Szpiro-Żółtkowska Aurelia
W Specposiołku Czosz
Mój ojciec był w latach 30. XX wieku przedstawicielem firmy eksportującej morzem drewno z Polski do różnych krajów Europy. Większość czasu spędzał więc na wybrzeżu, a gdy wracał, zwykle opowiadał mi o aktualnych wydarzeniach z Gdyni i Gdańska. Mówił o umundurowanej młodzieży przechadzającej się po mieście z opaskami na rękach, o pojawiających się trudnościach pracy w porcie, a także o przygotowaniach do obrony kraju. Zabronił nam jechać latem 1939 r. całą rodziną do naszego ulubionego Orłowa, gdyż uważał to za zbyt niebezpieczne. Ojciec wrócił do Gdyni, a ja z mamą pojechałyśmy do Czerwińska nad Wisłą, do jej rodzinnej miejscowości.
Wakacje byłe wesołe, lato słoneczne, więc całe dnie spędzaliśmy nad Wisłą. Z ojcem, który jeździł pomiędzy Gdańskiem a Warszawą miałyśmy kontakt telefoniczny. Prawie codziennie prosił, by mama wróciła do domu, wtedy ona odpowiadała, że ma skłonności do przesady, dzieci są zdrowe i nie ma po co siedzieć w dusznym mieście. Zaplanowała powrót dopiero na 30 sierpnia.
W dniu wyjazdu statek rzeczny przypłynął z opóźnieniem, tłum ludzi bowiem wyjeżdżał z Pomorza, a ja położona na walizkach szybko zasnęłam. Obudził mnie zgiełk. Dopłynęliśmy do Warszawy. Zobaczyłam przystań, paliły się tylko nieduże latarnie. Ojciec zdenerwowany czekał z wynajętą dorożką. Interesował się polityką, często słuchał radia, więc znana mu była sytuacja w Europie, a szczególnie u naszego zachodniego sąsiada. Nie zawiodły go przeczucia i umiejętność obserwacji: 1 września Niemcy napadły na Polskę.
W pierwszych dniach wojny obserwowaliśmy na balkonie małe samoloty, potem nauczyliśmy się naklejać kartki papieru, by nie wypadały szyby od wybuchu bomb. Każdy musiał mieć zawsze przy sobie maskę przeciwgazową. Ojciec z bratem wkrótce wyjechali z Warszawy, niestety na wschodzie Polski zastały ich wojska radzieckie. Ojciec nie zamierzał wracać do okupowanej przez hitlerowców stolicy, więc na początku listopada, na jego życzenie, przekroczyłyśmy z mamą wschodnią granicę. Odbyło się to bez trudności. Przejechaliśmy ją w okolicy miejscowości Zaręby Kościelne, wiózł nas przemytnik w nocy wozem konnym.
Ojciec znalazł pracę w Baranowiczach. Był tam leśnikiem, co było zgodne z jego wykształceniem. Mnie i brata zapisano do miejscowej szkoły. Panował w niej chaos organizacyjny. Obowiązywała wówczas 10 -letnia szkoła średnia. Zaczęłam w niej edukację jako trzecioklasistka. Językiem wykładowym był oczywiście rosyjski. Na początku brakowało nauczycieli i podręczników, więc korzystano z podręczników polskich. Moja mama urodzona w 1895 r. znała dobrze ten język, pomagała mi w odrabianiu lekcji.
Mój ojciec odmówił przyjęcia obywatelstwa, twierdząc, że znalazł się na tym terenie jedynie w wyniku działań wojennych. Za jakiś czas doświadczyliśmy następstw tej rozmowy. W połowie czerwca pod nasz dom podjechała ciężarówka, weszli do środka trzej żołnierze i dwóch w cywilów. Kazali nam się ubrać i pakować rzeczy. Pamiętam, że mama płakała i pytała, czy wywiozą nas na Sybir, umundurowany odpowiedział jej wtedy, żeby zamiast płakać, zbierała szybko wszystkie ciepłe rzeczy. Nie pozwalali nam zbliżać się do drzwi ani rozmawiać. Nasza gospodyni dała nam coś ciepłego do jedzenia i o wschodzie słońca byliśmy już na ciężarówce. Z różnych stron zmierzały w kierunku stacji samochody wypełnione płaczącymi ludźmi, walizkami i tobołkami, a nad tym wszystkim jaśniał piękny, słoneczny poranek.
