas do Lidy na komendę NKWD, powiązali ręce i całą noc przesłuchiwali. Umieli zadawać pytania i wymuszać odpowiedzi, tak że nawet z anioła potrafili zrobić bandytę.
Na następny dzień znów załadowali nas na samochód i powieźli do Grodna, gdzie przed budynkiem NKWD siedzieliśmy trzy doby, marnie odziani, bez jedzenia i jakiejkolwiek nadziei. Mnie ratował trochę kożuch, który narzuciła na mnie zapobiegliwa żona, toteż tulił się do mnie nocą kto mógł, ryzykując przywalenie karabinem po głowie. Siedząc tak na ziemi w chłodzie, zdaliśmy sobie sprawę z tego w jakie wpadliśmy ręce. "Biali bandyci" - tak na nas mówili, stanowili największe zagrożenie dla władzy radzieckiej. Modliliśmy się tylko żeby zachować życie, a największym zmartwieniem był los rodzin pozostawionych na niewiadome "pod godłem sierpa i młota".
Po trzech dobach wpuścili nas do cel w piwnicach i rozpoczęły się zwykłe czynności z "przestępcami". Robiono zdjęcia, pobierano odciski palców. Nie byliśmy niczemu winni, gdyż w tych czasach zatrzymywali i skazywali Polaków za jakiekolwiek kontakty z grupkami resztek partyzantów Armii Krajowej. Wystarczyło, że przyszli prosić o jedzenie, ktoś życzliwy doniósł, że byli pod twoim dachem i gotowe. Już dla władzy radzieckiej byłeś wrogiem politycznym, a dla tych nie żałowali ciężkich wyroków.
Po dwóch dniach odwieziono mnie do bloku więziennego. Wspomnieć wypada, że przez cały ten czas nie wolno było z nikim rozmawiać, czy w jakikolwiek sposób się porozumiewać. Nam jednak wystarczało czasami spojrzenie, czy lekki życzliwy uśmiech współwięźnia. W Grodnie, przez 45 dni wozili mnie codziennie do budynku NKWD na śledztwo trwające czasami kilka godzin. Z wielkiego wyczerpania nie można było zrozumieć pytań. Wszystko stawało się coraz mniej zrozumiałe, przestawał człowiek się bronić, prawie obojętny był dalszy los, pozostawało przeogromne pragnienie odpoczynku. Im przecież chodziło tylko o to aby zmęczyć, ogłupić i wymusić jakiekolwiek zeznanie przyznania się do winy. Widocznie mieli na mnie wystarczające dowody, bo przesłuchania ustały.
Nie byłem w żaden sposób winny. Nie należałem do nielegalnej organizacji, a że nakarmiłem ludzi, którzy zapukali do mnie i prosili o jedzenie? Byli to przecież Polacy! Dałem im wskazówki jak mają iść, aby uniknąć wpadki. Każdy by to zrobił, choć byli i tacy, którzy nawet w nocy nie udzielali partyzantom pomocy, bojąc się oczywiście o los rodziny. Może ja byłem odważniejszy? Może miałem litościwsze serce? A może liczyłem na to, że nikt się nie dowie i nie ma ryzyka, choć doskonale wiedziałem co robili Rosjanie z Polakami i jak prześladowali całe rodziny. Jednak typowym wrogiem władzy radzieckiej nie byłem. Inaczej nie pracowałbym jako księgowy. Jednak musieli wymóc na mnie jakieś zeznanie, kiedy nie byłem w stanie ani myśleć, ani stać na własnych nogach. W każdym razie postawili mnie w stan oskarżenia.
Po zakończeniu śledztwa, przy końcu października odbył się sąd przy drzwiach zamkniętych, ponieważ nie chcieli mieć świadków swojego bezeceństwa. Wyrok brzmiał: 25 lat więzienia, 5 lat pozbawienia praw obywatelskich z zesłaniem do obozów pracy na Syberii. "

Droga do Workuty. Relacja ojca

Wyrok sądu brzmiał - 25 lat więzienia, 5 lat pozbawienia praw obywatelskich z zesłaniem do obozów pracy.
Po 40 dniach, przed wyjazdem z Grodna pozwolili na jedyne widzenie z żoną. Widzieliśmy się na daleką odległość. Przy żonie stał żołnierz, krata, żołnierz, krata i przy mnie żołnierz. Rozmowy praktycznie nie było, zdążyłem powiedzieć, że wywożą i jaki dostałem wyrok. To odebrało nam głos, gardła pozaciskały się, nie można było nic powiedzieć. Jak pocieszyć się wzajemnie? Pomilczeliśmy chwilę, zadławiliśmy się łzami. Odepchnęli mnie brutalnie od krat i widzenie się skończyło. Straciłem wszelką nadzieję, za dużo nasłuchałem się o więzieniach i traktowaniu skazanych. Prawie byłem pewny, że już widzieliśmy się ostatni raz w życiu. Nie ma nic gorszego jak utrata nadziei, ale z perspektywą 25 lat łagrów trudno było ją mieć.
W Grodnie dali po kawałku chleba i słoną rybę na drogę do Orszy. Całe szczęście, że ktoś mi życzliwie poradził, abym ryby nie jadł, ponieważ nie dali nic do picia, a ryba była cała w soli. Trzy doby wieźli nas w wagonach z okratowanymi oknami. W środku drewniane prycze, bez urządzeń sanitarnych, tylko dziury w podłodze. Nikt się nie wstydził, ale upokorzenie było ogromne. Nie miałem przecież praw obywatelskich, musiałem milczeć.
Pamiętam Nowy Rok 1952. Całą dobę staliśmy w Baranowiczach. Dali tylko wiadro wody i wypuścili do toalet. Dali również trochę ciepłej zupy z rozgotowanego zboża, ale wraz z tym dziwnym ciepłym posiłkiem wstąpiło w nas trochę otuchy. Podtrzymywaliśmy się wzajemnie na duchu. Ludzi, którzy nigdy się nie znali połączył los i nie wiadomo, kiedy stali się sobie bliscy, opowiadali o rodzinach, o wszystkim aby zapomnieć gdzie są i co się z nimi dzieje. Może w tym właśnie czasie wstępowała w nas iskierka nadziei, że nie jesteśmy w tym nieszczęściu sami i że może pojawi się cud i Bóg nie da zginąć?
W Orszy byliśmy tylko dwa dni, potem przewieźli nas do Moskwy do więzienie Krasna Priesnia na Łubiance, gdzie siedzieliśmy 7 dni. Następny etap to Gorkij. Tu przez 13 dni próbowaliśmy się domyślić gdzie zawędrujemy dalej. Skierowali nas do Kirowa. Tu zatrzymali trochę dłużej, bo 40 dni, za każdym razem w celach za kratami i podłym traktowaniem naszych prześladowców. Na strażników wybierali chyba najbardziej agresywnych sadystów, bo bili często.
Ostatnim etapem była Workuta, dokąd wieziono nas już wagonami towarowymi. Dwa razy na dobę w wagonach przeprowadzali rewizję, która polegała na tym, że wchodzili do wagonu żołnierze z wielkimi drewnianymi młotami i walili ludzi, przeganiając ich w jeden koniec wagonu, opukiwali podłogę, następnie w taki sam sposób przepędzali powrotem i opukiwali drugą połowę podłogi. Zagęszczenie więźniów w wagonach było bardzo duże więc za szczęściarza mógł uważać się ten, komu udało się nie oberwać młotem po głowie.
I tak jechaliśmy wiele dni i tygodni z niewielkimi przystankami. Ci, którzy jedli solone śledzie wili się z pragnienia, a pić nie dawali. Gdzieniegdzie trochę ciepłej polewki, jakiś niewielki kawałek chleba i znów słona ryba. Wyglądaliśmy przez szpary wagonu jak zmieniał się krajobraz. Pustka, lasy bezkresne i coraz więcej śniegu. Spaliśmy przytuleni do siebie bo tylko tak można było wytrzymać przy zamarzniętych ścianach wagonu. Wilgoć, zaduch, a jednocześnie szron osadzony na deskach. Straszna to była podróż. Poznaliśmy się bliżej, opowiadaliśmy o rodzinach i życiu na wolności, o którym już nawet nie śmieliśmy marzyć.
Niektóre nazwiska sąsiadów jadących razem ze mną pamiętam. Bylo to Ignacy Roubo z Kostrzyc powiat Szczuczyn, wrócił z zesłania do domu. Kozakowski - pochodził też z okolic Lidy. Władysław Świstun z Feliksowa gmina Skrybowie, też wrócił z zesłania.
c.d.n.
13.06.2010 22:45
Leokadia Czajkowicz
c.d.
W workuckim obozie.
Relacja ojcaDo Workuty przybyliśmy w połowie marca 1952 roku w pełni bardzo surowej zimy. Wygnali nas z wagonów i tak obstawieni żołnierzami i psami rwącymi się do ataku, dotarliśmy do obozu. Trafiłem do obozu nr 6, kopalnia 9,10. Przydzielono nas do cel w barakach z zakratowanymi oknami. Na noc zamykano drzwi na kłódki, chociaż o żadnej ucieczce przecież nie było mowy. Poza tym w drzwiach znajdowały się okienka, przez które co jakiś czas zaglądał strażnik. Przez całą noc w celach paliło się światło.
Przed pójściem do pracy w kopalni, pod ziemią, odbyliśmy dwutygodniowa kwarantannę i szkolenie górnicze. Przed pójściem do pracy pod ziemią wydano nam robocze ubrania. Były to uniformy więzienne z naszytymi numerami. Otrzymałem numer 1щ 225. Posiłki wydawali dwa razy dziennie. Śniadanie - przeważnie zupa i 800 gramów chleba, który musiał starczyć na cały dzień. Obiad, który był jednocześnie kolacją, składały się z zupy rybnej oraz kilku solonych rybek kamsy. Czasami do zupy dawali kawałeczek gotowanej ryby lub 65-gramowy kotlet z renifera. Te posiłki otrzymywaliśmy za darmo.
W 1954r. w kopalni nr 29 więźniowie podnieśli bunt o nieludzkie traktowanie. Zginęła masa więźniów, bo strzelali jak do kaczek. Ci co przeżyli, jednak otrzymali ulgi. Zdjęto kraty z okien, kłódki z drzwi, numery z ubrań. Dopiero wówczas zaczęli wypłacać nam nieznaczne sumy pieniędzy, do 75 rubli, z czego 70 proc. zabierało państwo, część odliczali za ubrania i wyżywienie. Kupowaliśmy za to dodatkowe jedzenie albo papierosy.
Później warunki pobytu w obozie uległy dalszej poprawie. Można było nawet urządzić wigilię. Przypominam sobie wigilię z 1955 roku, kiedy to ugotowaliśmy sobie rybę. Spożywaliśmy tę potrawę z jednego garnka, trzymając w ręce grubą już pajdę czarnego chleba. Mogliśmy rozmawiać, zanucić kolędę i powspominać rodziny, które w dalekich rodzinnych miejscowościach siedziały przy stole, dzieląc się opłatkiem. Myślami byliśmy przy sobie, czuliśmy to.
Są to trudne wspomnienia: areszt, wielogodzinne przesłuchania z biciem, więźniarka, wyrok i dalej więźniarki, wagony stołypińskie, ciężka i niebezpieczna praca w kopalni, surowe warunki klimatyczne i socjalne, niedożywienie, oraz cierpienie fizyczne i moralne. Sam nie wiem, jak można było mieć w sobie tyle sił, aby przeżyć piekło Syberii. Wypadki w kopalniach zdarzały się nader często. Sam miałem ich kilka i długie tygodnie spędziłem w obozowym szpitalu. Po powrocie z Komi SSR ważyłem zaledwie około 40 kg.
Przyroda wokół Workuty była inna, karłowate lasy, bardzo krótkie lato, niezwykle kolorowo kwitnące, ale bezwonne kwiaty. Tubylcy zamieszkujący Syberię to Nieńcy, mali ludzie, odziani w skóry reniferów. Ponieważ wszyscy golili głowy, więc nie można było odróżnić kobiety od mężczyzny. Zajmowali się hodowlą reniferów, które dostarczały im pożywienia i odzieży. Mieszkali w jurtach.
Tak żyłem do 20 września 1956 r. 25 września ruszyłem w drogę powrotną do rodziny. Najmłodszą córkę znałem tylko z fotografii. Pięć lat obozu, cierpienia i poniewierki. Co w tym czasie przeżyli moi bliscy? Może los samotnej matki z trojgiem dzieci był gorszy od mojego? Może któraś z córek o tym kiedyś napisze.

Moje wspomnienia
Moje wspomnienia po aresztowaniu ojca są niechronologiczne. Nie umiem odtworzyć ciągłości zdarzeń. Jedak częste rodzinne rozmowy, w których uczestniczyłam, pozwoliły zachować w pamięci to, co najważniejsze.
........Ojca osądzili i wysłali do obozów pracy na Syberii. Nie wiedzieliśmy gdzie trafił, bo przez długi czas nie było od niego żadnych wiadomości. Rozłąkę z ojcem przeżywaliśmy bardzo. Ośmioletni brat zamykał się w sobie i godzinami nie odzywał, dusił widocznie w sobie bolesne uczucia. Był niezwykle wrażliwym dzieckiem. Ja miałam wtedy pięć lat i starałam się pomagać mamie. Oboje to czyniliśmy, brat doglądał zwierząt, których kilka mieliśmy w gospodarstwie, a ja chodziłam za mamą krok w krok i wykonywałam jakieś drobne czynności. Mama często płakała, a my z tego powodu czuliśmy wielki smutek w swoich małych serduszkach. Kiedy słyszałam, że w nocy płacze, przytulałam się do niej i wtedy trochę się uspokajała. Przeżywaliśmy wtedy wielką rodzinną tragedię, może dlatego większość wydarzeń zapamiętałam ze szczegółami.
Pierwsza zima bez ojca była straszna. Nie zdążył przygotować opału, a mama była w zaawansowanej ciąży. Trochę pomagali sąsiedzi, ale i tak spaliliśmy płot, którym było ogrodzone podwórze. Właziliśmy często na piec i grzaliśmy się wzajemnie. Okna w mieszkaniu były zamarznięte. Aby wyjrzeć na podwórze wygrzewaliśmy palcami na szybach w szronie dziurki.
Często chodziliśmy głodni, szczególnie wczesną wiosną, kiedy krowa nie dawała mleka, a ziemniaki w komórce były przemarznięte i po ugotowaniu słodkie. Pamiętam jak marzyliśmy o grubej kromce chleba. Do dziś w moim domu nie może zabraknąć chleba, chyba zakodowałam to uczucie zbyt silnie.
Mama mimo ciąży pracowała w kołchozie przy obróbce lnu, aby zarobić na chleb. W takich warunkach, nękani zimnem i głodem czekaliśmy na wiadomości od ojca. Pierwszy list od ojca przyszedł wiosną. Dowiedzieliśmy się z niego, że znajduje się w Workucie, republice Komi SSR i pracuje w kopalni węgla kamiennego. Krótki lakoniczny tekst, widać było, że przeszedł solidną cenzurę. Była w nim maleńka fotografia ojca, wykonana z ukrycia i przemycona do nas w liście. Mama nosiła list w kieszeni, zaglądała do niego niezliczoną ilość razy, przyglądała się fotografii i pokazywała ją wszystkim sąsiadom. Zakradałam się do kieszeni mamy i oglądałam fotografię, bo obraz ojca zaczynał zacierać się w mojej pamięci. Ta fotografia do dziś znajduje się w rodzinnym albumie i zeskanowaną zamieszczam.
Ojciec poprosił o przysłanie paczki żywnościowej do Workuty, bo w obozie panował głód. Sami nie mieliśmy co jeść, więc spełnienie prośby ojca wiązało się z traumatycznym przeżyciem dla całej rodziny.
W kwietniu urodziła się siostra. Nie było w domu radości z powodu przyjścia na świat nowego członka. Przybyły dodatkowe obowiązki dla i tak już bardzo zapracowanej matki. Widywałam ją smutnie pochyloną nad kołyską. Płakała i mówiła do nieświadomej niczego małej istotki… "widzisz nie ma taty, ale wróci, zobaczysz". Samą siebie chciała pocieszyć wypowiadając te słowa.
Dużo obowiązków przy sprawowaniu opieki nad siostrą spadło na mnie. Potrafiłam delikatnie poruszać kołyseczką na biegunach, zawiadamiać mamę kiedy dziecko płakało, bo nikt nie zwolnił jej od obowiązku pracy w kołchozie.
Przyszedł od ojca list z Syberii, w którym pisał, że w obozie panuje głód. Mama zaczęła naradzać się z sąsiadami jak temu zaradzić i co można ojcu wysłać. Sami przecież chodziliśmy głodni.
Mieliśmy jedną krowę i jedną owcę. Na tę drugą zapadł wyrok. Postanowili w wujkiem zarżnąć owcę, a łój i zatopione w nim mięso wysłać ojcu do Workuty. Mnie i bratu kazali wyjść z kuchni, bo tam odbyła się rzeź. Za chwilę do pokoju wpadła zapłakana matka. Domyśliliśmy się, że jest już po wszystkim. Mama płakała, bo podobno owcy ciurkiem płynęły z oczu łzy.
Najgorsze przyszło potem, kiedy wujek rozciął owcy brzuch i okazało się, że była kotna. Miała w sobie trzy małe baranki. Zabiliśmy więc nie jedną, ale cztery istoty, na dodatek pozbyliśmy się przyjaciela, bo jadła nam z rąk podawane siano. To był mord, stwierdził wuj i natychmiast sięgnął po szklankę bimbru. Powiedział, że na trzeźwo tej pracy nie dokończy. Długo prześladowały nas obrazki z tego wydarzenia. Widziałam ułożone na podłodze małe jagnięta i zapamiętałam ten obraz na zawsze.
Paczkę ojcu wysłaliśmy, ale mięso z owcy nie smakowało nam w żaden sposób. Mama zapowiedziała, że nie przełknie ani kawałka. O tym zdarzeniu ojciec dowiedział się dopiero po powrocie z zesłania.

