Suchocki Czeslaw - wspomnienia
• 5. Syberyjskie ciekawostki
Patrząc na dziadka Kamkowa, jako na nocnego stróża, trudno było sobie wyobrazić, że on będąc w młodym wieku, sam jeden bez żadnej asekuracji, nawet bez strzelby, a jedynie z nożem chodził do tajgi na niedźwiedzia.
Żywy robot
Normalne działanie piekarni zabezpieczało dwóch robotników obsługi. Jednym z nich byłem ja, a drugim był Kola Bułygin - mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, a o rozumie dziecka i to raczej małego. Ciągle był zasmarkany. Niezależnie od pory roku, zawsze nosił na głowie futrzaną czapkę uszankę. Do jego obowiązków należało wyłącznie piłowanie drewna, które ja przywoziłem z lasu i rąbanie tego drewna na drobne polana, bo w takim właśnie stanie najlepiej się nadawało do opalania pieców piekarniczych. Jego narzędziem pracy była piła z kabłąkiem i ciężki topór. Każdorazowo po wyjęciu chleba, polana te były kładzione do pieca celem wyschnięcia. Kola był robotnikiem zdyscyplinowanym, pracował przez cały dzień tylko z małymi przerwami na zjedzenie kawałka chleba, który dostawał od piekarza.
To był taki koń roboczy w ludzkim ciele, cieszył się, że mógł się najeść do syta. Jedzenie i praca to był chyba jedyny cel jego życia. To była taka swego rodzaju symbioza, on nie mógł obejść się bez piekarni, a piekarnia bez niego chyba też nie mogłaby sobie radzić. Jak pracował, to przez cały czas albo ze sobą rozmawiał, albo siarczyście przeklinał. On znał chyba wszystkie przekleństwa całego świata. To nie były pojedyncze przekleństwa, ale całe ich wiązanki. Z całego arsenału przekleństw, około jednej czwartej poznałem osobiście. Nie było dnia, aby Kola nie zaskoczył mnie jakimś nowym, którego dotąd nie słyszałem. Obchodzono się z nim, jak z przysłowiowym jajkiem, bo mógł w każdej chwili zastrajkować, a przecież był niezastąpiony. Zawsze był brudny i obdarty, dlatego do piekarni nie miał wstępu. Wiedział o tym i nigdy nie wchodził. Narąbane drewno do piekarni nosiły kobiety pracujące przy wypieku chleba. Po skończonej robocie Kola dostawał jeszcze kawałek chleba i odchodził. Nigdy się nie dowiedziałem gdzie mieszkał i czy miał jakąś rodzinę. Wiem tylko, że w piekarni pracował od zawsze, to jest tyle, co mogłem się o nim dowiedzieć. Nie wiem dlaczego nikt nie chciał nic o nim powiedzieć.
Opowiadania dziadka Kamkowa
Często szczególnie w czasie brzydkiej pogody, gdy po pracy miałem przemoczone ubranie, wyprowadzałem swego rumaka na pastwisko, a sam wracałem do piekarni na noc. Ubranie się suszyło, a ja spałem w cieple na piecu. Tak naprawdę to spania było mało, bo przeważnie przez całą noc słuchałem opowiadań starego dziadka Kamkowa, który był w piekarni nocnym stróżem. Jego stróżowanie to była właściwie tylko czysta formalność. On na całą noc zamykał się i na piecu spał do samego rana. Jak piekarze przychodzili do pracy, długo musieli pukać nim się obudził i otworzył im drzwi. W piekarni były dwie skrzynie do zarabiania ciasta i dwa duże piece zagłębione w gruncie tak, że klepisko pieca znajdowało się na poziomie podłogi. Obsługując piec stało się w specjalnym zagłębieniu wykonanym przed piecem. W tych zagłębieniach przed każdym piecem stał duży żeliwny garnek z wodą potrzebną do moczenia szmaty osadzonej na drążku. Tą szmatą wymiatano z pieca resztki popiołu przed wsadzeniem chleba do pieczenia. Miało to szczególnie duże znaczenie wtedy gdy pieczono chleb bez blaszanych foremek. Z garnkami związane jest dosyć ciekawe spostrzeżenie. Stróż był tak stary i rozleniwiony, że nie chciało się mu w nocy wychodzić na dwór, więc zwyczajnie siusiał do tych garnków. Gdy mu zwróciłem uwagę, to powiedział, że w piecu jest dostatecznie gorąco i wszystko się wypali zanim włożą do niego chleb.