Wszystkich potem wtłoczono do wagonów, w których były miejsca do leżenia sporządzone z desek oraz wiadro wody do picia. Strażnicy zamknęli wagon i pociąg ruszył w nieznane.
Brat miał mapy i podręcznik do geografii, dzięki czemu kierunek jazdy dla nas był oczywisty - jechaliśmy na wschód. Po jakimś czasie na bocznicy kolejowej otrzymaliśmy wiadro gorącej zupy i jakiś suchy prowiant, personel medyczny sprawdzał czy są wśród nas chorzy. Potrzeby fizjologiczne odbywały się pod nadzorem. Przez duże miasta przejeżdżaliśmy tylko w nocy albo je omijaliśmy. Nazwy miejscowości nic nam nie mówiły. Po tygodniu zobaczyliśmy na słupie napis graniczny: „Europa – Azja”. Byliśmy już za Uralem. Rodzice z przygnębieniem patrzyli na nas. Byli pełni niepokoju o przyszłość rodziny. Piękne jedynie były następnego dnia mijane krajobrazy.
W obwodzie swierdłowskim skończyły się tory kolejowe, a my byliśmy już bardzo zmęczeni i brudni, ale to nie był kres naszej podróży. Na rzece czekały już barki, szybko zostaliśmy załadowani, ścisk był okropny. Podróż trwała jeszcze trzy doby. Gnębiły nas roje komarów, wszyscy byli spuchnięci od ich ukąszeń. Ludzie zaczęli chorować, ja również miałam silne bóle brzucha, biegunkę i wymioty. Szczęśliwie była z nami doktor Chmielewska, która szybko mnie wyleczyła. Kiedy dotarliśmy do celu, od razu kazano nam wysiadać, załadowano bagaże; kobiety w ciąży, chorzy i starcy przesiedli się na wozy ciągnięte przez konie, reszta zesłanych musiała iść piechotą.
Dotarliśmy do specposiołka (osiedla) Czosz, które znajdowało się w rejonie rzek – Czosz i Czornoj wpadających do Tawdy – dopływu Irtyszu. Widziałam w życiu wiele pięknych miejsc, ale do dziś pamiętam urodę tego zakątka ukrytego pośród tajgi syberyjskiej. Wysokie brzegi rzeki porośnięte krzakami malin, pełne grzybów, jagód, a wszystko to otoczone potężnymi drzewami.
Wjazd do osiedla zamykał szlaban strzeżony przez wartownika, a dookoła znajdowały się jeszcze wieże wartownicze. W części centralnej stały baraki. Bliżej wjazdu znajdowało się kilkanaście domków dwuizbowych, pomiędzy nimi były budynki kierownictwa, karcer i budynek klubu, a na uboczu tartak i mała elektrownia. Stał tam także budynek szkoły. Do najbliższej miejscowości było kilkadziesiąt kilometrów. W domkach żyli byli więźniowie, choć już teraz wolni, jednak nie mogli opuszczać Czosza.
Na miejsce zesłania dotarło 40 osób, na pierwszym zebraniu mówiono nam o panujących tu nakazach, zakazach, obowiązkach i grożących karach. Następnego dnia dorośli ruszyli już do tajgi na zaznaczone odcinki robót, część nowych więźniów, w tym mojego ojca i brata, odesłano 20 km w głąb tajgi. Zostawili ich na jeden lub dwa tygodnie. Mieli tam prowizoryczne baraki i suchy prowiant.