c.d.n
13.06.2010 22:49
Leokadia Czajkowicz

Fragmenty listów ojca
Coraz częściej otrzymywaliśmy listy od ojca, a ich treść znaliśmy prawie na pamięć. Pisane były po rosyjsku, bo przechodziły ścisłą cenzurę. Tylko życzenia na kartce z okazji świąt Bożego Narodzenia, przepuścili z polskim tekstem. Praca w kopalni węgla była bardzo ciężka, ciemno, mokro i niebezpiecznie. Za oświetlenie służyły nam tylko lampki na hełmach. Wypadki wobec tego były częste. Ja także miałem ich pięć, zmiażdżona noga, zawalenie ściany na piersi, liczne okaleczenia, złamania, obicia.
O bezpieczeństwo górników nikt nie dbał. Jedni ginęli, a na ich miejsce przybywali nowi. O zabitego więźnia nikt się nie upominał, zakopywano kiedy było można, a przeważnie przykrywano zmarzliną, bo dołów nie można było wykopać w głęboko zamrożonej ziemi. Często więc głodne zwierzęta miały pożywienie. Rodziny nie zawsze były powiadamiane o śmierci najbliższych, a gdyby nawet, to na żaden pogrzeb nikt nie był w stanie jechać aż na Syberię, a o transporcie zwłok do kraju nie było mowy. To przecież nie byli ludzie, to byli więźniowie.Więźniowie wykonywali różne pamiątki, które niekiedy wysyłaliśmy do domu. Na święta robiliśmy kartki z zasuszonych kwiatków, różańce z chleba, szachy czy warcaby. Przyroda wokół Workuty była inna, karłowate lasy, bardzo krótkie lato, niezwykle kolorowo kwitnące, ale bezwonne kwiaty. Tubylcy zamieszkujący Syberię to Nieńcy, mali ludzie odziani w skóry reniferów. Ponieważ wszyscy golili głowy więc nie można było odróżnić kobiety od mężczyzny. Zajmowali się hodowlą reniferów, które dostarczały im pożywienia i odzieży. Mieszkali w jurtach.
Przyroda Workuty surowa, zimą mrozy osiągały 40 stopni, wtedy osłanialiśmy twarze czym było można. Niektórzy nabawili się poważnych odmrożeń. Dziwne było życie w klimacie, gdzie przez trzy miesiące panuje noc, a przez następne trzy dzień. Dlatego wegetacja roślin latem była błyskawiczna i krótkotrwała, ale cieszyła ogromnie skołatane dusze więźniów.
Ojciec przysłała nam kartkę na Święta Bożego Narodzenia wykonaną z suszonych kwiatów i grzybka. Życzenia na niej były napisane po polsku, a jedno z nich takie..."wesołych świat wam życzyć nie mogę".

Jak znalazłam się w ostatniej ławce
Jesienią 1952 roku poszłam do pierwszej klasy. Musiałam iść trzy kilometry do Wawiórki, gdzie znajdowała się szkoła. Pierwsze zetknięcie z koleżankami i nauczycielką nie należało do najszczęśliwszych. Potem wiodło mi się lepiej.
Minęło lato 1952 roku. Obuta w czarne trzewiki powędrowałam do pierwszej klasy. Szkoła wydała mi się ogromna i krzykliwa. Nauczycielka wygłosiła mowę powitalną i wtedy zauważyłam, że nie bardzo rozumiem o czym mówi. W naszym domu mówiło się po polsku. Dlatego ciężko mi było odnaleźć się w rzeczywistości szkolnej.
Wychowawczyni była Białorusinką. Do klas pierwszych nie przydzielali Rosjan, bo dzieci najczęściej nie znały ich języka. Nina Nikołajewa okazała się miłą i łagodną kobietą.
Jeden fakt tylko zmarnował dobre wrażenie z pierwszego dnia nauki. Znalazłam się w ostatniej ławce, mimo że nie byłam wysoka, na dodatek z Wierą Kurłowicz. To przez jej ojca, mojego wywieźli na Syberię. Oddział AK kierowany przez Kurłowicza odwiedził nasz dom w poszukiwaniu jedzenia i odzieży. Wkrótce wszyscy zostali aresztowani, a na przesłuchaniu Kurłowicz podał nazwisko mojego ojca. NKWD tylko czekało na nazwiska "przestępców". Za to ojciec dostał wyrok - 25 lat zsyłki na Syberię.
Resztki oddziałów AK na naszych terenach Rosjanie zlikwidowali dopiero na początku lat pięćdziesiątych.
Nazwisko Kurłowicz tyle razy było wymieniane w naszym domu, że zapamiętałam je dobrze, więc kiedy nauczycielka obok mnie posadziła Wierę, rozpłakałam się. Do dziś zastanawiam się, czy zrobiła to celowo. Nigdy nie polubiłam tej koleżanki i starałam się nawet nie patrzeć w jej stronę.
Bolało jeszcze jedno, że pierwsze ławki zajmowały dzieci pochodzenia rosyjskiego i Białorusini, bo byli ładnie ubrani, a dziewczynki nosiły białe kokardy we włosach. Na polskich dzieciach widniała skromna odzież, a na nogach najczęściej od wczesnej wiosny, do późnej jesieni nie nosiliśmy butów. Bosonogie towarzystwo nawet do fotografii ustawiali z tyłu.
Różnice w traktowaniu Polaków czuło się na każdym kroku. Doświadczaliśmy tego często, a szczególnie mój starszy brat. Nauczyciele wyzywali go od "parazitów i biełych banditów". Dlatego zbuntował się i nie chciał uczyć. Mama miała z nim wielkie problemy.
Tak rozpoczęła się moja rusyfikacja. Najgorsze nastąpiło w klasie drugiej, kiedy nauczyciele zapisywali nas do pionierów.

Rusyfikacja
Zapisy do pionierskiej organizacji wiązały się z olbrzymim przeżyciem i stresem dla maluchów trzeciej klasy. Działo się to w 1955 r. w miejscowości Wawierka, koło Lidy na Białorusi.
Chodziłam do trzeciej klasy. Nauczyciele codziennie mówili, że czeka nas niesamowite wydarzenie. Wódz rewolucji Lenin, życzy sobie abyśmy zostali pionierami. Pogadankami przygotowywali nas na wielkie świętowanie.
Cieszyłam się na tę chwilę, ale radość moja skończyła się w momencie, kiedy przyznałam się bratu, że wstępuję do organizacji. Natychmiast zaczął mnie straszyć, że jak wrócą "nasi", to komunistów będą wieszać na drzewach. Nie wolno mi nosić czerwonej chusty, bo ojca naszego męczą w obozie "czerwoni". Następnie zaprowadził na polski cmentarz, który znajdował się naprzeciwko szkoły, pokazał mogiłę gdzie był pochowany "Ponury" - Piwnik wraz z żołnierzami, kazał czytać polskie napisy i tłumaczył, że jestem Polką i nigdy nie wolno mi o tym zapomnieć.
Mama nie zabierała głosu, a ja niewiele z tego rozumiałam. Marzyłam tylko o kawałku ślicznego, czerwonego, nowiuteńkiego materiału na mojej szyi. Ze mną nie było najgorzej, ale moi koledzy z innych polskich rodzin mieli kategoryczny zakaz wstępowania do pionierów i to było dla nich prawdziwym nieszczęściem.
Przyszedł ten "uroczysty" dzień. Nauczycielka weszła do klasy w asyście starszego ucznia, który niósł na tacy czerwone chusty. Po pogadance wstępnej, zawiązywała chusty na szyjach dzieci, gratulując czegoś tam. Ci, którzy nie chcieli przyjąć chust, stawiani byli do kąta. Moja najbliższa koleżanka Irenka Macewicz, tak długo stała w kącie, aż zrobiła siusiu w majtki. Tak wyglądała walka ruskich nauczycieli z "białą" zarazą. Starszych chłopców wyzywali często od "białych bandytów" i "parazitów nieszczasnych".
Zawieszanie chust nie było najgorszą rzeczą jaka przydarzyła się nam tego dnia. Tragedia spotkała nas dopiero podczas przerwy. Starsi chłopcy wiedzieli co dzieje się u maluchów i przygotowali się do tego wydarzenia należycie. Każdy z nich miał w kieszeni dobrze naostrzony scyzoryk. Kiedy w pobliżu nie było nauczyciela, dopadali do nas i obcinali końce czerwonych chust. Do klasy wracaliśmy z płaczem, ale nie mogliśmy powiedzieć nauczycielowi kto obciął chustę, bo często wśród egzekutorów było nasze rodzeństwo. Mój brat był gorliwym antykomunistą. Nie mógł znieść faktu, ze jego siostra chodzi w czerwonym "gałstuku".
Obcinanie chust przez starszych chłopców odbywało się regularnie, ale było niczym w porównaniu z tym, czym jeszcze szantażował mnie brat Czesław. Chciał napisać ojcu, że należę do pionierów, więc robiłam wszystko co chciał, usługiwałam mu na każdym kroku, aby tylko nie spełnił groźby.

Przecież dziewięcioletnie dziecko niewiele rozumie, przeważnie wszystkiego się tylko boi. Ja też bałam się wielu rzeczy, może zbyt wielu jak na małą dziewczynkę, a przecież ja tylko nie chciałam być gorsza od innych dzieci, nawet tych ruskich.
Leokadia Czajkowicz
http://www.wiadomosci24.pl/tag/Sybirak.html
13.06.2010 23:03
Królikowski Łucjan ojciec OFM Conv. - sybirak, opiekun "tułaczych dzieci"
Jak się potoczyły Ojca losy po wkroczeniu 17 września wojsk sowieckich do Polski?