Uprzedziłem go lojalnie, że zapytam piekarza, co o tym sądzi. Piekarz potwierdził, że rzeczywiście się wypali, ale wszystko ma swoje przeznaczenie i zgodnie z nim musi być użytkowane. Prosił o zachowanie tajemnicy. Wyobrażam sobie, jaki mógłby być z tego powodu skandal. Dziadek od tej pory biegał już na dwór. Tajemnicy dotrzymałem, tu wspominam o tym zdarzeniu po raz pierwszy. Poza wymienionym incydentem dziadek był bardzo sympatyczny. Z im większym zainteresowaniem go słuchałem, tym chętniej opowiadał o różnych rzeczach, jakie działy się za czasów jego młodości.
Patrząc na dziadka Kamkowa, jako na nocnego stróża, trudno było sobie wyobrazić, że będąc w młodym wieku sam jeden bez żadnej asekuracji, bez strzelby, a jedynie z nożem chodził on do tajgi na niedźwiedzia. Sam się tym nie chwalił, opowiadali o tym ludzie, którzy go znali i te czasy dobrze jeszcze pamiętali. Walka z niedźwiedziem polegała na następującej strategii. Kamkow miał drewnianą kulę na łańcuszku z ponabijanymi w nią drobnymi harpunami. Podchodził do niedźwiedzia, niedźwiedź wtedy unosił się na tylnych łapach, a przednimi próbował go atakować. Myśliwy podrzucał mu w tym czasie kulę, a niedźwiedź, gdy ją łapał to harpuny wbijały się mu w łapy. Myśliwy wtedy szybko podbiegał bliżej i zadawał kilka ciosów nożem w serce niedźwiedzia. To wydaje się bardzo proste, ale trzeba było mieć nadzwyczajną odwagę, sprawność fizyczną i nie tracić tak zwanej zimnej krwi. Przecież wystarczyło tylko nie trafić kulą do łap niedźwiedzia, a polowanie byłoby już na pewno tym ostatnim polowaniem w życiu.
Od swego przeznaczenia nigdzie nie uciekniesz! Spotka cię w życiu tylko to, co jest dla ciebie przeznaczone i nic więcej. Na to nie ma już żadnej rady, mówił dziadek i dawał na to różne przykłady. We wczesnych latach swojej młodości, gdy jeszcze była własność prywatna, znał dosyć dobrze zamożnego przyjaciela swojego ojca, który miał ślicznego konia i bardzo go kochał. Pewnego razu spotkał cygankę i dał się jej namówić na powróżenie.
Masz ładnego konia i bardzo go lubisz, ale od tego konia zginiesz - powiedziała cyganka. Uśmiał się z tej wróżby. Jak mogę zginąć od konia, który chodzi za mną, jak pies. Przecież taki koń nie może mnie zabić. Nie uwierzył w tę wróżbę tym bardziej, że wiązała się z jego najbardziej ulubionym koniem i dlatego starał się o niej, jak najszybciej zapomnieć. Jednak po pewnym czasie, gdy wydawało się, że już zupełnie zapomniał, znowu mu się przypomniała ze zdwojoną siłą. Wróżba zaczęła go wprost prześladować. Postanowił konia zabić i ze złymi myślami skończyć definitywnie. Tak też zrobił, wykopał pod drzewem dół, konia zastrzelił i zakopał. Zrobiło mu się wprawdzie od razu lżej, ale konia jeszcze długo nie mógł zapomnieć i żałował, że go zastrzelił.
Minęło kilkanaście lat od tego zdarzenia i w rozmowie z kolegami wszystko od nowa się przypomniało. Przez głupią wróżbę niepotrzebnie straciłem dobrego konia, więc chodźmy go teraz odwiedzić. Okazało się, że po tylu latach ziemia mocno opadła i chyba dół był dosyć płytki, bo kość głowy konia była częściowo na wierzchu i wystawała z trawy. Popatrzcie ja miałem od niego zginąć, ja nie zginąłem, ja żyję a zobaczcie, co pozostało z niego. Podszedł i kopnął nogą czaszkę, jakby dla podkreślenia głupstwa, jakie zrobił przed laty. Wtedy stało się coś dziwnego, z czaszki wypełzła żmija i go ugryzła w nogę. Ugryzienie było śmiertelne. Wróżba się spełniła. Próbowałem się wtrącić, że gdyby miał na nogach buty z cholewami, to nic by się nie stało. Tak powiedział dziadek Kamkow, ale ich nie miał i to właśnie pomogło spełnieniu się jego przeznaczenia.