Na początku pracę utrudniała im plaga komarów, potem małe muszki. Nic ich nie chroniło przed tymi owadami, niewiele pomagał także dym z ogniska, muszki atakowały przede wszystkim oczy. Wkrótce wszyscy byli opuchnięci, prawie nic niewidzący. Dochodziło do wielu wypadków, gdyż do prac, jakie musieli wykonywać, nie byli przygotowani, spotykali się z tymi czynnościami po raz pierwszy w życiu, do tego wciąż byli niedożywieni, przemęczeni i też często chorzy. Po paru tygodniach ojciec zranił się ciężko obcinając gałęzie z powalonego drzewa. Przywieziono go do naszego baraku, jednak rana goiła się źle, ojciec długo nie mógł chodzić. Znalazł wreszcie nowe zajęcie w tartaku, w którym kierownikiem był mechanik - były więzień, przebywający bezterminowo na zesłaniu. Ojciec pracował, a na zapleczu z nieodłączną butelką przebywał pijący z rozpaczy jego szef.
Mieszkaliśmy w jednej izbie małego domku, w drugiej mieszkali dwaj nasi kuzynowie. W każdej był duży piec, prycze wypchane sianem oraz stół i różne małe stoliki. Korzystanie z pieca wymagało wielu umiejętności i odpowiednich garnków. Musiały zwężać się ku dołowi i rozszerzać do góry, taki kształt umożliwiał chwytanie ich z rozżarzonego pieca. Miały także specjalne uchwyty, tzw. podkowy zamocowane na długim kiju. Moja matka i kuzynki były wobec takiego pieca bezradne, a zima zbliżała się nieubłaganie. Ojciec rozebrał więc nieużyteczny dla nas piec i zbudował nową kuchnię. Mogliśmy wreszcie ogrzewać spokojnie naszą izbę, a na płycie swobodnie gotować posiłki. Rzecz jasna drewna nam nie brakowało, ale wodę trzeba było czerpać ze studni. Nasza kuchnia była podziwiana przez sąsiadów jak cud techniki.
Na jednym z zebrań naczelnik obozu ogłosił, że dzieci pójdą do szkoły z internatem w powiatowym miasteczku Tabory. Na ten wyjazd zdecydowało się kilku chłopców w wieku 15-17 lat (w tym także mój brat), unikając w ten sposób pracy w tajdze w okresie zimy. Nasza doktor Chmielewska dostała pracę w Taborach, więc chłopcy nie czuli się tam zupełnie obco, ale wszyscy przebywali pod nadzorem NKWD.
Dwie młode nauczycielki były ładne i wesołe, uczyły w Taborach, bo dostały nakaz pracy po dwóch latach szkoły pedagogicznej. Miały trudne zadanie do wykonania, gdyż kształciły dzieci, zarówno wolnych więźniów rosyjskich, jak i zesłańców polskich, którzy rzecz jasna, reprezentowali różny poziom znajomości języka. Były uradowane, kiedy ładnie mówiło się melodyjne wiersze rosyjskie.
Zima zaczynała się już w listopadzie, więc drogę do szkoły skracaliśmy sobie zjeżdżając brawurowo z wysokiego brzegu rzeki, a później wędrowaliśmy po lodzie. Kiedy temperatura spadała do minus 22 stopni, odwoływano zajęcia przez megafony. W ciągu kilku tygodni były ponad 30 - stopniowe mrozy, nasze ubrania i obuwie nie były do takich temperatur przystosowane. Nosiłam buty ojca, a czubki wypełniałam papierem, bo raz odmrożone palce, stają się zawsze już wrażliwe na zimno.
Krótko po naszym przybyciu do obozu zaginął młody mężczyzna. Po jakimś czasie znaleziono jego ubranie nad rzeką, a władze obozowe orzekły, że się pewnie utopił. Po jakimś czasie rodzina dostała od niego kartkę z pozdrowieniami, zdaje się, że ze Lwowa. To, jak pamiętam, był jedyny przypadek szczęśliwej ucieczki z naszego łagru.