- Byłem wówczas w klasztorze franciszkańskim w Hanaczowie na wschód od Lwowa, bo podczas bombardowań tego miasta nie mogliśmy odbywać studiów. Samo wejście Armii Czerwonej zastało mnie pod Haliczem. Podobnie jak św. Maksymilian Kolbe, którego znałem, chciałem z wojskiem przedrzeć się do Rumunii, a później do Francji i bić się o naszą Ojczyznę. Jednak nie było mi to dane. Zatrzymałem się w pobliskim klasztorze. W nocy weszła Armia Czerwona do Halicza. Sowieccy żołnierze przychodzili do łóżka każdego z nas z bagnetem na karabinie i pytali się, czy mamy broń. Mówiliśmy im, że to jest klasztor i żadnej broni nie ma. Gdy zobaczyłem, jak ta armia zalewa wszystkie wioski i miasta, zupełnie jak szarańcza, postanowiłem wówczas wycofać się do Halicza, do naszego folwarku. Po dwóch lub trzech dniach mojego tam pobytu, przyszli Ukraińcy z pobliskiej wioski. Od samego rana do wieczora rabowali, co tylko się dało: konie, wozy, narzędzia rolnicze, potem bydło, drób, świnie itd. Było nas tylko dwóch kleryków, jeden schorowany ksiądz oraz służba. Kiedy pod koniec dnia Ukraińcy się wynieśli, nie mieliśmy właściwie dokąd udać się na nocleg. Poszliśmy zatem do polskiej wsi, do Hanaczowa, gdzie znaleźliśmy gościnę u jednej polskiej rodziny. Przez kilka dni pracowaliśmy w polu, pomagając kobietom przy żniwach, bo mężczyźni jeszcze nie wrócili z wojny. Gdy po jakimś czasie Niemcy oddali Lwów Sowietom, którzy zaczęli zaprowadzać wszędzie swój "porządek", nasi księża przełożeni wezwali nas z powrotem do Lwowa. Rozpoczęliśmy tam kurs filozofii. Po jego ukończeniu dano nam kilka dni wakacji. Następnie ze względu na warunki wojenne mieliśmy odbyć studia teologiczne w tempie przyśpieszonym, aby nas jak najszybciej wyświęcono na kapłanów. Niestety, po pierwszej lekcji teologii zostałem aresztowany i wywieziony aż pod Archangielsk.
Gdzie ponownie zetknął się Ojciec z Wojskiem Polskim?
- Kiedy w 1941 r. gen. Władysław Anders zaczął tworzyć Wojsko Polskie w ZSRS, wstąpiłem do Szkoły Podchorążych Artylerii w Kara-Su, na pograniczu Kirgistanu i Uzbekistanu, niedaleko granicy chińskiej. Pamiętam stamtąd niezwykłą scenę. Pewnego dnia wysoki barczysty Uzbek przywiózł na wozie z oślim zaprzęgiem polską kobietę z gromadką małych dzieci. Przy tej okazji dowiedziałem się, że na obrzeżach naszej szkoły koczuje polska ludność cywilna, zesłana na Sybir i szukająca w Wojsku Polskim opieki. Był tam również sierociniec zorganizowany przez panią Eugenię Grosicką. Stalina denerwowała wiadomość, że polska ludność cywilna opuszcza miejsca zsyłki, wędrując setki i tysiące kilometrów do tworzących się ośrodków polskiego wojska. Dyktator odmówił im środków do życia, ale polski żołnierz nie mógł patrzeć na niedolę matek i dzieci, więc dzielił się własnymi racjami żywnościowymi, które stawały się coraz mniejsze w miarę przybywania ludności cywilnej. Kilka miesięcy potem nastąpiła ewakuacja Polaków ze Związku Sowieckiego do Persji pod wodzą gen. W. Andersa. Niestety, ocalonych była tylko mała część. Większość polskiej ludności musiała pozostać na miejscu.
Jaka była reakcja naszych aliantów, gdy ujrzeli ten exodus?
- Pojawienie się wielkiej rzeszy żołnierzy, kobiet i dzieci zdumiewało ludzi Zachodu. Pytali, skąd wzięła się taka ogromna rzesza polskiej ludności cywilnej w Związku Sowieckim. Natomiast nas, ocalonych Polaków, zaskoczyła reakcja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i Amerykańskiej Katolickiej Agencji Charytatywnej oraz ich akcja charytatywna. O wiele bardziej jednak zadziwiła nas pomoc poszczególnych ludzi. Prześcigano się w roli dobrych Samarytan. Wielka akcja miłosierdzia świadczyła o Opatrzności Bożej. Myślą nadrzędną polskiego rządu na wygnaniu było, by rozmieścić polskie dzieci jak najdalej od teatru wojny, aby w spokoju odzyskiwały utracone dzieciństwo.
A Ojciec zaopiekował się nimi w Afryce...
- U Boga nie ma przypadków, przeto uważam za zrządzenie Boże, że po święceniach kapłańskich w Bejrucie i krótkiej służbie w VIII Generalnym Szpitalu Wojennym w El Kantara w Egipcie, posłano mnie jako katechetę do Afryki Wschodniej, do osiedla Tengeru w Tanzanii, do małych polskich wygnańców. Jak wyglądał pobyt polskich dzieci w Afryce?
- Tengeru w Tanzanii i Massindi w Ugandzie były największymi osiedlami polskimi na Czarnym Lądzie. Każde liczyło ponad cztery tysiące byłych zesłańców, z czego połowę stanowiły kobiety, a drugą połowę dzieci i młodzież. Ojcowie, synowie i bracia walczyli na włoskim froncie, dlatego mężczyzn w obozach było mało. Kierowniczką sierocińca w Tengeru była pani Eugenia Grosicka, ta sama, która zbierała sieroty w Kara-Su. Sierociniec w Tengeru był odmienny od wszystkich innych tego rodzaju zakładów. Nie ogradzano go płotem ani murem, dzięki czemu wychowankowie mogli się spotykać ze swoimi rówieśnikami w szkołach podstawowych, w gimnazjum ogólnokształcącym, kupieckim, rolniczym, krawieckim, w szkole mechanicznej, w liceach, w szkole muzycznej, w stowarzyszeniach kościelnych, w drużynach harcerskich. Spotykali się na ogniskach, wspólnych zabawach, w świetlicy obozowej, gdzie wygłaszano odczyty, grano w szachy, warcaby, tańczono. Sieroty brały udział w grach i wędrówkach harcerskich, dzięki czemu nie okazywały kompleksu niższości. Czuły się częścią wielkiej rodziny tułaczej, czuły się chciane przez społeczeństwo osiedlowe i kochane.
A tęsknota za Ojczyzną?
- Przez siedem lat pobytu w Afryce wszystkie dzieci i młodzież żyły Polską. Tęskniły za swoją Ojczyzną. Nie zapomnę śpiewu-modlitwy przed rozpoczęciem nauki. Baraki szkolne kryte strzechą z liści bananowych tonęły jeszcze w porannej mgle z powodu wysokiego położenia osiedla. Śpiewano pieśń znaną już na "nieludzkiej ziemi", która stała się niejako hymnem polskiego tułactwa, pieśnią ufnej miłości: "O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń! Wołamy z cudzych stron do Ciebie, o polski dach i polską broń!". Dzieci modliły się o powrót do Ojczyzny przed obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej, Patronki Kresów Wschodnich. Uczyły się dla Polski, i to bardzo pilnie. Były święcie przekonane, że żołnierz polski walczący na wszystkich frontach świata od pierwszego dnia II wojny światowej aż do jej zakończenia, na lądzie, na morzach i w powietrzu pod hasłem "za waszą i naszą wolność", wkroczy zwycięsko w granice Ojczyzny, a one wrócą do swoich wiosek i miast, skąd owej hiobowej nocy zostały wyrwane ze snu i zesłane na Sybir.
Jednak zbliżał się kres pobytu sierot w Tengeru...
- Dzieci nie mogły się doczekać dnia powrotu do wyśnionej Ojczyzny. Spotkał je ogromny zawód, gdy Stalin i alianci cofnęli uznanie legalnemu rządowi polskiemu w Londynie. Uważały to za powtórne wbicie noża w plecy każdego Polaka. Jeszcze dobre trzy lata przebywaliśmy w obozach. Po zakończeniu działań wojennych organizacje międzynarodowe dla uchodźców, najpierw UNRRA, potem IRO, działające na terenie Europy, pomagały ofiarom wojny wrócić do swoich krajów. My nie mieliśmy dokąd wracać. Nęcili nas zaprzedańcy z czerwonej Polski. Mówili o odbudowie Warszawy, o braku rąk do pracy, o tym, że czekają na nas. Nikt z nich nie odważył się przyjechać do osiedli. Działali skrycie, poprzez swe agentury w UNRRA i IRO. Komitet opiekuńczy w Tengeru dążył do wysłania sierot wprost do Kanady z portu kenijskiego w Mombasie. Planu tego jednak nie udało się wykonać. Sierociniec musiał wyjechać do Europy. 4 czerwca 1949 r. Eugenia Grosicka i ja jako kapelan wraz z dziećmi w liczbie 150 opuściliśmy Tengeru. Nasz statek "Gerusalemme" zawinął do portu w Bari we Włoszech, a stamtąd koleją w poprzek "buta" apenińskiego do Salerno nad malowniczą zatoką. Zakwaterowaliśmy się w międzynarodowym obozie dziecięcym. Zajęliśmy blaszane baraki po wojsku amerykańskim, które na tych plażach lądowało i tu założyło swój przyczółek w kampanii wyzwolenia Włoch. Komitet Opiekuńczy w Tengeru przekazał swą władzę nowemu komitetowi w Rzymie, który powstał przy ambasadzie polskiej rządu londyńskiego, uznawanej jeszcze przez Watykan. Po miesięcznym pobycie w Salerno rozpętała się przewidywana walka o dzieci podjęta przez reżimową ambasadę polską w Rzymie. Wysłana przez nią kilkakrotnie delegacja była zaskoczona postawą dzieci. Na propozycję powrotu do kraju młodzi odpowiadali: "Do jakiej Polski? Ziemie wschodnie, z których pochodzimy, gdzieśmy się urodzili, z których nasze rodziny wywieziono na Sybir, wcielono do Związku Sowieckiego. Nie mamy gdzie wracać. Nie mamy ojczyzny. Stalin zagrabił te ziemie i wcielił do Związku Sowieckiego. Komuniści, którym służycie, są winni losu naszych rodziców, rodzeństwa, naszej gehenny i tułaczki po świecie". Wkrótce potem rząd włoski otrzymał notę z Warszawy z żądaniem, aby zwrócić polskie dzieci znajdujące się na jego terytorium, a których administracja warszawska jest jedynym prawnym opiekunem. W krótkim czasie przybył z Rzymu przedstawiciel Komitetu Opiekuńczego pan Hutten-Czapski i przedstawił niewiarygodny wprost plan, że musimy czym prędzej opuścić Włochy, zanim rząd włoski odpowie na ultimatum reżimu warszawskiego. Kilka dni później nastąpiła dramatyczna ucieczka. W Neapolu podstawiono specjalny pociąg z pełną obsługą. Przejechaliśmy całe Włochy aż do granicy z Austrią, gdzie nas zatrzymano, ponieważ nikt z nas nie posiadał wizy tranzytowej ani pobytowej w Niemczech. Celem naszej ucieczki było miasto Brema w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Ucieczkę z Salerno, a później nasz wyjazd do Kanady "Życie Warszawy", oficjalny organ reżimowy, uznało za "kidnaperstwo na skalę międzynarodową". W tym samym czasie w zakładach fabrycznych w całej Polsce organizowano wiece protestacyjne przeciwko "uprowadzeniu" dzieci do Kanady. Uchwalano rezolucje za sprowadzeniem ich do kraju.
Jakie było stanowisko państw zachodnich na zarzut "uprowadzenia sierot"?
- Pragnę tutaj sprostować mylną wiadomość, jakoby Kanada udzieliła azylu polskim sierotom. Zachodnie państwa w ogóle odmówiły przyjęcia dzieci. Przeżywały wtedy "miodowe miesiące" w stosunkach ze Związkiem Sowieckim. Obecność ofiar barbarzyństwa bolszewickiego w ich krajach zwracałaby uwagę całego świata. Nie chciano sobie psuć harmonii współżycia przez małą grupę sierot. Samarytańską rękę podał nam Kościół w osobie arcybiskupa Józefa Charbonneau, metropolity Montrealu. Prosił go o ten wielki gest miłosierdzia podsekretarz stanu za pontyfikatu Piusa XII, kardynał Giovanni Battista Montini, późniejszy Papież Paweł VI. Arcybiskup Charbonneau wysłał do stolicy Kanady, Ottawy, jezuitę ks. Brosseau, który otrzymał wizy in blanco dla chorych, kalekich i niepełnosprawnych sierot, umożliwiając im podróż do tego kraju.
Przyjęcie w Kanadzie było serdeczne?
- Od chwili wylądowania sierocińca na ziemi kanadyjskiej władze Kanady okazały dzieciom wielką życzliwość i pomoc, która zresztą istnieje do dziś. Sieroty są za to wdzięczne i w miarę dojrzewania coraz bardziej przekonują się, że ich przyjazd do Kanady był darem Bożej Opatrzności.
Czy Ojciec utrzymuje kontakty ze swoimi wychowankami?
- Gdy uczyły się w szkołach, odwiedzałem je regularnie i pomagałem w języku francuskim. Podczas ferii Świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy umieszczałem je w polskich rodzinach, a w lecie organizowałem dla nich kolonie na małej wyspie blisko Montrealu. Łączyła nas więź. Chciałbym tu podkreślić, że przebyte doświadczenia wyostrzyły w dzieciach świadomość przynależności do Narodu Polskiego. Nie godziły się na adopcję przez rodziny francuskie. Po ukończeniu szkół poszły do pracy i założyły swoje rodziny. Co pięć lat organizowaliśmy wspólne zjazdy. Wielu członków tej naszej "rodziny sierocej" było obecnych w czasie niedawnej konferencji pt. "Polskie dzieci na tułaczym szlaku 1939-1950", która odbyła się 8 listopada w Belwederze w Warszawie.
Z o. Łucjanem Królikowskim OFM Conv., sybirakiem, opiekunem "tułaczych dzieci", autorem książki "Skradzione dzieciństwo", rozmawiał Jacek Dytkowski
Źródło: Nasz Dziennik, 22 listopada 2007, Nr 273 (2986)
13.06.2010 23:10
Mongiało Marian