Pod wpływem tego opowiadania przypomniało mi się podobne zdarzenie opowiadane przez moją babcię, gdy jeszcze byłem małym pięcioletnim chłopcem lubiącym podsłuchiwać tego o czym mówią starsi.
Przedstawię je w bardzo dużym skrócie. Było to tak. W pewnej rodzinie urodziło się dziecko. Ponieważ we wsi w tym czasie byli cyganie, poproszono cygankę aby przepowiedziała dziecku przyszłość. Powiedziała, że zna przyszłość, ale nie może powiedzieć. Po wielu naleganiach powiedziała. Jak będzie miał dwadzieścia lat to się utopi w studni. Oczywiście nie była to wiadomość przyjemna, ale skoro nalegali więc ją usłyszeli. Postanowili całe to zdarzenie utrzymać w tajemnicy przed dzieckiem. Gdy zbliżała się dwudziesta rocznica urodzin zrobiono na studni pokrywę, którą stale zamykano na kłódkę. Gdy nadszedł przepowiedziany dzień, chłopiec stał się jakiś roztargniony, niespokojny. Rodzice byli pewni, że zapobiegną nieszczęściu, bo studnia jest zamknięta. W pewnej chwili chłopiec podszedł do studni i pochylił się nad pokrywą. Gdy podeszli do niego już nie żył. Lekarz stwierdził, że zmarł na serce. Gdyby nie było pokrywy na studni wpadłby do wody i utopił. Sądzę jednak, że gdyby zamiast robienia pokrywy na studnię, poddano chłopca badaniom lekarskim, do wypadku mogłoby nie dojść.
Widać na tych przykładach, że na całym świecie są podobne wierzenia, podobne przekonania tylko opowiadane w różnych wersjach. Różne narody mają podobne wierzenia tylko nie zawsze chcą się do tego oficjalnie przyznawać. W oparciu o zdobyte doświadczenia życiowe jestem skłonny uważać, że przeznaczenie, jako takie jest na pewno, ale nie jest ono jedyne. Przeznaczeń jest wiele, a od konkretnego człowieka zależy, które z nich on sam wybierze. Tak rozumując można stwierdzić, że nie ma sprzeczności pomiędzy przeznaczeniem, a wolną wolą, jaką bez wątpienia człowiek posiada.
Staruszek Kamkow wiele mi jeszcze opowiadał, ale żadne z tych pozostałych jego opowiadań nie nadaje się do powtórzenia. Czasem słuchając go, skłonny byłem przypuszczać, że on sam był kiedyś mocno z tymi opowiadaniami związany. Z drugiej jednak strony wydawało się to niemożliwe. Przecież jego synowa była wykształconą nauczycielką, uczyła moją młodszą siostrę. Wszystkie opowiadania staruszka wchodziły w zakres białej i czarnej magii, jak to zresztą on sam nazywał. Takich rzeczy się nie opowiada, bo są zbyt wstrząsające i nic dobrego nikomu nie mogą przynieść, szczególnie poza Syberią, która jak sądzę, jest ich jedną z wielu kolebek.
c.d.n.
6. Nasze syberyjskie sposoby myślenia
Po otrzymaniu wiadomości, że jesteśmy już naprawdę wolni, nie zważając na mrozy, zrodził się u ludzi jakiś dziwny nieracjonalny pęd pieszej wędrówki do kraju. Zaopatrywali się w sanki, ładowali na nie, co jeszcze mieli i w drogę.
Mój sposób myślenia
Właściwie w tamtym syberyjskim czasie w 1942 roku, to ja byłem nikim innym, jak półanalfabetą, no może takim trochę lepiej rozwiniętym umysłowo, ale jednak półanalfabetą. Miałem świadectwo szkolne z czwartej klasy szkoły powszechnej na samych piątkach i ukończoną klasę piątą na takim samym poziomie, tylko jeszcze nie zdążyłem otrzymać świadectwa nim nas wywieźli do kraju wszelkiej szczęśliwości. Wprawdzie moi starsi bracia nie byli gorsi ode mnie, a mimo to jeden powtarzał klasę czwartą a drugi piątą. To jakby mogło mnie trochę podtrzymywać na duchu, że nie jest ze mną tak zupełnie źle, jednak fakt jest faktem, że moje pięć klas, to była cała moja edukacja i to właśnie mnie tak od czasu do czasu przerażało. Przerażało coraz bardziej, bo z własnego doświadczenia wiedziałem, że piątki w szkole można zawsze mieć, gdy się ma trochę oleju w głowie, ale umieć sobie radzić w życiu w różnych okolicznościach, to już zupełnie co innego. Zdawało się, że w warunkach syberyjskich, gdy się nie było głodnym, to już nic więcej od życia nie można było wymagać. To rzeczywiście był szczyt marzeń setek tysięcy zesłańców. O tym, że "byt kształtuje świadomość" nie miałem wtedy jeszcze nawet zielonego pojęcia. W ogóle nie znałem takich pojęć, jak byt i świadomość.