Na ferie zimowe przyjechał do Czosza mój brat, był chudy ale zdrowy i wesoły. W czasie zimy można było jedynie poruszać się saniami, a jeżeli w drodze rozszalała się zamieć, to trzeba było, rzecz jasna, ją przeczekać. Mieszkańcy przydrożni byli gościnni. Goście spali na ławach koło pieca, a wszechobecne pluskwy cięły każdego bez wyjątku.
W lutym kuzynka Hanka urodziła dziecko. Poród nadzorowała moja mama, była prawie ekspertem w sprawach położnictwa, w końcu miała dwójkę dzieci. Hanka była dzielna, chłopczyk urodził się śliczny, wszystko odbyło się bez kłopotów. Mały Henio szybko rósł, wszyscy staraliśmy się pomóc, a kiedy po pięćdziesięciu latach odwiedziła nas Hanka w Warszawie, ze wzruszeniem wspominaliśmy jego narodziny. Dziś jest obywatelem USA.
Nadszedł czerwiec 1941 roku, nauka w szkole zakończyła się, oceny na świadectwie miałyśmy celujące. Mój brat przyjechał z równie dobrym świadectwem. Uroki lata psuła plaga komarów, a potem muszek, które tym razem, były mniej dokuczliwe. Poleciały na łąki, gdzie pasły się krowy wolno najemnych. Ludzie ci hodowali też kury, więc łatwo było zdobyć jajka za wymianę na przykład zegarka.
Nagle w osiedlu ogłosili, że Niemcy napadli na Związek Radziecki 22 czerwca. Przyjechał do nas przedstawiciel delegatury gen. Sikorskiego i po rocznym pobycie w obozie mogliśmy w końcu opuścić miejsce naszego zesłania. Ojciec zdecydował się na pobyt w miasteczku rejonowym Tabory, oddalonym od Czosza o kilkadziesiąt kilometrów. W dół rzeki płynęliśmy dużą, wynajętą u rybka łodzią, nocowaliśmy na jej brzegu. Był koniec sierpnia, a więc chłodne już noce. Pamiętam, jak leżałam zawinięta w kołdrę i słuchałam opowieści o wydarzeniach syberyjskich .
W Taborach stały piętrowe, drewniane domy, był urząd rejonowy, szpital, biblioteka, kino, elektrownia i szkoła średnia w samym centrum. Budynek szkoły był piętrowy i mieścił salę gimnastyczną oraz różne pracownie i pomieszczenia, obok było duże boisko i inne tereny sportowe, a wszystko to ogrodzone ogromnym płotem.
Zimą w nowym mieszkaniu trzeba było pomieszczenia ogrzewać, paląc w pobielonych piecach. Nie było to zajęcie łatwe; mężczyzn do pracy brakowało, poszli na wojnę, a kobiety nie dawały sobie rady z przynoszeniem drewna. Poszłam do klasy piątej, zajęcia zaczynały się apelem o 8:30 na boisku. Z głośnika umocowanego na słupie, pod koniec dziennika z Moskwy, rozlegały się pieśni, w zależności od tego, którą zwrotkę śpiewano, orientowaliśmy się czy mamy iść do szkoły w tym samym tempie, czy ruszać biegiem przez boisko. Dzień szkolny rozpoczynał się gimnastyką.
Grono nauczycielskie tworzyły kobiety, jednak po pewnym czasie przyszedł nowy nauczyciel, siwiejący mężczyzna w ładnym futrze i z dłońmi pokrytymi czerwonymi bliznami. Miał zniekształcone palce, mówił cichym, głębokim głosem i patrzył w dal ponad naszymi głowami. Na jego lekcjach zawsze był spokój, nawet największy łobuz, który siedział w jednej klasie trzeci rok, starał się przynosić przed lekcją fizyki nowy, długi kawałek kredy. W szkole mówiono, że fizyk był z instytutu naukowego i w czasie przeprowadzenia badań doszło do wybuchu.