(92-lata w r. 2009r) z Elbląga
Podczas wojny dwa razy brawurowo uciekał po aresztowaniu przez NKWD, a raz przez Niemców. Walczył w kampanii wrześniowej, w obronie Warszawy, potem w nowogródzkiej Armii Krajowej. Sowieci skazali go na 10 lat łagrów i wieczną zsyłkę po odbyciu kary.
Marian Mongiało pochodzi z Roubiszek na Nowogródczyźnie. W 1938 r. miał 21 lat. Wtedy został powołany do 7 Batalionu Pancernego w Grodnie. Był szeregowcem, mechanikiem i kierowcą czołgu. Wybuch wojny rozpoczął siedemnaście lat gehenny: wojny oraz prześladowań Sowietów. Także po powrocie do kraju w 1956 r. komunistyczne władze nie dawały mu spokoju.
Wybuchu wojny Marian Mongiało się spodziewał, ale atak Armii Czerwonej 17 września 1939 r. był zaskoczeniem. - Ten dzień zastał mnie w Warszawie, gdzie dotarłem ze swoim batalionem, by bronić stolicy - wspomina. - Gdy dowiedziałem się o agresji naszego sąsiada, bardzo niepokoiłem się losem rodziny, która została w Roubiszkach. Myślałem tylko o jednym, aby najszybciej jak to możliwe znaleźć się w rodzinnych stronach. 28 września Warszawa skapitulowała. Dostałem się do niewoli. Od pierwszej chwili wymarszu myślałem o ucieczce. Czekałem sposobnej chwili. Taka okazja zdarzyła się w okolicach Łomianek. Nasz oddział prowadziło tylko dwóch żołnierzy niemieckich, jeden z przodu, drugi z tyłu. Gdy przechodziliśmy obok gęstych zarośli, uciekłem. Konwojenci nic nie zauważyli. Aby ucieczka się powiodła pan Marian musiał zdobyć cywilne ubranie. - Nie miałem wyjścia, musiałem ryzykować - opowiada. - Zaszedłem do nieznanego mi mieszkania, gdzie była samotna kobieta. Dostałem od niej ubranie męża, który był na wojnie. Po wielu przygodach dotarłem do rodzinnych Roubiszek.
Dla Mariana Mongiały klęska wrześniowa zadana przez dwóch agresorów nie zakończyła wojny. Nie miał wątpliwości, że nikt go nie zwolnił z żołnierskiego obowiązku. Nawiązał kontakt ze Związkiem Walki Zbrojnej, został zaprzysiężony. - Pełniłem funkcję drużynowego cyklistów, którzy rozwozili meldunki do poszczególnych oddziałów - mówi pan Marian. - Brakowało broni, trzeba było ją zdobywać rozbrajając niemieckie posterunki. Obserwowaliśmy ruchy wojsk niemieckich i przekazywaliśmy informacje dowództwu. Gdy po agresji Niemiec na Związek Radziecki zaczęła się na Nowogródczyźnie pojawiać sowiecka partyzantka, oddziały Armii Krajowej z nią współpracowały. - Na początku wszystko dobrze się układało. Myśleliśmy, że Sowieci to jednak Słowianie, lepsi niż te szwaby - mówi Marian Mongiało. - Nasze przypuszczenia nie sprawdziły się. Gdy już Sowieci byli pewni, że pokonają Niemców zaczęli nas uważać za wrogów. Zaczęły się rozbrajania i aresztowania.
Marian Mongiało brał udział w akcji Ostra Brama, która rozpoczęła się w nocy z 6 ma 7 lipca 1944 r. Ataki oddziałów AK zostały przez Niemców odparte. Większość jednostek decyzją dowództwa skierowano do Puszczy Rudnickiej. Tam też trafił pan Marian. - Ciągle latały nad nami rosyjskie samoloty - opowiada. - Pewnie chcieli nas wykryć i powystrzelać. Nie udało im się. Zamaskowaliśmy broń. Dowódca powiedział, że się jeszcze przyda, gdy pójdziemy na pomoc powstańcom warszawskim. Z puszczy w sierpniu 1944 r. przedostałem się w okolice Ejszyszek, gdzie miałem melinę, gdzie mogłem się umyć, przebrać i zmienić ubranie. Gdy tylko wszedłem, już na mnie czekało NKWD. Kazali mi iść do stodoły, by przynieść im papierosy. Tam na przywitanie dostałem w twarz i oskarżenie, że jestem bandytą zAK. Oczywiście nie przyznałem się. Zawieźli mnie do Ejszyszek i razem z kolegami mojego oddziału trzymali w areszcie, dawnej żydowskiej bożnicy.
Marian Mongiało uznał, że Sowieci coś knują i postanowił uciec. - Zawieźli nas z Ejszyszek do Wilna. Znam dobrze to miasto - mówi. - Przy pierwszej sposobności czmychnąłem w krzaki. Strzelali za mną, szukali, a ja w dół do Wilejki. Patrzę - stoi czterech sowieckich żołnierzy. Po drodze idą dwie panienki. Objąłem jedną z nich, że niby dobrze się znamy i szepczę do ucha pytanie, czy nikt za nami nie idzie? Usłyszałem, że nie oraz radę, by przejść kilkanaście metrów, tam będzie most, ale trzeba uważać, bo są działa przeciwlotnicze. Znów mi się udało. Wróciłem do Puszczy Rudnickiej, odnalazłem swojego dowódcę. Pomagałem mu wydawać litewskie fałszywe dokumenty dla Akowców. Ja też takie miałem. Sowieci podczas aresztowania pana Mariana w styczniu 1945 r. nie dali się nabrać na fałszywki. - NKWD miało u nas agenta. Obiecał zaprowadzić mnie do swojego oddziału z kompanii "Sołcza". Zamiast tego aresztowało mnie NKWD - wspomina Marian Mongiało. - Od razu mnie skatowali. Zdarli koszulę, skopali i zbili wyciorami. Po sukcesach w walce z Niemcami stali się butni i okrutni.
Z więzienia w miejscowości Raduń pan Marian próbował uciec po raz trzeci. Zdrada uniemożliwiła ten zamiar. - Za karę prowadzili mnie Sowieci ze związanymi rękoma 140 kilometrów przez śnieg do Lidy - wspomina. - Gdy powiedziałem, że dalej nie pójdę kazali wyjść z szeregu i stanąć obok dwóch brzóz. Pomyślałem, że tam będzie mój grób. Dostałem tylko kolbą i padłem w śnieg. Wsadzili mnie na wóz, zawieźli do więzienia w Lidzie. Śledztwo trwało ponad rok w wielu więzieniach. W celi słyszałem jak ludzie na ulicy śpiewają Mazurka Dąbrowskiego i cieszą się z końca wojny. Mnie to nie było dane. W Grodnie 3 kwietnia 1946 r. zostałem skazany na 10 lat łagrów i wieczną zsyłkę po odbyciu kary. Na Wielkanoc Marian Mongiało trafił do obozu przejściowego w Orszy, koło Witebska. - W celi było 270 stłoczonych mężczyzn. Spaliśmy na zmianę, bo nie wszyscy mieli miejsce, by się położyć lub usiąść - opowiada pan Marian. - Po dwóch tygodniach zawieźli nas do Tachtamygdy w Krasnojarskim Kraju. Ciężko tam pracowałem jako dekarz i cieśla. Kopałem doły pod fundamenty domów w wiecznej zmarzlinie. W 1953 r. po śmierci Stalina zwolnili mnie z łagrów i skazali na wieczne osiedlenie w Orotukanie na Kołymie. Tam ożeniłem się i urodził się syn, Henryk. W grudniu 1955 r. otrzymałem polski paszport, bo mimo szykan, pozbawiony polskiego obywatelstwa, nie przyjąłem sowieckiego. 6 stycznia 1956 r. byłem w Polsce z rodziną. Nie dane mi było wrócić do rodzinnych Roubiszek, bo tam już Polski nie było. Nadal tęsknię za swoimi rodzinnymi stronami.
Grażyna Wosińska, Dziennik Elbląski
http://www.emazury.com/sybiracy/
13.06.2010 23:13
Perwenis Zenon .
Elbląg
- v-ce prezes Oddziału Związku Sybiraków w Elblągu
- wywieziony wraz z rodziną w marcu 1949 r. do Świerdłowska w okolicach Irkucka
Przyjechali po nas, rodzinę Perwenis, nocą 25 marca 1949 r. na wieś do Pawlukanic, okręg Wileński. Dali jak zwykle przysłowiową godzinę czasu by spakować się. Dziadkowie - Bronisław i Bronisława, dwóch wujów - Kazimierz i Jerzy, ciocia Czesia i nasi rodzice - Roman i Felicja. My = ja z bratem. Mam dwadzieścia dni, brat czternaście miesięcy.
Przypomniano o nas, Perwenisach, za sprawą wujka, który "skalał" nasze nazwisko patriotyzmem. Był oficerem Armii Krajowej, uczestnikiem akcji "Burza". Nie poszedł na układy z Armią Czerwoną i nie złożył broni. Walczył dalej. Został skrytobójczo zamordowany w 1946 r. jako poliak, "bandyta". Ojciec został aresztowany i osadzony w więzieniu za współpracę z "bandytami". Wrócił w 1947 roku. Urodziliśmy się kolejno: mój brat Józef - 16 stycznia 1948 r., i ja - 5 marca 1949 r.
Jest noc. Godzina czasu, panika, płacz, bieganina. Zimno - ubrania, daleko? - jedzenie. Czasu mało, ręce - tylko dwie, dzieci... Kolej rzeczy to furmanka, pociąg, wagon towarowy. Szczęściem naszym było to, że wśród współtowarzyszy początku niewoli byli ludzie! Dzięki nim, ich solidarności i ludzkiego odruchu wobec dzieci dotarliśmy do celu "podróży" choć nie zdrowi, lecz żywi - cud! - pierwszy. Po półtoramiesięcznej podróży dotarliśmy do miejscowości Świerdłowsk, okręg Czeremchowa obwodu Irkuck.
Po drodze na porządku dziennym były "pogrzeby" - gałgany wyrzucone przez drzwi podczas jazdy. Małe - to dzieci, większe - dorośli. My dojechaliśmy - stąd ten cud..
Na zesłaniu niespełna siedem lat w chłodzie, głodzie i poniżeniu. Przetrwaliśmy - my - dzieci, rodzina - powiększona o siostrę Irenę i wujka Józefa (świeżo upieczonego męża cioci Czesi. Toż cud! - drugi. 4 grudnia 1955 r. obóz repatriacyjny, koszary w Nowym Sączu.
Wszyscy dorośli wracali do normalnego życia, świata. A my - dzieci...? Miasto, ulice, mieszkańcy jacyś inni - życzliwi, i te współczucie. Za co? Nierozumieliśmy.
Idąc korytarzem zauważyliśmy kubeł pełen pokrojonego chleba, kankę z gorącą kawą. Wyrwaliśmy się z bratem rodzicom i pobiegliśmy chwycić ten chleb. Braliśmy garściami, następnie uciekliśmy - schowaliśmy się w kąt. Zaczęliśmy jeść, mało - zapychać się aż do udławienia. Patrzyliśmy ze strachem na boki, czy nas kto nie goni. Czy nie zabiorą jeszcze niezjedzonego chleba? Jak ten chleb smakował! Nie rozumieliśmy dlaczego wokół płaczą. Mama podeszła i powiedziała pamiętne słowa: "Pamiętajcie to jest polski chleb. Oby wam w życiu Go nigdy nie zabrakło." Pamiętamy!
Pierwsza choinka. Prezenty, ubrania - witała nas Polska. Czleba nie brakowało - przez cały czas naszego pobytu w koszarach stał na korytarzu. Oswajał nas, że tak już będzie zawsze.
Znaleźliśmy rodzinę w Elblągu i tam pojechaliśmy. Pociag ludzki, samodzielne mieszkania, praca dla dorosłych, polska szkoła. Żyliśmy normalnie i my dzieci - choć jeszcze "inni", ale wśród swoich. Elbląg. Dziadkowie pomarli, ojciec Roman i wujowie nie żyją. Jesteśmy my: Mama, ciocia Czesia Siemaszko z mężem zamieszkali w Biskupcu Reszelskim, no i my - niżej podpisani.
Zenon Perwenis z bratem Józefem
P.S.
Żeby oddać chołd nieżyjącym i być potrzebnym tym, którzy żyją, stałem się działaczem Związku Sybiraków. Jestem v-ce Prezesem Zarządu Oddziału Elbląg. Pozdrawiam wszystkich Sybiraków.
http://www.emazury.com/sybiracy/wspomnienia.htm.
13.06.2010 23:25
Skorynkiewicz Jerzy
- sekretarz Oddziału Związku Sybiraków w Elblągu
- deportowany w lutym 1940 r. na Syberię - w okolice Irkucka
Jerzy Skorynkiewicz w mroźną noc, 10 lutego 1940 r., z rodzinnej leśniczówki w Puszczy Knyszyńskiej został wraz z rodzina wywieziony przez NKWD w okolice Irkucka do obozu Kwitok niedaleko Łajszetu (?). Opowiadając swoje przeżycia wspomina następujący epizod: Zachorował na dezynterię. Był w szpitalu, ale w takim, który tylko z nazwy był szpitalem. Praktycznie nie stosowano żadnego leczenia. Utrapieniem były pluskwy spadające ze ścian. Wszyscy z mojej sali zmarli. Byłem przerażony - wspomina. Uciekłem więc ze szpitala i ukrywałem się w tajdze. W tym czasie znajdowałem na polach resztki czasami zmarzniętych czy podgniłych ziemniaków. Starałem się je bardzo mocno upiec na ognisku i jadłem w całości nawet zwęglone. W Polsce dowiedziałem się od lekarzy, że ta dieta mogła mi uratować życie. Po powrocie do kraju smak ziemniaków ze zsiadłym mlekiem i smak świeżego chleba był czymś nadzwyczajnym. Nierozumiałem słów rodziny, która nas przyjmowała, że stać ich tylko na takie jedzenie - wspomina. Myślałem, że żartują.
http://www.emazury.com/sybiracy/wspomnienia.htm
13.06.2010 23:30
Wołoszczuk Michał

- prezes koła nr 1 Związku Sybiraków w Elblągu
- wywieziony do dalekiej Jakucji
W tajdze w pobliżu miasteczka Minor znajduje się grób mojej matki. Nie dano jej było wrócić do Polski.
Moją rodzinę wywieziono 13 czerwca 1940 r. Miałem wówczas 8 lat. Pokonaliśmy 11 tys. kilometrów. Podróż trwała 3 miesiące. Najpierw wieziono nas w bydlęcych wagonach, potem płynęliśmy rzeką Angarą i Leną. Ostatni odcinek o długości ponad 400 km przepłynęliśmy łodziami, które ciągnęły konie. Nocowaliśmy pod gołym niebem. W miejscowości Minor pracowaliśmy w odkrywkowej kopalni złota. Z pewnością nie przeżylibyśmy syberyjskich mrozów. Zimą temperatura dochodziła do - 60 stopni Celsjusza. Na szczęście Rosjanie pozostawili tam barki. Zesłańcy mogli w nich zamieszkać. Jako 8-letni chłopak zmuszony byłem pracować, bo to oznaczało przydział racji żywnościowej. Paliłem w piecu i parzyłem dla robotników herbatę. Gorący napój na chwilę rozgrzewał zziębnięte ciała. Przed utratą ciepła chroniły filcowe buty zwane walonkami, watowana kurtka - kufajka, futrzane rękawice i czapka. Odzież trzeba było zdobyć.
Kiedy wybuchła wojna radziecko-niemiecka (1941) Polakom wolno było poruszać się po terenie całej Jakucji. Myśmy również skorzystali z tej możliwości i przenieśliśmy się do Jakucka. Ludziom zaczynał dokuczać głód. Dostawy żywności szły na front. Dla cywilów zostawało niewiele, dla zesłańców jeszcze mniej. Ja dostawałem 30 dkg chleba. W kopalni racja była o 50 dkg wyższa. Jakoś to jednak wytrzymaliśmy.
Potem czekała nas jeszcze jedna przeprowadzka i w 1946 r., dokładnie 13 czerwca, upragniony powrót do Polski.
http://www.emazury.com/sybiracy/wspomnienia.htm
13.06.2010 23:35
Piccoli Janiny .

Malbork
W roku 2005 minęło 65 lat od pierwszej podczas II wojny światowej masowej deportacji na tereny północnej Rosji. Taki los spotkał 220 tys. osób. Wśród nich była Janina Piccoli z Malborka. Wtedy miała 16 lat. 9 lutego 1940 roku nie spodziewała się, że wydarzenia następnego dnia zmienią całe jej życie. Nad ranem w drzwi jej rodzinnego domu w Ołyczce na Wołyniu walili kolbami funkcjonariusze NKWD. Krzyczeli: wyjeżdżacie, ubierajcie się szybko i nic z sobą nie zabierajcie.
- Mama mówiła do mnie bym wkładała na siebie wszystkie swoje rzeczy. Ojciec rozpłakał się.
Zostawiliśmy cały dobytek i jechaliśmy w nieznane. Przeczuwał pewnie, że nie wróci już do Ołyczki - wspomina pani Janina. Razem z nią oprócz rodziców musieli wyjechać siostra Jadzia i brat Roman z żoną i kilkuletnim dzieckiem. Pozostała trójka rodzeństwa Hela, Heniek i Frania była już na swoim i uniknęła deportacji. Pani Janina spotkała się z nimi dopiero po wojnie.

- Nasz tułaczy los rozpoczął się od wielotygodniowej podróży w potwornych warunkach w towarowym wagonie. Do jedzenia były tylko solone śledzie. Wody nie było, trzeba było topić śnieg, który zdobywaliśmy wystawiając za okno wiaderko na sznurku - opowiada Janina Piccoli. - Tak dojechaliśmy w rejon Archangielska. Ze stacji na której wysiedliśmy na miejsce pobytu, trzeba było jechać 4 dni saniami.
Ojciec zmarł zaraz po przybyciu na miejsce zsyłki. Wczesniej wykopał na bagnach dół. Tyle mogliśmy zrobić. Ani księdza ani cmentarza. Następnego dnia do pracy. Musiałam nauczyć się powozić koniem, by na saniach dojechać do miejsca pracy. Bieda jest najlepszym nauczycielem. Na miejscu mężczyźni zajmowali się wyrębem drzew. Kobiety zajmowały się ociosywaniem pni z gałęzi - mówi pani Janina. - Głód zaglądał nam w oczy. Mama nie wytrzymała ciężkiej pracy. Zachorowała. Musieliśmy ją zawieść do odległego o 30 kilometrów szpitala, w którym nie było warunków do leczenia. Zmarła. Znów brat wykopał dół na bagnach. Wydawało się, że nie ma dla nas ratunku. Nasi radzieccy "opiekunowie" mówili, że do tej naszej pańskiej Polski już nie wrócimy. Nadzieję na zmianę losu zrodziła wiadomość o ataku Hitlera na Związek Radziecki. Efektem był wyjazd do Uzbekistanu. Było wprawdzie cieplej, ale głód znów dawał się we znaki. - Dostawaliśmy tylko trochę mąki. Zrywaliśmy, a potem kroiliśmy koński szczaw i to zaprawialiśmy mąką. Jedynym marzeniem było najeść się do syta chleba. Do dziś szanuję każdą jego okruszynkę - wspomina nestorka.
Pewnego dnia otrzymaliśmy informację o organizowaniu się polskiego wojska. Dawało ono szansę na zakończenie sowieckiej niewoli, ale jak się później okazało było też początkiem rozstania rodzeństwa. Brat zaciągnął się do Armii Andersa, walczył pod Monte Cassino. Jego żona wyjechała razem z innymi matkami z małymi dziećmi do Indii. Janina z siostrą wyjechały do Teheranu, tam jako ochotniczki wstąpiły do wojska. Następnie znalazły się w Palestynie. Potem los rzucił je do Anglii.