Oczywiście nie obce mi były proste słowa, jak wiem lub nie wiem, rozumiem lub nie rozumiem. A ponieważ więcej nie rozumiałem niż rozumiałem postanowiłem przede wszystkim w miarę dobrze poznać język rosyjski. Znając już wcześniej alfabet rosyjski postanowiłem wszystkie zasłyszane, a niezrozumiałe słowa konfrontować z tekstami gazetowymi. Następnie wypożyczałem z biblioteki kolejno takie książki jak: Trzech muszkieterów, Ajwengo, Jeździec bez głowy, Winetu, Taras Bulba oraz wiele utworów Puszkina i Lermontowa. W ten sposób, mimo że nie chodziłem na Syberii do szkoły, to język opanowałem w stopniu wystarczającym. Dowodem tego może być fakt, że nie znający mnie tubylcy (w czasie wyjazdów służbowych) absolutnie nie wierzyli, kiedy mówiłem im, że jestem Polakiem. Uważali, że nie mogę być Polakiem, bo lepiej mówię po rosyjsku niż niektórzy z nich. Byli i tacy, choć w znikomej liczbie, którzy twierdzili że Polski nie było, nie ma i nie będzie, więc jest się czy się nie jest Polakiem nie ma żadnego znaczenia. Jak sądzę, należeli oni do nielicznego grona tych wykształconych nieuków, którzy święcie uwierzyli w zafałszowaną historię. To już byli wyjątkowi analfabeci.
Trudno było ich przekonywać, że są w błędzie, bo oni jak widać byli nie zwyczajnymi analfabetami, lecz analfabetami dyplomowanymi. Jednak teraz, gdy to piszę, nasuwają mi się wątpliwości co do tego, że oni rzeczywiście byli takimi na jakich pozowali. W tamtym systemie rzadko kogo było stać na uzewnętrznianie swoich własnych myśli. Otwierali się rzadko i to tylko w stosunku do ludzi w pełni zaufanych. A stosunki międzyludzkie tak były uwarunkowane, aby jeden człowiek do drugiego nie mógł mieć zaufania. Oparte to było na wymuszaniu wzajemnych donosów.
Konieczna decyzja
>Pracując w piekarni głodny nie byłem, ale myśl że już do samej śmierci będę musiał wozić drewno, wodę i mąkę do piekarni, zaczęła przerażać mnie coraz częściej, a szczególnie po ostatnich ubiegłorocznych niezadowalających rozmowach z duchami, w tym nawet z duchami świętych. Do tego doszło jeszcze spostrzeżenie, że w prawej pachwinie mam dosyć spory, jakby guz, który pod naciskiem się chowa ale po chwili znowu się pojawia. Po kilkunastu dniach nastąpiło jego powiększenie. Wtedy przeraziłem się nie na żarty, bo zrozumiałem, co to jest naprawdę. To była przepuklina powstała na skutek dźwigania nadmiernych ciężarów. Tu od razu przypomniał mi się mój poprzedni koń, który z powodu przepukliny został przeznaczony na kotlety. Ja chciałem jeszcze żyć niezależnie od tego, jakie to życie miało mnie w przyszłości spotkać.
Był to już drugi powód zmuszający mnie do coraz częstszego myślenia o zmianie pracy. Miałem na myśli przede wszystkim pracę lżejszą. Zaczęła mi również chodzić po głowie myśl o zdobyciu jakiegoś zawodu konkretniejszego niż zwykłego robotnika bez żadnych kwalifikacji, dającego w miarę pewne zabezpieczenie na przyszłość.
Tymczasem w pracy zacząłem się trochę oszczędzać. Oszczędzanie się polegało na tym, że zacząłem więcej pracować głową. Przede wszystkim przypomniałem sobie, że w lecie mieliśmy tak zwaną letnią lesozagotowkę. Zaangażowano do tej akcji wszystkich pracowników Sielpo, a piekarnia była jego częścią składową. Był to taki czyn społeczny. Dużo szumu, a efekt mizerny, zresztą jak we wszystkich tego rodzaju czynach społecznych. Najbardziej z tej imprezy zadowolone były komary płci żeńskiej, miały krwawą ucztę, a jak wiadomo, krew jest im niezbędna do rozmnażania się i tym samym pomnażania komarowych rodzin. (Wcześniej, w czasie pierwszej zimy pracowałem już przy takiej lesozagotowce w Rajpotrebsojuzie).