Do Taborów przybywały grupy osób ewakuowanych z terenów zajmowanych przez Niemców: z Odessy, Kijowa, z Witebska, a także z Moskwy i okupowanego Leningradu, w ten sposób prowincjonalną szkołę zasilili nauczyciele z najlepszych ośrodków z całego ZSSR. Matematyki uczyła nas Maria Wasiljewna – z tytułem kandidat nauk (odpowiednik naszego doktora). Przyjechała z Leningradu z dwiema córeczkami, matką i babcią, przed wojną była asystentką na uniwersytecie. Matematyka była, jej zdaniem, najważniejszą i najpiękniejszą dziedziną nauki i starała się to nam, uczniom przekazać. Opowiadała anegdoty z życia sławnych uczonych, co stwarzało na lekcjach atmosferę pogodną. Matematyki tylko nie umieli ci, którzy naprawdę nie chcieli się jej uczyć.
Do końca nauki w obozie nie miałam kłopotów z tym przedmiotem, choć ani nie przykładałam się specjalnie, ani nie miałam większych uzdolnień. Lekcje Marii Wasiljewny nauczyły mnie logiki. Dzisiaj patrząc na zmagania uczniów i ich niechęć do matematyki, nie mam wątpliwości, że świadczy o tym złe przygotowanie nauczycieli, złe programy i niezrozumienie znaczenia matematyki w edukacji ucznia,
Duża przerwa była najważniejszym punktem programu dnia, bowiem wtedy uczniowie dostawali kawałek chleba, nie było gwaru, wszyscy w ciszy ustawiali się na korytarzu. Matki z komitetu rodzicielskiego wydawały śniadanie - mieszankę mąki żytniej i kukurydzianej, co dawało gliniastą konsystencję w zapieczonej skórce Do picia była gorąca kawa zbożowa z mlekiem, słodzona herbata albo kisiel. Uczniowie chodzili do szkoły pomimo choroby, gdyż śniadanie było ważną częścią naszego wyżywienia.
Prawie rok mieszkaliśmy w małym kołchozie w Czerepkowie, oddalonym od Taboru o trzy kilometry. Do szkoły chodziłam razem z innymi dziećmi polną drogą, wymienialiśmy wtedy wiadomości o bieżących wydarzeniach: kto dostał zawiadomienie o śmierci na froncie kogoś bliskiego, komu ocieliła się krowa, itp.
Po drugiej stornie miasteczka były baraki więźniów, którzy pracowali w tajdze i zwozili drewno na brzeg rzeki do późniejszego spławienia. Od czasu do czasu spotykaliśmy ich, wiozących podłużne skrzynie w kierunku Czerepkowa, towarzyszył im hałas łomów i łopat. Pilnowali więźniów konwojenci, co jakiś czas jeden z nich przysiadał na skrzyni, żeby odpocząć. Ten obraz z drogi do szkoły pozostał mi w pamięci na całe życie.
Ojciec pracował w rejonowym zarządzie lasów. W Taborach listy roznosiła gruba listonoszka, listy prywatne składane były z zapisanej po jednej stornie kartki papieru w kształt trójkąta. Po jednej stronie trójkąta był adres i nadawca, a po drugiej pieczątka cenzury, powiastka, zawiadomienie z urzędu wojskowego, najczęściej przynoszone pismo: imię, nazwisko, data urodzenia i data śmierci, w części drukowanej pisano, że zginął śmiercią bohaterską w 1941-42 roku, zdarzało się, że listonoszka do jednego domu przynosiła dwa, trzy zawiadomienia – ojca, brata, męża.