- Tam byłam pomocnikiem mechanika samolotów. Trafiłam do Dywizjonu 303. I tak poznałam męża, Romana Korpaka. Pobraliśmy się 5 marca 1944 roku - wspomina pani Janina. Pamiątką z tego dnia jest ślubna fotografia. Z niej spogląda dwoje szczęśliwych ludzi w mundurach. Potem były urodziny syna Janusza w polskim szpitalu w Edynburgu. - Nie chciałam wracać do kraju po zakończeniu wojny.
Nauczona doświadczeniem Sybiru domyślałam się jaki czeka nas los. Mąż miał rodziców w kraju, koniecznie chciał wracać. I tak się stało. Roman był wielokrotnie wzywany na przesłuchanie do UB. Na kilka dni przed świętami trafiał do aresztu. Żałował, że nie został w Anglii - mówi pani Janina. - Mąż zmarł w 1955 roku. Zostałam sama z trójką dzieci. Pomimo tragicznych losów rodziny z Ołyczki, rodzeństwo: Janina, Roman, Jadwiga, Hela, Heniek i Frania przeżyło wojnę. Dziś Janina Piccoli czasem opowiada swoją historię wnukom i dzieciom.
- Nie zapomnimy o niej - zapewnia syn, Jerzy Korpak.
Grażyna Wosińska, Dziennik Bałtycki
http://www.emazury.com/sybiracy/wspomnienia.htm
14.06.2010 14:23
Świło Jan Stanisław

syn Michała i Franciszki, ur. 2 czerwca 1922 r. w Woronie, były powiat Wilno-Troki.
Swoje dzieciństwo spędziłem przy rodzicach w prowadzeniu gospodarki rolnej. Ukończyłem szkołę podstawową w 1936 r. W 1937 r. wstąpiłem do PW, miałem zdobyte 2 stopnie. Dowódcą Wileńskiego PW był kapitan Edward Downarowicz. W czasie okupacji niemieckiej, Niemcy zabrali mnie do roboty w Ostrowcu, do cegielni. Po miesiącu nie zgłosiłem się do pracy, zabrali mi Matkę, musiałem się zgłosić. Wywieźli mnie do Rosji, do miejscowości Borysów do pracy na torach. Po miesiącu uciekliśmy czteroosobową grupą. Dzięki rosyjskim partyzantom udało nam się wrócić do domu. W maju, dokładnie 25 maja, wstąpiłem do AK, pseudonim Kruk 1 kompania oddział Juranda.
W roku 1944 na przedmieściach Wilna zostaliśmy rozbrojeni i prowadzono nas w kierunku Miednik. Pierwszej nocy uciekliśmy, czego potem żałowałem, bo po miesiącu zostałem złapany i osadzony w więzieniu w Oszmianie. Osądzono na 8 lat wojskowym trybunałem. W 1945 r. wiosną wywieźli na Sybir, Krasnojarski Kraj, st. Raszoty. Praca w lesie, opadłem z sił, położyli do szpitala. Leżałem 2 miesiące. Skończyła sie wojna, podpadłem pod amnestię. Wróciłem do domu we wrześniu, bo wyjechałem 30 sierpnia, już w nocy były przymrozki. Po 8 miesiącach 22.05.1946r. zostałem aresztowany przez NKWD. Posadzili mnie w Ostrowcu w areszcie tymczasowym. W czasie śledztwa zapytano mnie, czy znam ŁUPASZKĘ, odpowiedziałem, że nie. Za to zostałem uderzony w nos twardym przedmiotem, złamała się chrząstka. Na 2 dzień przewieziono mnie do Wilna, do więzienia Łukiszki. Po 4 miesiącach sądzono nas grupowo po 5 osób z jednego oddziału. Po 10 lat i 5 lat za przynależność do Armii Krajowej, po artykule 58, 1a, 58, 11 wojskowym Trybunałem. Z Wilna wywieźli nas do Uchty, z Uchty do Wojewoża. Była zima, mieszkaliśmy w namiotach. Zostałem przydzielony do ciesielskiej brygady, budowaliśmy pomieszczenia dla urządzeń wiertniczych ropy naftowej. Traktowali nas jak, srogo reżymni. Nasz formularz miał przekreślone ołówkiem czerwonym dziesięć rzymskie. Z Wojewoża przerzucono mnie do Górno-Omri, Troisk Pieczorsk nad rzeką Pieczorią. Uległem wypadkowi przy transporcie kloca, zgniotło mi palec u prawej ręki, do dziś jest niesprawny. W 1950r. wywieźli nas do Workuty, do katorżników. Tam naszyto nam numer na nogawce i rękawie. Byliśmy traktowani jak katorżniki. Tylko można było napisać 2 listy na rok. Po przeszkoleniu zostałem skierowany do pracy w kopalni dołowej węgla. W 1952 roku uległem wypadkowi, mam prawą nogę krótszą o 2 cm. Uderzył mnie słup w prawy pośladek. W 1953 roku 25 lipca przeżyłem masakrę, wybuchł strajk.
Byli zabici i ranni, dostałem lekki postrzał w lewy pośladek. W 1954 r. w pracy spadła większa bryła węgla na głowę, naruszyło kręgosłup. W 1955r. 11 maja zostałem zwolniony, ale musiałem żyć w wyznaczonym miejscu, tam gdzie były speckomendatury. Co miesiąc musiałem się meldować. Wyjechałem do Uchty. Podjąłem pracę przy budowie elektrowni. Przy staraniu się polskiego Rządu, zezwolono na wyjazd do Polski. 20 listopada 1955r. zostałem powiadomiony o tym, że 5 grudnia 1955r. wyjeżdżam do Polski. Za naszą pracę wypłacono nam po 300 rubli na stare pieniądze. 13 grudnia przyjechałem do Nowego Sącza, tam nas zakwaterowali. Potem przyjechałem do Zawidowa do kuzyna. Pracę podjąłem w Fabryce Maszyn Zawidów. 2 kwietnia 1956r. ożeniłem się. Mamy dwóch synów, obaj pracują w Turowiu. W 1961 r. podjąłem prace w Turowiu, pracowałem do 1982r. Od 1 lipca tego roku jestem na emeryturze.
WORKUTA Numer obozu - Ż 175/10 -Stanisław Świło.
Starałem się zachować oryginalną pisownie. Wujek mój już nie żyje. Pomyślałem że jego wspomnienia powinny być udostępnione ludziom, którym nie obcy jest ten kawałek naszej historii. Zbigniew Świło.
14.06.2010 14:37
Karpiński Zbigniew .
Zaskakujące zdarzenie

Szukając ostatnio czegoś w Internecie natknąłem się, zupełnie przypadkowo, na nazwisko M... Nazwisko, które nie jest dla mnie obce. Wyciągnąłem z szuflady zachowaną z Barnauł, pożółkłą już ze starości kartkę z zeszytu, zatytułowaną dumnie "Świadectwo szkolne" i upewniłem się, że osoba o identycznym nazwisku złożyła swój czytelny podpis kierowniczki szkoły Nr1 w Barnaul.
Pani M... była kierowniczką szkoły i nauczycielką.
Pamiętam lekcję matematyki o upraszczaniu ułamków. Nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, o co w tym upraszczaniu chodzi i wspomniana pani M..., gdy z odpowiedzią kolejno wypadło na mnie, wspomagała jak mogła na tej lekcji, abym wypadł z twarzą wobec rówieśników, którzy jak zauważyłem z ironicznych uśmieszków, temat ten mieli doskonale opanowany. Ale uczciwie muszę przyznać, że to nie było całkiem bezinteresowne.
Pani M... była częstym gościem mojej mamy - nie tylko zresztą ona. Mama zabrała z Polski "główkę" maszyny do szycia i po jej dostosowaniu, przerabiała Polkom garderobę, z konieczności, co raz to ją skracając i czyniąc węższą. Bywało więc, że nasza izba przypominała bazarek z ciuchami, na którym handel wymienny był preferowany. A gdy zebrała się grupka przyprowadzonych dzieci inicjowano piosenki patriotyczne. Pani M... siedziała wówczas gdzieś na uboczu, milcząca i z wiecznie zatroskaną twarzą. Ale musiała czuć się dobrze w takim rozgwarze, gdyż ociągała się z powrotem do swego miejsca zamieszkania. Niewielu ludzi znało przyczynę jej trosk, gdyż nikomu się z nich nie zwierzała.
Pani M... na Syberii nie była samotna. Gdzieś blisko Barnauł w łagrze, ciężko, za kawałek strawy pracował jej mąż. W innym łagrze dwudziestoletni syn Roman. Wszyscy wywiezieni z Kresów w 1940 roku.
Szkoła prawdę mówiąc, była jedną niewielką salką z dwoma ogromnymi tablicami ustawionymi na podłodze i opartymi o ścianę. Miejscowa władza radziecka zezwoliła rosyjskiej szkółce na osiedlu użyczać jednej z klas na potrzeby polskich dzieci, ale po skończeniu zajęć dla dzieci rosyjskich. Były jeszcze w Barnauł szkoły Nr 2 i Nr 3, ale o nich więcej w opracowaniu p. Elżbiety Treli z Uniwersytetu Opolskiego. - Raz zdaje się stosunki na jakiś czas nieco się ochłodziły. A było tak:
Gdy w sąsiadującej z naszym osiedlem fabryce zbrojeniowej wybuchł pożar i gdy z magazynu, przez wyrwę w dachu poczęły się wzlatywać w powietrze przygotowane do transportu na front różnorakie wyroby tej fabryki i wybuchać piętnaście metrów nad ziemią, zdecydowano ewakuować kilka najbliżej stojących baraków. Nam akurat przypadło zamieszkać nad samą rzeką Obią, w małym domku u samotnej, starszawej już Rosjanki. Przydzieliła nam kącik w swej niewielkiej izdebce. Akurat nadeszła zima. Do szkoły miałem jakieś półtora kilometra.
Któregoś przedpołudnia, gospodyni, u której mieszkaliśmy ostrzegła matkę, że pogoda jest nieciekawa i może być "buran". Ale niepójście do szkoły, to jedna porcja zupy, którą nas dokarmiano, mniej. Więc zdecydowałem, że pójdę. Pogoda akurat nie była najgorsza, nawet słońce można było umiejscowić na niebie. Z trudem wywindowałem się w górę, stromą ścieżką, po skotłowanym przez walonki poprzedników śniegu, na wygładzony wiatrami płaskowyż.
Lekcje rozpoczęły się punktualnie, ktoś ze starszej klasy rozwiązywał jakieś zadanie, młodsza klasa miała coś rysować. Nagle zrobiło się w klasie ciemno, za oknem zerwał się wiatr, zadrżały szyby. Nauczycielka, pani Prystupczyk zakończyła lekcje zalecając pośpieszny powrót do domu. Ja miałem dużo dalej niż inni, ale również zdecydowałem się na powrót.
Na dworze, chwilami można było wyczuć stan wyciszenia, ale gdy wyszedłem na drogę wiodącą nad rzekę, sytuacja się radykalnie zmieniła. Wycie huraganu jest dźwiękiem obezwładniającym, jakby pozaziemskim, przejmującym grozą. Kłęby śniegu, pędzone wichrem, niczym lawina w jednym momencie zasypywały drogę formując zaspę, która nagle zastępowała mi drogę. A gdy podejmowałem próbę jej pokonania, jakaś siła równie nagle zmiotła ją, a po wyślizganej gładzi wicher mnie pchał do następnej zaspy. Niczego nie mogłem dojrzeć prócz pędzących płatów śniegu, znikających w mrocznym, na wyciągnięcie ręki, przestworze. Przyjmowałem różne pozycje, lecz stanąć nie udało mi się ani razu. Huragan bawił się ze mną, raz grzebiąc mnie pod zwałami śniegu, to znów wymiatał spode mnie wszystko, aż boleśnie zahaczyłem o coś twardego, wyczułem, że to słupek przydrożny, desperacko uczepiłem się go i postanowiłem tak wytrwać, aż się natura uspokoi. Ale natura nie śpieszyła się, ręce zaczęły powoli drętwieć i wkradł się w duszy niepokój, czy nie będę musiał wypuścić słupka z rąk. Wytrwałem. Gdy wicher jakby zaczął gonić ostatkiem sił, udało mi się na tym kołku usiąść.
Po jakimś czasie wiatr niemal zupełnie ucichł, a ja nadal siedziałem bojąc się poruszyć, gdyż wydawało mi się, że wszelki ruch spowoduje nawrót zimna. Wiedziałem, że powinienem przełamać się i wstać, spróbować rozgrzać, tak nam dzieciom mówiły matki. Ale w bezruchu wcale nie było źle. W głębi serca chyba czułem, że zbliża się koniec. Będzie tak jak z Tereską - myślałem - Mama jej grobu po dwóch latach nawet nie mogła odnaleźć. Drewniane krzyże spróchnieją, wzgórki nagrobne wyrównają się, następnie traktorzysta kołchozowy spychaczem wyrówna i nie pozostanie śladu.
Nadal miałem dobrą ostrość widzenia, tyle, że dwa krajobrazy. Jakbym, patrzył przez dwa małe wizjerki. Akurat delikatnie opadały płatki śniegu.
Nagle jakby dwie ręce pomachały przed oczyma, za chwilę przesłoniły obraz dwie identyczne, nieco zniekształcone twarze. Poznałem matkę. Kolejny raz załapałem się do żywych. To Anioł Stróż sprowadził ratunek. I zaczęło się, rozbieranie, rozcieranie, nacieranie, czego nigdy nie lubiłem, a gdy zaczęły kłuć igiełki w palcach rąk, nóg, policzkach - wrzeszczałem w niebogłosy. Im głośniej, tym większą radość okazywała matka.
Po tym wydarzeniu Pani M... przestała nas odwiedzać, choć żaden sygnał niechęci w jej kierunku nie został wysłany. Na obustronne zapalenie płuc chorowałem trzy miesiące.
I oto teraz, w 2004 roku wysłałem e-mail z zapytaniem do owego nieznajomego Pana M..., reklamującego się w Internecie bodajże jako artysta-fotograf. W odpowiedzi otrzymuję wiadomość, że owszem jego prababcia i pradziadek byli na Syberii, a dziadek, również Sybirak, jeszcze żyje i mogę się z nim skontaktować telefonicznie.
No to byłem chyba na dobrym tropie.
Zadzwoniłem pod podany przez prawnuka numer telefonu. To było gdzieś na Śląsku. Odezwał się mężczyzna, głosem dojrzałego wieku, z lekko wyczuwalnym wschodnim akcentem. Okazał się nim być pan Roman, syn mojej nauczycielki. Okazało się, że wszyscy troje wrócili szczęśliwie do Polski. Zamieszkali na Śląsku, ale moja nauczycielka zmarła w Kłodzku 1976 r. Pochowano ją w Piotrkowie Trybunalskim.
I tu jest to zaskoczenie, zrządzenie losu. Ja już od dawna przestałem wierzyć w przypadek.
Ja mieszkam w Piotrkowie Trybunalskim. Szukając, po powrocie do kraju, swego miejsca na ziemi, w latach sześćdziesiątych osiadłem z rodziną na stałe w Piotrkowie. Mama tu zmarła w 1991 roku.
Odszukałem na piotrkowskim cmentarzu grób mojej byłej nauczycielki-Sybiraczki. Zapaliłem świeczkę na skromnym grobie z lat siedemdziesiątych. Pochowano ją obok jej męża Sybiraka, zmarłego wcześniej. Syn jej, osiemdziesięciosześcioletni teraz Sybirak, przyjeżdża na ich grób co roku w Święto Zmarłych wraz ze swoją żoną Sybiraczką, wywiezioną z Kresów w 1941 roku i zapoznaną tam, na Sybirze, nauczycielką z rejonu bodajże kosichińskiego. Przyjeżdżają, aby trochę o grób zadbać i zapalić znicze. Powspominać nie muszą, tego się nie da wyrzucić z pamięci.
Groby mojej mamy i Pani M... znajdują się niedaleko od siebie na tym samym piotrkowskim cmentarzu.
14.06.2010 15:01
Szczepański Zbigniew .