Pojechałem zobaczyć, jak wygląda teraz w zimie ta nasza letnia lesozagotowka. Trzeba było jechać o jakieś trzy kilometry dalej niż jeździłem zwykle. Przy okazji zrobiłem odkrycie. W niedalekiej odległości znalazłem również czyjeś chyba zapomniane sągi drewna przygotowanego w latach wcześniejszych. Było ich stosunkowo dużo. Skoro o nich zapomniano, a ja je znalazłem, więc nie mogłem pozwolić, aby dalej leżały bezużytecznie. Korzyść z tego była duża. Jeździłem wprawdzie dalej, ale za to nie musiałem ścinać drzew. Wystarczyło gotowe drewno załadować na sanie i jazda z powrotem. Zużyty czas był w sumie ten sam, ale ja pracowałem mniej, za to koń musiał pracować więcej. Jego korzyścią w tym interesie było zmniejszenie oczekiwania. Nie musiał teraz tak długo stać i marznąć czekając aż ja naścinam odpowiednią ilość drzew. Gotowego drewna starczyło na ponad miesiąc. Robiłem w tym czasie wszystko co mogłem, aby unikać dźwigania większych ciężarów. Głównie chodziło o ciężkie worki z mąką. Magazynierem w Rajpotrebsojuzie był w tym czasie w starszym wieku Żyd, który zaproponował mi pomoc przy załadunku worków, gdy mu się zwierzyłem ze swoich kłopotów.
Zrezygnować z takiej chlebodajnej pracy na razie nie mogłem, tym bardziej, że nie miałem w zamian żadnej innej. Na szukanie nowej pracy nie miałem czasu, bo przez cały tydzień byłem zajęty. Natomiast pozostać bez pracy to byłoby równe samobójstwu. Pozostało zatem wszystko prawie po staremu. Sprawdziło się tu ludowe porzekadło, że "wyżej pępka nie podskoczysz" (po rosyjsku brzmi to bardziej dosadnie), więc zgodnie z tym postanowiłem na razie nie podskakiwać. Jednak przyrzekłem sobie, że na pewno w przyszłości podskoczę. Poczekam tylko na nadarzającą się okazję. Taki był mój sposób myślenia w tamtym czasie.
Zimowa wędrówka rodaków
W wyniku porozumienia zawartego pomiędzy Sikorskim i Stalinem, choć z bardzo dużym opóźnieniem, jednak poinformowano nas w komisariacie NKWD, że teraz już naprawdę jesteśmy wolni, nie musimy co tydzień się meldować oraz wolno nam już swobodnie poruszać się nawet po całym Związku Radzieckim. Natomiast ani słowem nie wspomniano, że na mocy tego porozumienia każdy internowany żołnierz i każdy zesłaniec może wstąpić do Polskiego Wojska tworzącego się na terenie Związku Radzieckiego. Wprawdzie w miasteczku był radiowęzeł i mieszkańcy mieli w domach głośniki, ale słuchać mogli wyłącznie tylko tego, co było nadawane przez radiowęzeł. Normalnego radioodbiornika o ile mi wiadomo, nikt w całym rejonie nie miał.
Po otrzymaniu wiadomości, że jesteśmy już naprawdę wolni, obudziła się w rodakach ponownie nadzieja powrotu do kraju, która po wcześniejszych "rozmowach z duchami" była prawie całkowicie stracona. Na tej podstawie nie zważając nawet na ciężki okres zimowy, zrodził się u ludzi jakiś dziwny nieracjonalny pęd pieszej wędrówki do kraju. Zaopatrywali się w sanki, ładowali na nie, co jeszcze mieli i w drogę. Jednak na szczęście nie wszyscy byli zwolennikami takiego powrotu.