W pobliżu naszego nowego mieszkania nie było studni i wodę trzeba było czerpać z rzeki, ta rola spoczywała na moich barkach, bo mama nie mogła opanować tej umiejętności. Zimą wyrąbywano przerębel, największe niebezpieczeństwo stwarzał byk o imieniu - Busary, wypuszczany do wodopoju z niedalekiego kołchozu, był wyjątkowo wredny i piekielnie silny, atakował ludzi bez powodu, a kiedy już się napił, to potrafił godzinami stać nad przeręblą, uniemożliwiając nabranie ludziom wody. Po powrocie ze szkoły mogłam już swobodnie pójść po wodę, podchodziłam po ciemku, ścieżka była zwykle oblodzona, więc często przewracałam się i wylewałam oba wiadra.
Uczniom, więźniom zwolnionych i odbywających karę, zesłańcom i przesiedleńcom nie mówiło się o zajęciu i miejscu pobytu ojców. Były jednak wyjątki, do mojej klasy chodziła szczupła blondyneczka, Lidka Pawliczenko, ewakuowana z matką i starszą siostrą Ojciec - pułkownik wojsk pancernych bohatersko zginął na froncie. W szkole odbył się uroczysty apel, mówiono o jego zasługach i śmierci. Lidka płakała podczas całej uroczystości i nie wygłosiła zaplanowanego przemówienia.
W mojej klasie uczył się Arkaszka Woronow - sympatyczny, ładny i bardzo zdolny chłopiec, zdarzało się, że po lekcjach szedł ze mną kawałek drogi, pytał wtedy, jak wygląda Warszawa i czy wrócę do niej po wojnie. Ojciec jego był sekretarzem komitetu rejonowego partii, był rosłym i silnym mężczyzną. Znałam go, bo bywał czasem na uroczystościach szkolnych.
W siódmej klasie nauczycielka mówiła o sukcesach rolnictwa radzieckiego i kołchozach, dzięki którym rolnicy w innych krajach żyją lepiej. Arkaszka podniósł rękę i powiedział, że nie jest to prawda, że wystarczy popatrzeć na sąsiadujące obok kołchozy, w których panowały nawet przed wojną głód i nędza. Wybuchła straszna awantura. Wezwano ojca i na którejś lekcji przyszła z nim dyrektorka. Nauczycielka powiedziała, że Arkaszka zachował się bardzo źle, mówiąc nieprawdę, przyniósł wszystkim wstyd. Potem podobnie mówił ojciec i zobowiązał się dopilnować syna, żeby to się więcej nie powtórzyło. Takie było wychowanie w szkole radzieckiej.
Ponad 100 km od Taborów były dwa kołchozy, jeden w miejscowości Jurty, drugi w Czebowsarach. Powstały w latach 30., żyli w nich byli gospodarze zesłani z centralnej Rosji, ponieważ przeciwstawiali się wstąpieniu do kołchozu, pozostawiono ich w tajdze na łasce losu. Pierwsza zima była najgorsza, po wykarczowaniu kawałka lasu, nie zdążyli przed zimą wybudować sobie domów, więc musieli mieszkać w ziemiankach i szałasach. Nieprzyzwyczajeni do mrozów, umierali, tylko najsilniejsi przetrwali. Na wiosnę założyli dwa kołchozy, które przynosiły niesłychane plony. Po wybuchu wojny z Niemcami mieszkańcy nie podlegali. Kiedyś pewien kołchoźnik zobaczył obrączkę mojego ojca, chciał ją wymienić na produkty. Mój ojciec zgodził się i wrócił wtedy do domu z woreczkiem mąki i kawałkiem słoniny. Nigdy potem nie kupił sobie nowej, bo uważał, że obrączkę kupuje się tylko raz w życiu.
W rzece były ryby, a w tajdze zwierzyna. Myśmy mieli obowiązek dostarczenia upolowanej zwierzyny do skupu, ale tajga rządziła się swoimi prawami. Pewien dziadek w czapce uszance łowił ryby i znikał w niej na kilka tygodni. Kiedy wracał dawał nam ryby i ptactwo, a w zamian dostawał naftę, sól, mydło itp. W tajdze najważniejsza była przyroda i myśliwy ze strzelbą. Opowiadali o takich, którzy woleli być w tajdze niż na froncie czy w więziennym baraku. Latem kobiety chodziły na jagody i grzyby, miałyśmy plecaki z kory brzozowej, były one lekkie i sztywne, więc owoce nie gniotły się. W południe odpoczywałyśmy. Kobiety rozmawiały o swoich mężach: jeden wcale nie pisał, drugi wrócił jako inwalida, a sanitariuszka wróciła z brzuchem i nie bardzo wie, kto jest ojcem. Wracałyśmy o zmierzchu, kobiety śpiewały piosenki smutne, a najczęściej ulubioną o włóczędze.