Sześć lat poniewierki. Wspomnienia

Wywózka
Setki tysiące Polaków z obszarów Państwa Polskiego, zajętych w 1939 roku przez Armię Sowiecką wywieziono w głąb Związku Radzieckiego na wieloletnią poniewierkę i skrajną nędzę. W tych ciężkich warunkach bytowania zadaniem pierwszoplanowym było zdobycie środków do życia a w tym przede wszystkim chociażby minimalnej ilości pożywienia. Pozwalało to na przetrwanie i nędzną wegetację. Wielu zginęło z głodu i wycieńczenia oraz nieludzkiej pracy, były wśród nich dzieci i ludzie starsi, ale ginęli również i ludzie w kwiecie wieku i pełni sił. Mój były student, a następnie wieloletni współpracownik i przyjaciel Zbigniew Szczepański zamieszkiwał przed wojną wraz z rodzicami i młodszą siostrą w Jaworznie w Zagłębiu Dąbrowskim, gdzie ojciec Feliks był sztygarem w kopalni węgla kamiennego „Sobieski”. Dom ich był zasobny i syty. Zarobki pana Feliksa były wysokie, gdyż przedwojenne górnictwo polskie opłacało swych pracowników dołowych bardzo hojnie. Te spokojne i dostatnie bytowanie skończyło się nagle we wrześniu 1939 roku, kiedy to z dnia na dzień rodzina znalazła się w niekończących się kolumnach uciekinierów. Zbyszek miał wówczas 11 lat, a jego młodsza siostra
zaledwie 8. Po trzytygodniowej, pełnej przygód wędrówce, rodzina Szczepańskich znalazła się w Kałuszu na południe od Lwowa, gdzie pan Feliks odbywał ongiś pierwszą praktykę górniczą i gdzie mieszkała jego rodzina. Na miejscu ojciec znalazł zatrudnienie w kopalni soli potasowych, a rodzina ulokowała się w skromnym pokoju z kuchenką i rozpoczęła względnie spokojną wegetację. Nikt nie chodził
głodny a to było w tych czasach najważniejsze. Był to okres kilometrowych ogonków za chlebem, cukrem i tłuszczami. Kolejek pilnowały trójki lub szóstki krasnoarmiejców, które przy okazji wybuchających wśród kolejkowiczów burd i awantur, zaprowadzali porządek, „ogałacając” przy sposobności ludzi z pieniędzy i zegarków.
Ta względna sielanka skończyła się nagle 23 czerwca 1940 roku, kiedy to do mieszkania wtargnęło w nocy NKWD i kazało się rodzinie natychmiast zabierać, gdyż jak oświadczono, ma ona być odesłana do miejsca stałego zamieszkania w strefie okupacyjnej niemieckiej. Tłumaczenie to nie przekonało Szczepańskich, gdyż wszystkim było dobrze wiadomo, że jest to wywózka na Syberię. Już zaraz po wkroczeniu Armii Radzieckiej, zaczęły się aresztowania i zsyłki. Jako pierwsi zostali wywiezieni byli wojskowi i policjanci, następnie urzędnicy państwowi jak i okoliczne ziemiaństwo. Następnie zabrano się do sklepikarzy i kupców, czyli „spekulantów”, rzemieślników i za wolne zawody, a w końcu za uciekinierów. Był to systematycznie i konsekwentnie realizowany plan oczyszczenia przez Stalina
terenów przygranicznych z elementów podejrzanych i niepewnych. Szczepańskim pozwolono zabrać to, co się mieściło w rękach. Pan Feliks jako były jeniec austriacki, który dostał się do niewoli rosyjskiej i spędził burzliwe dni rewolucji na Syberii, miał odpowiednie doświadczenie, polecił wiec brać ciepłe koce, ubrania zimowe, oraz siekierę, czajnik, patelnię i spory garnek. Siekierę ukryto
między kocami. W domu nie było prawie nic do jedzenia, zabrano ze sobą resztkę chleba. Nasza czteroosobowa rodzina została przewieziona na dworzec kolejowy i zamknięta w jednym z wagonów długiego zestawu pociągu towarowego. W wagonie
tłoczyło się już ponad 30 osób. Na szczęście całe miasto wiedziało już rano o nocnej brance i kto mógł, a szczególnie rodziny aresztowanych, niosły na dworzec, co kto mógł. Żołnierze nie bronili dostępu do wagonów. Zwalniało to administrację radziecką od uciążliwego zaopatrywania zesłańców w żywność przynajmniej na kilka pierwszych dni podróży. Nasza gromadka coś niecoś dostała do jedzenia od swych najbliższych. A jak było z innymi? – Różnie. W najlepszej sytuacji znalazła się rodzina miejscowego rabina, zajmująca cały dół pod półką Szczepańskich. Wyznawcy donosili i donosili worki z żywnością. Każda rodzina coś „załapała” lub dostała od innych, ale byli i tacy, których wepchnięto do wagonu tak jak stali w momencie aresztowania. W trakcie trzymiesięcznej podróży na wschód wszyscy byli zmuszeni do szybkiego przejścia na wyłączny skromny wikt Państwa Radzieckiego. Lokomotywa zagwizdała przeciągle i długi wąż wagonów zwolna ruszył w kierunku Lwowa. Tu dołączono do zatłoczonego wagonu jeszcze jednego pasażera. Dwóch drabów
doprowadziło pod karabinami starszego, szpakowatego pana, z dużymi wąsami a’ la Piłsudski, i długimi nietypowymi włosami. Był w jesionce, z gołą głową, a pod pachą trzymał chałkę, taką sporą plecioną bułkę. Strażnikowi polecono odryglować drzwi, a następnie wepchnięto nieznajomego do środka. Nowy pasażer stał na środku wagonu mrużąc oczy i starał się zorientować w mrocznym wnętrzu. Wtedy pan Szczepański zsunął się z półki, podszedł do nieznajomego i powitał go słowami: „Witam panie doktorze, pan chyba znalazł się tu przez pomyłkę?” Rozpoznał bez trudu aresztowanego. Był nim Bolesławem Drobner, popularny działacz socjalistów polskich i przedwojenny członek Rady Naczelnej PPS. Drobner znalazł lokum na górnej półce obok naszej rodziny. Podstawione wagony były to tzw., „tjepluszki” czyli 10 tonowe zakryte wagony towarowe, w prymitywny sposób dostosowane do przewozu 30 – 40 ludzi. W przejściu pomiędzy zasuwanymi obustronnie drzwiami był ustawiony piecyk żeliwny, typu popularnej „kozy” z wyprowadzoną na dach rurą blaszaną. Nieco dalej była ubikacja w postaci ławki z otworem. Odchody i nieczystości wylewały się przez osłonę z blachy i otwór w podłodze. Po obu stronach przesuwnych drzwi były poziome półki. Zarówno na nich jak i pod nimi gnieździli się wywożeni ludzie.
Zrozumiałym jest, że pomiędzy stłoczonymi na małej przestrzeni ludźmi, dochodziło początkowo do pewnych napięć, jednak wkrótce wykształciła się wręcz nieoczekiwana solidarność lub serdeczna zażyłość, która niejednokrotnie przetrwała długie lata wspólnej poniewierki.
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego c.d.n.
14.06.2010 15:07
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego c.d.
W transporcie na wschód
Długa droga, którą pokonywał pociąg, dostarczała ciągle nowych wrażeń a w tym i kulinarnych. Przydziały pożywienia składały się z jednego dania w ciągu całego dnia. Był to albo „szczi”, czyli wodnisty kapuśniak, albo kasza jaglana, polana dość obficie olejem rzepakowym. Olej ten doprowadzał niektórych do uczucia mdłości, ale po pewnym czasie wspominano go z największą sympatią. Nie wszyscy chyba już pamiętają jak odrażający zapach a po części i smak miał ten prymitywnie lub wcale nie rafinowany olej. Pan Szczepański, jako były Sybirak, zorganizował szybko samorząd wagonowy. Wiedział, że trzeba będzie organizować donoszenie jedzenia,
dzielić chleb, prowadzić rozmowy z kierownictwem transportu lub strażnikami. Został on też wybrany przez aklamacje na starostę grupy.
Po przybyciu do określonej stacji wydawano rozkaz: „obiad” a po otwarciu drzwi, wyskakiwało z każdego wagonu kilku ludzi z wiadrami i gnało do punktu zaprowiantowania. Zwykle do jednego wiadra fasowano kaszę, a do drugiego zupę lub wrzątek, popularnie zwany „kipiatok”. Ten ostatni był przeznaczony wyłącznie do konsumpcji. Taszczono również do wagonu worek z chlebem. Podział chleba był
ceremoniałem, budzącym żywe emocje i najwyższe zainteresowanie wszystkich członków wspólnoty wagonowej. Nowo wybrany starosta krajał siedem chlebów na 37 porcji. Był to zabieg skomplikowany i wymagający doskonałego „oka”, a po części i intuicji. Niemniej wymagało to dokonywania dodatkowych korekt i kombinacji tak, aby wszystkie porcje były równe. Każdy kolejno wybierał dla siebie
swój przydział. Ostatnie cztery były dla dzielącego i jego rodziny. Ale byli też i tacy, którzy przychodzili z reklamacją. Wówczas starosta mówił: „Tu masz jeszcze cztery porcje, więc wybieraj”. Delikwent zwykle oglądał je, oceniał na oko ich wagę, a potem często rezygnował z zamiany. Podczas licznych i długich postojów na bocznicach kolejowych, do wagonów podchodzili miejscowi ludzie i ofiarowali różne towary do kupna lub wymiany. Oferowali albo suszony solony ser krowi, lub solone ryby. Czasami proponowano jajka na twardo lub mleko w butelkach. Płacono rublami, lub srebrnymi monetami polskimi. Miały one ogromne wzięcie. Wartość nabywczą monet określano ich wielkością i tak np. za małą srebrną dwuzłotówkę proponowano jedną butelkę mleka a za większa monetę pięciozłotową – oferowano dwie butelki. Przedmiotem handlu, a raczej głównie wymiany była odzież przywieziona z Polski, która była w o wiele
lepszym gatunku i odmienna od tej, która była dostępna na miejscu. Wagon Szczepańskich podlegał krasnoarmiejcowi Wani Karakułowi. Było to wielkie drągowate chłopisko, chyba dwumetrowe, z dobroduszną gębą, z przymrużonymi zawsze i jakby opadającymi powiekami, no i z niedomykającą się nigdy paszczęką. Był nieszkodliwy i właściwie lubiany przez naszych przesiedleńców. Gdy przytrafiło się, że go częstowano, wzbraniał się, bo nie było mu wolno czegokolwiek przyjmować, ale tak po cichu wrąbał wciśnięty mu w rękę placek. Chodził z karabinem na ramieniu z zatkniętą piką, której wierzchołek kiwał się wysoko nad tłumem wysiadających z wagonów. Do jego obowiązków należało pilnowanie więźniów, wypuszczanych co pewien czas z wagonów. Nadzorował ludzi z kilku kolejnych wagonów. Baczył, aby się nie rozłazili i aby w momencie ruszania pociągu wszyscy już znajdowali się w swoich wagonach. Na każdym prawie postoju, gdy dr Drobner zoczył tylko Wanię, gnał do niego, łapał go za pasek na wysokości swego nosa i tłumaczył bez końca, że on jedzie w tym transporcie przez pomyłkę. Żołdak ze stoickim spokojem wysłuchiwał tych zawiłych dyskursów, wygłaszanych zresztą w koślawym polsko-rosyjskim żargonie, aż pewnego razu rozjaśniła mu się „lampa” - nagle dotarło do jego zakutej łepetyny, że ma przed sobą socjalistę. Dumny niepomiernie ze swych zdolności umysłowych i lingwistycznych stwierdził stanowczo: „Charaszo, ponił”, a ponieważ pociąg już miał ruszać a Wania przecież był odpowiedzialny za skompletowanie stanu osobowego więźniów, więc zakomenderował: „Nu dzidka socjalist, dawaj w wagon”. Jednak te molestowania musiały jakoś poskutkować, o czym naocznie przekonano się po przybyciu na Syberię. Gdzieś w połowie września transport przekroczył Ural i po minięciu Nowosybirska i Tomska zatrzymał się na ostatniej stacji linii kolejowej w Asino nad rzeką Czułymem, prawym dopływem Obu. Miejsce, gdzie wyładowano 2000
więźniów nie wyglądało zachęcająco. Poprowadzono ich nad rzekę na teren opróżnionego składowiska, gdzie wyciągano spławiane Czułymem drewno. Polecono spokojnie czekać, gdyż zaraz przypłyną „Parochody” i zbiorą ich w dalszą drogę w górę rzeki. Ta ogromna gromada ludzi pozostała na miejscu bez dachu nad głową i żadnych dalszych przydziałów żywności. „Naczalstwo” konwoju pocieszało ich, że zaraz przyjadą statki i wszyscy znajdą dach nad głową i ciepłą strawę. Tu dopiero okazała się wartość zabranej z Kałusza siekiery. Nie czekając na szybki przyjazd statków Szczepański - senior z synem i jeszcze jednym z sąsiadów udali się do pobliskiego lasu, nacięli gałęzi i żerdek. Jeszcze tego samego dnia powstał obszerny szałas, w którym pomieściła się cała rodzina i dr Drobner. Zgromadzona publiczność żywo i ironicznie komentowała te poczynania budowlane. Szczególnie sceptycznie nastawieni byli liczni Żydzi, którzy stanowili trzon wywiezionych z Kałusza reprezentantów „wolnych zawodów”. Wykrzykiwali:„Aj! Co pan wyprawia za cyrki panie Szczepański? Co pan budujesz tu takie budki – przecież pan komendant powiedział, że zaraz będą parachody.” Gdy już wyjeżdżano z Asino, co nastąpiło jednak po dwóch tygodniach, to pozostawiono na brzegu rzeki cale miasteczko szałasów wykonanych siekierą naszej
rodziny.
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego c.d.n.
14.06.2010 15:15
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego c.d.
Nad Czułymem
Sytuacja ludzi zgromadzonych nad brzegiem rzeki Czułym stawała się coraz tragiczniejsza. Pomimo, że pobudowano prowizoryczne szałasy, nie było prawie, co jeść. Niektórzy łowili lub usiłowali łowić ryby. Sytuację ratowała możliwość przehandlowania części przywiezionej garderoby za żywność u miejscowej ludności. Trzeba jednak było jej mieć w nadmiarze. Ludzie wałęsali się z kąta w kąt nie wiedząc, co dalej będzie. Nudę oczekiwania przerwało niespodziewane wydarzenie na tym syberyjskim odludziu. Oto pewnego dnia zawarczał silnik samolotu i zobaczono mały hydroplan, kierujący się na środek rozległych nurtów rzeki. Po wylądowaniu zaczął powoli
podpływać w kierunku brzegu. Była to ogromna sensacja, wszyscy a szczególnie dzieci, rzucili się do samolotu. Okazało się, że był to „kukuruźnik”, dwupłat z dobudowanymi pływakami. Wygramolił się z niego pilot i zszedł na brzeg. Zaczął rozpytywać się o naczelnika, ale gdzieś się zapodział, więc dalej rozpytywał się o niejakiego towarzysza Drobnera; miał tu podobno taki być. Ludzie postronni nie
bardzo wiedzieli, o kogo chodzi, ale nasz Zbyszek, który już jako pierwszy dopadł samolotu i lotnika, obwieścił z triumfem, że Drobner jest w ich szałasie. Bardzo prędko sytuacja w pełni się wyjaśniła. W międzyczasie znalazł się i komendant. Pilot wylegitymował się i pokazał odpowiednie papiery, na podstawie, których zażądał wydania przesiedleńca Drobnera. Miał polecenie odstawić go do Tomska. Sam bohater tego wielkiego zamieszania i nieoczekiwanej sensacji był niepomiernie szczęśliwy. Pożegnał się ze swymi opiekunami z wagonu. Powiedział do Szczepańskich: „No to do zobaczenia w Polsce”. Nikt tego poważnie nie potraktował. On sam nie wiedział, dokąd go zawiozą, ale zdawał sobie sprawę, że ustawiczne molestowanie Wani Karakułowa, a być może i naczelnika transportu, w końcu zaowocowało. Zaczął niezręcznie gramolić się na pływaki hydroplanu. Przy pomocy pilota zajął tylne otwarte miejsce w dwuosobowym samolocie. Drobner pomachał ręką. Miał na głowie jakąś flanelową pilotkę. Bagażu nie zabierał żadnego, bo go prostu nie miał. Zawarczał silnik, hydroplan powoli oddalał się od brzegu; dopiero na głębokiej wodzie wystartował i wkrótce znikł za najbliższą krawędzią
tajgi. Dopiero po dwóch tygodniach nadpłynęły oczekiwane jak zbawienie parostaki. Kolejno dobijały do brzegu. Były to duże jednostki rzeczne z bocznymi kołami łopatkowymi. Ładowano ludzi, a każdy z przesiedleńców otrzymał na okres podróży woreczek kaszy jaglanej i po jednym solonym łososiu. Lokowano się gdzie, się dało, z wyjątkiem kajut, zarezerwowanych dla normalnych pasażerów. Poszczególne