Zdaniem niektórych taka wędrówka może skończyć się nawet tragicznie. Byli oni przeświadczeni, że jeżeli zostaliśmy przywiezieni, to tak samo będziemy musieli być odwiezieni z powrotem. Trzeba tylko poczekać, a odpowiedni czas musi kiedyś nadejść. Żeby się zdobyć na tak niebezpieczną podróż, trzeba być zupełnie zdesperowanym, albo nie mieć choć odrobiny wyobraźni. W czasie trzaskającego mrozu iść zaśnieżoną drogą i dodatkowo ciągnąć jeszcze za sobą załadowane sanki, to nawet dla dorosłych zbyt duże obciążenie, a przecież wśród niektórych rodzin były jeszcze dzieci poniżej dziesiątego roku życia. Z odpoczynkiem na mrozie też trzeba być ostrożnym, gdyż jak wiadomo, człowiek zmęczony łatwo zasypia i z takiego snu może się już nigdy nie obudzić. Poza tym trzeba gdzieś przenocować i przynajmniej od czasu do czasu coś zjeść. Wiadomo, że naród syberyjski jest gościnny, nigdy nie odmówi noclegu i nawet ostatnim kawałkiem chleba zawsze się podzieli. Znam takie fakty z własnego doświadczenia. Niemniej jednak nie wypada tej gościnności nadużywać i wyłącznie na nią liczyć, szczególnie w czasie wojennym, gdy wiadomo, że oni sami są w sytuacji prawie głodowej.
Nic dziwnego, że w konsekwencji takiej wędrówki wielu nabawiło się różnych chorób na skutek przeziębienia, a inni oddali nawet życie. Ci, którym udało się dotrzeć do większych ośrodków polonijnych, mieli już utrzymanie zapewnione dzięki amerykańskiej pomocy pod nazwą UNRA. Pomoc otrzymali, ale jakim kosztem musieli na nią zasłużyć wie tylko ten, kto osobiście tę wędrówkę pokonał.
Przezorność, brak zdecydowania, czy może co innego?
Do pozostałych, to znaczy tych, co się na wędrówkę z różnych względów nie zdobyli, pomoc przeważnie nie docierała. Przez cały czas otrzymaliśmy tylko jedną paczkę z tak zwanymi darami. Były w niej dwie pary trzewików i kilkanaście kilogramów mąki kukurydzianej do podziału na wszystkie rodziny. Teraz z perspektywy minionego czasu widać, jak źle byliśmy przygotowani do życia, jak nie zawsze potrafiliśmy przeciwstawiać się napotykanym trudnościom. Przeważnie potrafiliśmy tylko narzekać i użalać się nad własnym losem. Zupełnie nie umieliśmy się zorganizować i wspólnie problemy rozwiązywać. Szczególnie demobilizująca była tymczasowość, prawie nikt nie potrafił myśleć z wyprzedzeniem przynajmniej jednego roku. Wszyscy żyli dniem dzisiejszym i przekonaniem, że za kilka dni lub tygodni musi się coś stać takiego, że nastąpi powrót do domu. Spotkałem się nawet z takim człowiekiem, co twierdził, że wkrótce Rosja zostanie pobita, a my będziemy wyzwoleni. To już był kompletny absurd myślowy. W tym przypadku sprawdziło się przysłowie, że nadzieja (specjalnie podkreślam, nadzieja bezmyślna) jest matką głupich.
Na Syberii zgodnie z ogólną zasadą każda rodzina pracująca miała prawo uprawiać działkę przyzagrodową o powierzchni do 15 arów (kołchoźnicy mieli działki po 75 arów). Ziemi było pod dostatkiem. W pobliżu za ogrodami było pastwisko, na które od lat był wyrzucany obornik. Można było wspólnymi siłami zrobić ogrodzenie, skopać szpadlami to pastwisko i zasadzić ziemniaki. Do tego trochę buraków i kapusty, a byt każdej rodziny byłby jeśli nie zapewniony, to przynajmniej bardziej znośny. Nawet przy najmniejszym urodzaju wynoszącym 100 kwintali ziemniaków z 1ha i przy uprawie 15 arów, zbiór wyniesie 15 kwintali. Przy dobrym przechowywaniu można mieć przez okrągły rok ponad 4 kg ziemniaków dziennie na jedną rodzinę.