W czasie letnich wakacji uczniowie zbierali rośliny lecznicze. W miejscu odbioru można było dostać w zamian zeszyt, proszek do zębów itp. Mieszkańcom miasteczka na okolicznych polach przydzielono działki, na których uprawiać można było ziemniaki. Nie starczało ich jednak na zimę, więc na wiosnę odcinaliśmy część z zarodkiem do sadzenia, a resztę zjadaliśmy. Starannie pielęgnowane w czasie krótkiego lata, dawały niezłe plony, była jednak konieczna czujność przed przymrozkami. W maju jeszcze leżał śnieg, ale słońce już mocno świeciło i za dnia wszystko rosło i dojrzewało. Jadłospis wzbogacaliśmy lebiodą (komosą) i szpinakiem. Gotowane z odrobiną mąki i tłuszczu dawał uczucie sytości. Mimo to do dziś szpinak kojarzy mi się z głodem.
Mój brat ukończył 10 - letnią szkołę w Taborach w 1943 roku z wynikiem celującym i otrzymał maturalne świadectwo w złotej ramce, co dawało mu prawo do nauki w wybranej wyższej uczelni na terenie całego kraju. Wybrał metalurgię w Moskwie.
Straty wojenne były ogromne, dlatego rząd zwolnił z przymusowej mobilizacji do wojska studentów, ważnych dla gospodarki kraju. Po krótkim okresie nauki, brat zgłosił się jednak ochotniczo do Armii Polskiej formowanej w ZSRR i został wysłany na front pod Smoleńskiem. Następnie skierowano go do szkoły oficerskiej, w 1944 r. dzięki bratu otrzymaliśmy zgodę na wyjazd z Taboru.
Niedaleko granicy czekaliśmy dość długo na dokumenty repatriacyjne w okolicach Brześcia. Podróż z Syberii na zachód była trudna, z dużą ilością przesiadek. Pociągi jeździły bez rozkładu jazdy, pierwszeństwo miały składy wojskowe, do nagle zapowiedzianego pociągu rzucał się tłum i wchodził ten, kto był silniejszy. Czasem po kilku stacjach okazywało się, że pociąg jedzie w innym kierunku i trzeba było wysiadać. W miastach sterczały kikuty budynków, ziemia była spalona, brunatna.
Ocalał budynek dworca w Brześciu, ludzie spali w nim na kamiennej podłodze w oczekiwaniu lub oczekiwali na kolejny pociąg. Pod koniec grudnia 1944 roku, razem z innymi repatriantami, pod opieką szczupłego delegata z PUR, przekroczyliśmy drewniany mostek na Bugu koło Włodawy. Wkrótce zaczęłam naukę w nowej szkole w Lublinie. Brat nie uczył się już. Uważał, że studiowanie podczas wojny to dyshonor dla mężczyzny.
Jeszcze w 1946 roku mieszkaliśmy w Lublinie, ponieważ nie mieliśmy żadnego kąta w Warszawie. W połowie tego roku ojciec znalazł zajęcie w zrujnowanej stolicy. Jednak dopóki nie wróciliśmy wszyscy do Warszawy, ojciec uważał, że wojna trwa.
Po szczęśliwym powrocie do rodzinnego miasta w sierpniu 1946 r., we wrześniu poszłam do Liceum im. Juliusza Słowackiego, gdzie ostała się kadra przedwojennych nauczycieli.
http://www.naszekorzenie.blog.interia.pl