rodziny okupowały zakryte przejścia i pomosty, ławki i każdą wolną, zasłoniętą od deszczu przestrzeń. Suchy prowiant gotowano w ogólnie dostępnej dużej kuchni. Kilkakrotnie statki przybijały do brzegu, aby zaopatrzyć się w opał. Dorośli przesiedleńcy obojga płci dostali płócienne nosidła na plecy, do których ładowano okrąglaki drewna z sągów zgromadzonych na brzegu i po opuszczonym pomoście
wnosili pod pokład. Zwykli pasażerowie nie byli zmuszani do noszenia opału. Po pokonaniu w górę rzeki ponad 200 km, dobito do przystani śródleśnego miasteczka Teguldet. Zarówno Asino jak i Teguldet można odszukać w wielkim atlasie PWN z 1964 roku. Po wysadzeniu na brzeg, znów nie było, co jeść i przez dwa dalsze tygodnie rozwożono przesiedleńców konnymi furmankami po
najbliższych łagrach. Nasza rodzina wylądowała dość szczęśliwie w obozie Czet w głębi tajgi. Uprzednio trzymano tu kryminalistów, więc łagier był w pełni zagospodarowany. Praca na miejscu polegała na wyrębie lasu oraz transporcie i obróbce drewna. Była nawet szkoła, do której natychmiast skierowano dzieci. Uczono je głównie języka rosyjskiego. W łagrze była stołówka, można tam było kupić grochówkę, w której często pływały prusaki, spadające z powały wprost do kotła. Podstawowym pożywieniem był chleb razowy. Otrzymywano jeszcze wysoką rację dzienną 800 gramów na pracującego i połowę dla niepracującego. Poza tym dostawano czasami landrynki zamiast cukru, od czasu do czasu przydzielano po pół litra oleju na rodzinę. Z wiosną sytuacja żywnościowa o tyle poprawiła się, że skromne menu
obozowe zaczęto uzupełniać darami tajgi, a więc jagodami i grzybami. Z grzybami wiążą się tragiczne wspomnienia, gdyż na wiosnę niedożywieni i stale głodni ludzie zaczęli nagminnie zbierać i jeść grzyby. Były to smardze, ale prócz nich bardzo do nich podobne silnie trujące piestrzenice kasztanowate. Pomimo ostrzeżeń ze strony pana Szczepańskiego, nie rozróżniano grzybów jadalnych od trujących. W konsekwencji było 50 ofiar zatrucia grzybami. Zmarło w tym dużo dzieci, które piestrzenice jadły na surowo. Nikt z naszej rodziny nie zatruł się, gdyż pan Feliks wprowadził żelazną zasadę, że wszystkie niepewne grzyby były gotowane z dwukrotnym odlewaniem wrzątku.
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego c.d.n.
14.06.2010 15:20
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego c.d.
W łagrze i tajdze
W roku 1941 przyszła na świat druga córeczka Szczepańskich. Już pięć osób gnieździło się w komórce o powierzchni około 8 metrów kwadratowych. Na szczęście był w pomieszczeniu mały żeliwny piecyk, więc było ciepło. Jak wykarmić niemowlę w trudnych warunkach syberyjskiego obozu pracy przymusowej? Na szczęście matka nie straciła pokarmu, ale jego ilość nie zaspakajała apetytu oseska. Jak więc zdobyć dodatkową ilość mleka? Jedyna krowa należała do naczelnika łagru. Dzięki koneksjom sąsiadki - Żydówki z żoną naczelnika, udało się kupować jedną szklankę mleka dziennie. Połowę dostawał synek Żydówki a drugą nasza mała Ania. Było to dokładnie 10 łyżek dziennie. Zbieractwo runa leśnego i malin ogromnie urozmaicało menu obozowe i pozwoliło na gromadzenie zapasów. Czarne jagody dało się suszyć. Natomiast brusznice i żurawiny wystarczyło dobrze ubić w naczyniu z kory brzozowej. Na skutek dużej zawartości pektyny nie podlegały one fermentacji i doskonale przechowywały się przez wiele miesięcy. Spore ilości grzybów suszono i przechowywano również na „czarną godzinę” ciężkiej zimy syberyjskiej. Malin było zatrzęsienie. Nie dało się ich konserwować bez cukru, dlatego jadło się je od razu. Zbyszek, wówczas już chłopiec 13 – letni, wybrał się pewnego razu do lasu na maliny. W pewnym momencie zaniepokoiło go podejrzane, wyraźne ciężkie trzeszczenie w gęstym maliniaku. Przypuszczał początkowo, że to jeden ze
zbieraczy, ale zaniepokoił się poważnie, gdy usłyszał głośne ciamkanie i jakby sapanie. Szybko wdrapał się na wysoki pniak uciętego drzewa i zobaczył, dosłownie w odległości paru metrów od siebie, stojącego na tylnych łapach i zwróconego ku niemu olbrzymiego syberyjskiego brunatnego niedźwiedzia. Chłopiec stwierdził z przerażeniem, że jest sam na sam z groźnym królem tajgi. Gdy minęło pierwsze przerażenie i paraliż woli i nóg wywołany strachem, dał susa z pniaka i pognał wyciągniętym sprintem w kierunku łagru. Już prawie pełne wiadro malin zostało porzucone na miejscu zdarzenia. Dopiero po dwóch tygodniach ośmielił się Zbyszek powrócić na miejsce niecodziennego spotkania. Widocznie „miś” skoczył jedynie do malin w wiadrze i nie miał specjalnej ochoty uganiać się za uciekinierem. W grudniu 1941 roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, Polacy dostali dokumenty Rządu Londyńskiego i uzyskali zezwolenie na opuszczenie łagru jako ludzie wolni. Radość była nie do opisania. Nasza rodzina natychmiast załadowała się na wynajęte sanie i pojechała do Teguldetu, gdzie w nocy poproszono o nocleg w pierwszej napotkanej chacie. Urządzenie się w tej małej, na wpół odciętej od świata mieścinie nie było łatwe. Ojciec z synem otrzymali pracę w LESPRAMTOR-gu, czyli przedsiębiorstwie państwowym, zaopatrującym faktorie leśne w żywność i narzędzia. Całymi tygodniami ojciec z synem wędrowali po leśnych odstępach tajgi, rozwożąc, kaszę, mąkę i inne produkty żywnościowe, oraz narzędzia, jak: piły, młoty, siekiery, itp. Jadło się to, co się miało na saniach, po prostu żyło się z tego, co się ukradło. Ale te drobne nadużycia, łatwe zresztą do wykrycia i dlatego nieco ryzykowne, nie mogły zaspokoić potrzeb żywnościowych całej rodziny. Nie cały czas było się w drodze. Racje podstawowe były tak małe, że nie dawały gwarancji
przeżycia. Trzeba, więc było szukać różnych dodatkowych sposobów na przetrwanie. Jeden z nich objawił się w sposób jak najbardziej przypadkowy. Miało to miejsce jeszcze w Kałuszu, gdzie pan Feliks w przerwie gry w tysiąca, postawił tamtejszej gospodyni, jakiegoś sobie tylko znanego, wróżebnego pasjansa. Przypomniano sobie o tym w Teguldecie. Tu na miejscu zapotrzebowanie na wróżenie było ogromne. Przecież setki kobiet drżało o życie swych mężów i synów gdzieś tam daleko na froncie. Każdy dłuższy brak korespondencji budził lęk i potrzebę szukania wsparcia u wróżbity. Tak, więc senior naszej rodziny, idąc za ogólnym zapotrzebowaniem, rozpoczął cichaczem działalność wróżebną. Prędko rozniosła się wiadomość o umiejętności naszego bohatera, który zdobył wkrótce opinię „worożeja” Teguldetu i okolicznych faktorii leśnych. Nikogo to nie interesowało, że był górnikiem z zawodu. Sama osobowość pana Feliksa, człowieka łagodnego, jowialnego, plus liczące się umiejętności odgadywania przyszłości, zyskała mu tyle sympatii i popularności, że stał się przedmiotem zainteresowania miejscowego NKWD. Pod względem prawnym wróżenie i podobne praktyki były zakazane, bo to było oszukiwanie naiwnych ludzi, szerzenie zakazanego mistycyzmu, jakieś kuglarstwo i dezinformowanie ludności.
Ale kiedy sędzia rejonowy a następnie komendant NKWD natrafili na trudne do rozwikłania zagadki kryminalne lub inne, zaczęli szukać kontaktów z „worożejem”. Postawa taka wydawała się być w pełni zrozumiała, bo np. kiedy okazało się, że zginęła krowa a wróżbita powiedział, że: „trzeba poczekać to się znajdzie” i krowa się znalazła, ale zjedzona przez niedźwiedzia – to jak tu nie wierzyć wróżbicie?
Władcy miasteczka sami nie przychodzili do Szczepańskiego, ale wysyłali do niego żonę lub matkę. Na tej zasadzie zaistniał jakby pakt o nieagresji. Wróżbita nigdy nie żądał wynagrodzenia za swe usługi – przyjmował jedynie, co łaska. Wykorzystał głęboko zakorzeniony miejscowy przesąd, że aby się wróżba spełniła – koniecznie trzeba coś dać „worożejowi”. Przynosili, więc, co kto miał: jajka lub butelkę mleka, trochę ziemniaków w chustce, jakiegoś owsianego chleba. To wsparcie wystarczyło, aby rodzina przetrwała najtragiczniejsze chwile 1943 roku.
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego c.d.n.
14.06.2010 15:27
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego
Wigilia w Tajdze
Osiedle otaczała tajga, porozdzielana – nieprzebytymi w lecie – bagnami z niepoliczalnymi miliardami komarów. Gospodarstwa rolne znajdowały się w rejonach gęściej zamieszkałych, lecz niektóre z kołchozów wypalały w obrębie tajgi tzw. „gary”, czyli mniejsze lub
większe polany, na których usiłowano uprawiać zboże i ziemniaki. Początkowo zaorywano ziemię wśród sterczących po pożarze pniaków. Z czasem butwiały one, co pozwalało na powiększenie zaoranego pola. Corocznie oddelegowywano z poszczególnych kołchozów grupy pracowników, którzy w czasie robót polnych koczowali na wypalonych „kulstanach”. Ludzie powracali do stałego miejsca zamieszania po ukończeniu prac sezonowych. Plony zwożono zwykle dopiero po pierwszych mrozach i śniegach, gdy drogi stawały się przejezdne dla sań. Na miejscu pozostawiano jedynie ziarno siewne na rok następny. Przechowywano je w prymitywnych magazynach z bierwion. Zboże to
wymagało stałej opieki i zabezpieczenia przed gryzoniami. Ze względu na nędzę i brak żywności pan Feliks Szczepański zatrudnił się w
1943 r. jako stróż magazynu zbożowego w kulstanie, odległym o dzień jazdy konnej w głębi tajgi. Należał on do kołchozu „Krasnaja Zaria” ze Starego Akbaszowa i LESPRAMTOR-gu. Pracę tę dzielił z 14-letnim synem Zbyszkiem. Zmieniali się co miesiąc. Jako mieszkanie wykorzystywali małą chatkę na skraju polany – przy wielkich bagnach. Praca była prosta - należało doglądać ziarna, szuflować je co pewien czas, a także odławiać szczury i myszy, pchające się wszystkimi dziurami. Szczury wyrastały na schwał – jak koty. Ogromnym plusem pracy w kulstanie okazała się możliwość wyżywienia na miejscu i pozostawienia swych głodowych przydziałów chleba rodzinie w Teguldecie. Stróżowanie w grudniu 1943 roku przypadło na Zbyszka, ale ponieważ zbliżały się Święta, ojciec obiecał przyjechać do niego w Wigilię. Chłopiec z niecierpliwością i utęsknieniem wyczekiwał taty – nie było żadnego kalendarza, więc liczył
upływające dni po nacięciach, wykonanych nożem na belce. Za towarzysza niedoli miał małego rudawego kundelka, który razem z nim tkwił na tym pustkowiu. Akurat tuż przed Bożym Narodzeniem spadły wielkie śniegi, połączone z zawiejami: drogi leśne i dróżki myśliwskie stały się trudne do przebycia. Zbyszka wyposażono w jednostrzałowy prymitywny karabin tzw. „bierdankę” i trochę amunicji. Chłopak bobrował więc po tajdze za jarząbkami (zwanymi tu „riabczykami”) i cietrzewiami. Jarząbki – były to piękne nieduże, pstro ubarwione ptaki podobne z wyglądu i wielkości do kuropatw. Koguty cietrzewi z brunatnoczarnym ubarwieniem, ogonem w kształcie liry i czerwoną brwią, bywały najwspanialszą ale nie najczęstszą zdobyczą Zbyszka. Wielkie opady śniegu uniemożliwiały polowania – zawiodła więc nadzieja na zdobycie dziczyzny. Wieczorami Zbyszek szlifował rosyjski, czytając znaleziony na miejscu strzęp książki – resztki sprawozdania Konferencji Partyjnej Resortu Rolnictwa ZSSR z roku 1936. Nie było ani kropli nafty i czytanie odbywało się przy łuczywie. Zapałek również brakowało – ogień rozniecał Zbyszek krzesiwem. Jeszcze po ponad 50 latach zachował on umiejętność błyskawicznego posługiwania się tym archaicznym urządzeniem (potrzebny jest tylko nieco nadwęglony knot bawełniany, kawałek zaostrzonego krzemienia i specjalnie uformowany kawałek stali). Nacięcia na belce wskazywały, że jest już 24 grudnia i że należy oczekiwać przybycia ojca. W okresie zimowym dzień szybko mijał, jako że słońce wschodziło pomiędzy g.10 a 11, a zachodziło około g. 4 po południu. Wyłaniało się ono zza wierzchołków najwyższych drzew i po przemierzeniu niskiego łuku, kryło się za następnymi. Zrobiło się ciemno, gwiazdy pojawiły się na niebie, a ojciec nie przyjeżdżał. Zbyszek zapalił łuczywo i umieścił je w pobliżu okienka – tak by światło
wskazywało drogę do chaty. Stała ona bowiem na końcu przestrzeni otwartych pól , widocznych z drogi wiodącej z Teguldetu. Godziny mijały jena za drugą, aż Zbyszek usłyszał ciężkie skrzypienie kroków na zamrożonym śniegu. Doświadczenie starych Sybiraków doradzało dużą ostrożność, gdyż zdarzały się wypadki, że nagle przebudzony niedźwiedź opuszczał gawrę i – w poszukiwaniu pożywienia –
nawiedzał osiedla ludzi. Zbyszek porwał ze ściany fuzję, drżącymi rękami wprowadził nabój do zamka i zawołał: ”Kto idzie?”. Pod czupryną latały niespokojne myśli: „Jeżeli nikt nie odpowie – to niedźwiedź - wtedy wypalę przez okno”. Ale na szczęście usłyszał
wołanie ojca: „Otwieraj, to ja”. Tato z trudem wgramolił się do izby. Był półżywy, ośnieżony i oblodzony do pasa. Okazało się, że sanie z koniem utknęły w zaspach parę kilometrów przed polaną kulstanu i pan Szczepański mozolnie brnął przez śniegi i zaspy. Dopiero następnego dnia doprowadzili konia. Pozostawiając go na noc w tajdze pan Szczepański okrył go jedliną i sianem, dlatego przetrwał szczęśliwie mroźną noc syberyjską. Gdy ojciec nieco „odtajał” i przyszedł do siebie, zabrano się do przyrządzania skromnej wieczerzy. Szczepański – senior przytaskał nieco placków, upieczonych na blasze przez żonę, z dodatkiem „koricy”, czyli przyprawy cynamonowej, którą można było kupić w sklepach osiedlowych (po co komu cynamon, gdy nie ma mąki?). Przywiózł też ze sobą nieco przydziałowego chleb Zbyszek miał przygotowaną bańkę ugotowanej pszenicy siewnej, która posłużyła do przyrządzenia tradycyjnej „kutii”. Cukru naturalnie nie było, ale danie to udało się posolić, gdyż ojciec miał ze sobą szczyptę – bezcennej na Syberii soli. W chacie było ciepło i przytulnie. W piecu buzował ogień z dużego polana. Pies kręcił się z przejęciem pod nogami. Obaj panowie przełamali się razowcem i
zasiedli do skromnego stołu wigilijnego. Myślami byli z rodziną pozostawioną Teguldecie, a marzeniami – w odległej i jakby nierealnej Polsce. Posłowie autorskie: Wigilia wśród dalekiej tajgi odbiegała od utrwalonej przez Jacka Malczewskiego „Wigilii Wygnańców”. Ale w obu przypadkach można się dopatrzyć polskiego przywiązania do tradycji chrześcijańskiej i akcentowania głębokich więzów rodzinnych.
Wspomnienia Zbigniewa Szczepańskiego
14.06.2010 16:43
Bronisława Jewchuta z domu Mukoid ................„A myślałam... że już stamtąd nie wrócę...”
„Nu wot i dojechali.
Burżuje Polacy!
Tu wam żyć i umierać!
Wot ...
A teraz do pracy !
Na powrót, na ucieczkę –
Porzućcie wszelką nadzieję !
U nas,
Kto nie pracuje –
Ten, znaczy się,
I nie je!...” [...]