Trzeba tu specjalnie podkreślić, że jedyną osobą najbardziej przezorną była nasza współlokatorka pani Felicja, z którą razem mieszkaliśmy w jednej izbie. Ponieważ miała do wykarmienia pięcioro dzieci, więc sprzedała większość tego, co ze sobą przywiozła i kupiła krowę. W ten sposób zapewniła dzieciom przynajmniej dostatek mleka, a to dla ich życia i prawidłowego rozwoju było najważniejsze. Poza tym przy domu wykorzystaliśmy wolny placyk na małe dwu arowe ogródki. To zrozumiałe, że nie każdą rodzinę stać było na kupno krowy, ale na pewno stać było na urządzenie tak zwanej działki przyzagrodowej i staranie o zapewnienie sobie bytu przez szybkie dostosowanie się do istniejących warunków, a nie rozpamiętywanie tego, co się utraciło. Żeby to wszystko nie zostało odczytane w tonacji zupełnie szarej, to na plus naszych rodaków trzeba zapisać, że na tle tubylców wcale nie byli najgorsi. Było wprost przeciwnie. Nasi rodacy w tych obcych, trudnych warunkach potrafili przejawiać czasem nawet większą inicjatywę i odznaczać się większą pomysłowością, ale nie zawsze skuteczną i niewłaściwie ukierunkowaną.
7. Zmiana miejsca pracy i najcięższa syberyjska zima
Przy każdym uderzeniu siekiera nie zagłębiała się w drzewo, a odbijała się od niego, jak gumowa piłka. Popatrzyłem na konia, przestępował z nogi na nogę, miał sierść nastroszoną, jak kolce na jeżu i drżał na całym ciele.
Zmiana miejsca pracy
Możliwość zmiany miejsca pracy nadarzyła się niespodziewanie, bez żadnych specjalnych poszukiwań. Wszystko wydarzyło się jakby według z góry przez kogoś ustalonego planu. Może to właśnie było skutkiem mojego przeznaczenia, o którym często mówił dziadek Kamkow w czasie naszych nocnych rozmów na piecu w piekarni? Nie pamiętam już, w jaki sposób udało mi się zdobyć stary dziurawy kożuch? Kupiłem, czy może ktoś mi go podarował? Takie przypadki, że ktoś komuś coś podarował, też się zdarzały. Zdarzało się, że zupełnie bezinteresownie lub za jakąś przysługę dawano potrzebującym na przykład stare buty filcowe. Przeżycie zimy bez takich butów było tam niemożliwe. Gdy z tym właśnie kożuchem poszedłem do Artelu Inwalidów z pytaniem, czy da się z niego uszyć mniejszy kożuszek na moją miarę? - to powiedzieli, że nie ma rzeczy niemożliwych, wszystko się da zrobić, od tego przecież są fachowcami. Zdjęli miarę i kazali przyjść za tydzień. Oni nie pytali czy mam pieniądze, a ja nie zapytałem ile będę musiał za uszycie zapłacić. Przy tej okazji zwiedziłem pracownię szewską (sapożnuju) i pracownię wyrobu walonków (pimokatnuju). Ciekawe, że oni wszystko o mnie wiedzieli - gdzie pracuję i co robię. Byli ciekawi czy nie jest mi tam za ciężko, a w dalszej rozmowie otwarcie zaproponowali, abym się przeniósł do nich do pracy. Do moich obowiązków będzie należała opieka nad dwoma końmi, przywożenie im siana i wyjazd dwa razy w tygodniu do lasu po drewno. Konie były dobrze utrzymane. Jeden starszy kasztan o imieniu Ryżka, a drugi chyba dwulatek, karej maści i miał na imię Kolka. Wcześniej opiekował się nimi kulejący staruszek Nazarow. Przeniósł się do Wojenkomatu, tam miał jednego konia, ślicznego srokacza. Jeżeli będę chciał wykonywać usługi pracownikom, jak przywóz dla nich drewna lub siana, to pracownicy będą za to płacić oddzielnie. Pomysł ten spodobał mi się tym bardziej, że w zasadzie częściowo odpowiadał mojemu wcześniej założonemu planowi. Pozostał tylko problem, że już nie będę mógł mieć chleba pod dostatkiem, ale przecież wszystkich srok nie da się na raz złapać za ogon. Jak jedno to nie drugie. Trzeba się wreszcie na coś zdecydować. Przyrzekłem zastanowić się nad propozycją i odpowiedzieć, jak przyjdę po uszyty kożuch. Sprawę przedyskutowaliśmy w domu i doszliśmy do zgodnego wniosku. Opuszczam piekarnię i przechodzę do nowej pracy w Artelu Inwalidów. Szalę przeważył fakt zmiany w tym czasie wielkości przydziału chleba na pracującego z 400 gramów na 600 gramów. Zgodnie z umową po tygodniu zgłosiłem się po swój kożuch. Był dobrze uszyty ale nie miał kołnierza, bo nie było z czego go uszyć, zabrakło materiału. Wyjaśniono mi, że w moim przypadku kożuch taki powinien być, kołnierz by tylko przeszkadzał w pracy. Za usługę nie musiałem płacić, zrobiono to na konto moich przyszłych zarobków. Ostatecznie zgodziłem się rozpocząć pracę za dwa tygodnie to jest dokładnie we wtorek drugiego lutego 1943 roku. Zacząłem we wtorek bo nie wypadało zaczynać w poniedziałek. Poniedziałek był uważany za dzień ciężki, więc nie należało w ten dzień niczego zaczynać. To był taki przesąd. Poza tym musiałem jakoś się oswoić i przygotować psychicznie do nowej sytuacji. Nie musiałem niczego załatwiać w związku z przejściem z jednej pracy do drugiej. Załatwili to sami szefowie, mój były i obecny. Praca w porównaniu z poprzednią była lżejsza. Miałem teraz dużo wolnego czasu, który wykorzystywałem na dokładne zapoznanie się z pracą krawców, szewców a szczególnie pimokatów, to jest tych, co zajmowali się wyrobem walonków (pimow). Wyrób walonków wydawał mi się najbardziej interesujący, mimo że ta praca prócz dużych umiejętności wymagała również dużego wysiłku. W dowód uznania tego wysiłku każdy pimokat otrzymywał przydział chleba większy o 400 gramów w porównaniu z innymi pracownikami.