( „To o Was Bezimienne...”
Marian Jonkajtys )

[...] Syberia leży pomiędzy 38 a 78 stopniem szerokości geograficznej północnej. Obszar ten usytuowany jest na wschód od Gór Uralskich i Morza Kaspijskiego, na północ zaś od Chin i na południe od Oceanu Lodowatego. Rozległy obszar obejmuje 17 mln km2 i dzieli się na Syberię właściwą (część północna) oraz Turkiestan (część południowo – zachodnią). Nizinny Turkiestan jest krainą stepową, natomiast zachodnie strony Syberii właściwej obniżają się ku północy, tworząc na południu step, natomiast na północy, a w szczególności w środkowej części Syberii tajgę: dalej na północ tajga zmienia się w tundrę. [...]” – oto Syberia jaką znałam do tej pory...
W moim wyobrażeniu stanowiła ona jedynie mroźną i zaśnieżoną krainę. Oczywiście – trzymając się wątku – określenie „Sybirak” nie było mi obce. Mimo to, nie zagłębiałam się w ten temat. Uważałam, że to jedynie kolejna karta zapisana w historii, dawno już zapomniana... Jednak tylko przez tych, którzy o tym tylko słyszeli. Ci, co przeżyli deportację na wschód, nigdy jej nie zapomną. Ta tragedia odbiła się piętnem w ich pamięci i choć chcieliby się jego pozbyć, nie są w stanie. Tę wywózkę bez wahania można nazwać tragedią. Polacy egzystowali tam „poza życiem”. Byli traktowani na równi ze zwierzętami, cierpieli głód, nędzę i morderczą pracę... nawet nie za kromkę chleba. Nie wspominając już o osobistych przeżyciach, tęsknocie, utracie najbliższych, wolności i tożsamości narodowej. To była po prostu walka o przetrwanie..., „aby się tylko najeść i umrzeć...” Nie zdawałam sobie sprawy ze znaczenia tej krainy dla moich bliskich – babci, której nie przyszło mi nawet do głowy pytać o jej przeżycia stamtąd. Tymczasem okazało się, że posiadam w swoim zasięgu wielką „skarbnicę” tajemnic i doświadczeń z tamtych lat. Ta „skarbnica” jest również bohaterką, choć cichą i „bezimienną”.
Niedawno spytałam: „Babuń, opowiesz mi jak było na zesłaniu na Syberii?”, a ona na to, że: „O tym by można książki pisać, a i tak byłoby mało”. Rzeczywiście byłoby „mało”, ale nie treści, lecz głębi bólu, nieludzkich doznań i rozpaczy jaka jej dotknęła. „Tego nie da się opisać w żaden sposób słowami, to trzeba przeżyć” – powtarza wielu z nich. Moja babcia znalazła się na „nieludzkiej ziemi” i gdyby taka książka powstała, byłaby jej bohaterką.
Moja babcia nazywa się Bronisława Jewchuta, z domu Mukoid. Jest córką kolonisty i razem z rodziną mieszkała we wsi Kozłów w województwie tarnopolskim. Jej beztroskie dzieciństwo skończyło się 10 lutego 1940 roku. Rozpoczął się wówczas sześcioletni koszmar...
„W czterdziestym roku zostaliśmy zesłani do Rosji - mówi babcia - Nas zabrali jako kolonistów. Przyszli urzędnicy z NKWD w sobotę, tak do dnia i kazali wychodzić. Nie wiedziałam, gdzie oni nas chcą zabrać, moi rodzice też. Miałam wtedy czternaście lat, siostra Rózia cztery, a bracia: Gienek dwanaście i Zbyszek jedenaście miesięcy. My nic nie wiedzieliśmy. Dali nam pół godziny, żeby się ubrać i wziąć parę rzeczy na drogę. Ale co my z rana mogliśmy zabrać? Chleb w dzieży leżał, a przecież nie było czasu piec. Zresztą oni powiedzieli, że nam nic nie trzeba. Że tylko do sąsiedniego powiatu jedziemy i zaraz wrócimy... Poszliśmy z nimi. Na stacji było pełno ludzi i jak staliśmy, wepchali nas do wagonów bydlęcych. Na środku stał piecyk, w kącie była toaleta – po prostu dziura wycięta ... a drzwi takie zasuwane. Przed odjazdem jakiś sołdat zawsze je zamykał. Jechaliśmy przeszło miesiąc. Ciężka to była droga, choć to dopiero był początek tego wszystkiego... Kobiety modliły się i śpiewały „Pod Twoją obronę”. Baliśmy się, bo nikt nie miał pojęcia, gdzie nas wiozą. Mówili, że tylko do sąsiedniego powiatu... Bardzo pić nam się chciało, głód nam doskwierał, ale dostawaliśmy trochę wody i gorącej zupy tylko co jakiś czas. Było wśród nas sporo dzieci. One ciągle okna lizały z pragnienia. A zimno było nieznośnie! Jak kto z domu pierzyny pozabierał, jeszcze jakoś się ogrzał. czasami zabierali je i dawali tym, co mają małe dzieci. Niektórzy jak wyszli, tak siedzieli. A w tym piecyku nawet grzać czym nie było... Jak stawaliśmy, to podbierali podkład z torów i rozpalali. Raz mój młodszy brat Gienek na postoju poszedł przynieść zupę, bo wydawali w niektórych miejscach. Ale pociąg zamiast godzinę czekał może piętnaście minut. Odnalazł się dopiero po dwóch tygodniach... na szczęście. Potem już go nie puszczaliśmy, tata nie pozwolił.
Jakoś wytrzymaliśmy do końca podróży. Zajechaliśmy na stację w Krasnojarsku. Stamtąd wywozili nas saniami w tajgi. Pamiętam, że wtedy dopiero mróz poczułam. Na sobie miałam tylko sweterek i kurteczkę, ale mama owinęła nas w pierzynę – od jakiejś kobiety dostała. Trzy dni nas wieźli w tym mrozie. Jak byliśmy już na miejscu, to dookoła nic tylko góry, lasy i baraki. Całkowite pustkowie, siedem km od najbliższej wsi...
Zaprowadzili nas do tych baraków, a do jednego piętnaście rodzin przydzielili. Każdy miał nędzną izbuszkę , a wszy i pluskwy to pieszo chodziły! Oj, cośmy się z tym robactwem namęczyli! W dzień to jeszcze szło jakoś wytrzymać, ale w nocy... żywcem nas to jadło! Wyłaziły z mchu, spomiędzy ścian i prycz i gryzły, jak tylko mogły. Pamiętam, jak Rózia strasznie płakała, bo to takie paskudztwo było... Mama położyła ją na stole, bo w pryczach tego pełno. Moczyła nogi od stołu we wrzątku, to chociaż na godzinkę był spokój... Wchodziły wtedy na sufit i spadały nam na głowy.
Na drugi dzień od razu zagnali nas do lasu. Ho, kochana nikt tam nie próżnował! Dorośli dostali siekiery i rąbali drzewo, za to małoletni zbierali i palili gałęzie na takich stosikach. Śniegi tam do dwóch metrów sięgały i ciężko było chodzić. My wymyśliliśmy sposób! Kładliśmy się na śnieg i tulaliśmy z kupy do kupy...
Żadnych zabaw ani rozrywek nie było, kto by tam o tym myślał. Pracowaliśmy od rana do wieczora i co dzień po powrocie tylko zimno, głód i nędza. Bardzo chcieliśmy do Polski! Ale nie wolno nam było o tym mówić. Zakazane. Mówili, że prędzej „włos na dłoni zobaczymy niż kraj”... Trzy pokolenia miały tam już zostać, z moim włącznie. A nam nic o Polsce nie wolno było mówić! Modlić też się nie pozwolili. Gdyby usłyszeli, zaraz sąd i więzienie. Ale mój ojciec był bardzo pobożny. Codziennie odmawialiśmy pacierz, a tata śpiewał koronki. Rózia zawsze mu wtórowała... W Bogu pokładaliśmy nasze nadzieje... żeby tylko wrócić!
„Śpiewa ci obcy wiatr
zachwyca wielki świat
a serce tęskni,
bo gdzieś daleko stąd,
został ojczysty dom,
tam jest najpiękniej...”
... Wszy to już z wagonów przynieśliśmy. W tajgach nie było żadnych środków czystości, mydeł, proszków. Praliśmy w takim ługu z popiołu. Za to jedynym środkiem na wszy była „wszawobudka” – tak mówiliśmy. To taka mała budka, gdzie paliło się ogień w kamiennym piecu i rozwieszaliśmy nasze ubrania nad parą. Wszy spadały z tych ubrań, ale i tak zawsze pełno ich było za kołnierzem... Ale głód był jeszcze gorszy... Tylko gałuszki nam dawali, takie kluski z żytniej mąki na wodzie. Jak kto pierwszy rano wstał, to pokrzyw spod płotu narwał i zawsze jakaś zupina była. A jak jeszcze trochę soli... luksus! Bo nic innego tam nie było. Żeby dziecku mleka dać, to ani nawet! Mojego malutkiego brata Zbyszka tymi gałuszkami karmiliśmy. Nóżki i rączki to miał krzywe, chude jak patyczki, a brzuch wydęty jak balon. Boże mój, że to dziecko przeżyło, to cud. Bo takie dzieci i niemowlęta bardzo umierały. Rzadko zdarzało się, że jakieś przeżyło... Rok tam się męczyliśmy. W czterdziestym pierwszym po amnestii Sikorskiego uwolnili nas. Ruscy mówili wtedy, że „tacy jesteśmy wolni, że żaden z ich obywateli nie jest tak wolny”. Wiele naszej młodzieży poszło wtedy ochotniczo do wojska. Do Polski nie mogliśmy wrócić, bo jeszcze wojna trwała. Rozchodziliśmy się wtedy na różne strony. Jedni pojechali tymi samymi „bydlęcymi” do Kazachstanu, a inni do kołchozów w Rosji. Szliśmy całą rodziną na pieszo, bo nie mieliśmy pieniędzy na przewóz. ... A ukrop był straszny! Mama z tatą nieśli na zmianę Rózię i Zbyszka, bo nie chcieli za nic iść! Ja i Gienek pomagaliśmy z tobołkami. Z jeszcze jedną rodziną zostaliśmy we wsi Krasnymajag w Krasnojarskim Kraju. Liczyliśmy, że być może tam będzie lepiej, ale głód panował wszędzie i to okropny. W kołchozie jedliśmy makuch, którym się bydło karmi. Konopny był smaczny, ale z lnu nie dało się jeść. Gorycz straszna i ślina się po tym toczyła, ale jadłam, bo z głodu bym umarła. Mój tato, jak pracował na farmie królików ścierał ich odchody z kaszą... też się jadło... Ludzie jakoś sami dawali sobie radę. Latem, zawsze było łatwiej, bo zbieraliśmy w lesie grzyby, jagody, pokrzyw albo lebiody się nacięło i ugotowało. Żeby nie to, więcej ludzi by tam powymierało. Ale takim zielem się nie najesz! Wszyscy chcieli tylko najeść się do syta i umrzeć... byle nie z głodu. Kradliśmy jedzenie, a jak! Głód nas pogonił. Zawsze wiele ludzi na kłoski chodziło latem potajemnie, bo zakazali nawet zbierać z ziemi. „Niech zgnije, a ruszać nie wolno!”. Nawet nie myślałam, że jeszcze kiedykolwiek chleba spróbuję! Nikt nie wierzył, ze się jeszcze naje do syta! Tak nam to głowy zaprzątało! Cały czas tylko każdy myślał, żeby się w końcu najeść...
Wspomnienia Bronisławy Jewchuta
c.d.n.
Strona z 4 Następna >