Zajęcie uboczne
Prawie każdego dnia po wykonaniu swoich obowiązków służbowych, każdą wolną chwilę spędzałem w pracowni pimokatów na przyglądaniu się ich pracy. Pracownia znajdowała się w podwórzu w niewielkim budyneczku dwuizbowym. Ponieważ oni pracowali często również w nocy, a codziennie rozpoczynali pracę rano o godzinie trzeciej lub czwartej, więc ja też często im towarzyszyłem w tych godzinach. Chętnie mi wszystko wyjaśniali, nawet więcej niż ich o to pytałem. Nie stroniłem również od praktycznego wykonywania kolejnych operacji technologicznych, jeżeli tylko mi na to pozwalali. Starałem się zapoznać ze wszystkimi tajnikami tego zawodu. Umiałem nawet rozpoznać wełnę ze strzyżenia wiosennego i jesiennego. Wełnę z jagniąt, dorosłych owiec i z baranów. Była to umiejętność podstawowa, bo każda z tych wełen inaczej zachowuje się w produkcji walonek. Rozpoznawania rodzajów wełny dokonuje się przy pomocy węchu i dotyku. Dodatkowo robi się jeszcze ręczną próbę filcowania, aby mieć już zupełną pewność odnośnie jakości badanej wełny. Zdarzały się czasem pomyłki, szczególnie gdy wełna była pomieszana, to znaczy była mieszanką różnych rodzajów wełen razem gręplowanych. Uczyłem się z największym poświęceniem i wielką nadzieją, że już wkrótce móc też zostać samodzielnym fachowcem. W drugiej izbie obok pracowni stała gręplarka to znaczy maszyna do gręplowania (czesania) wełny. Wełna dostarczana przez zleceniodawcę państwowego była zawsze w stanie surowym. Również w takim stanie niekiedy dostarczali ją niektórzy zleceniodawcy indywidualni. Zdarzało się czasem, że wełna dostarczona przez zleceniodawcę była źle gręplowana i wtedy ten zabieg należało powtórzyć. Podczas gręplowania każdy wyczesany włos wełny nawija się równiutko na bęben, natomiast wszelkie zanieczyszczenia i włosy krótkie, zdeformowane są oddzielane tworząc wełniany odpad, w zasadzie nieużyteczny. Na moją prośbę pozwolono mi skorzystać z takiego odpadu bezpłatnie. Po wstępnym jego przetrząśnięciu celem oddzielenia zanieczyszczeń i dodatkowym gręplowaniu otrzymałem produkt o częściowo poprawionej jakości. Z takiej właśnie odpadowej wełny postanowiłem własnoręcznie wykonać sobie walonki. Nie był to produkt zbyt udany chociażby ze względu na złą jakość wełny, ale pamiętam, że wszyscy pracownicy przychodzili podziwiać efekty mojej pracy. Drugą parę walonków z takiej samej wełny wykonałem swojej mamie. To był wyrób już zupełnie udany. Odetchnąłem z ulgą, mój wysiłek nie poszedł na marne. Teraz już nie miałem żadnej wątpliwości, że to właśnie będzie mój przyszły zawód. Tymczasem jednak w dalszym ciągu cały wolny czas przesiadując w pracowni, obserwowałem pracę, przyglądałem się dokładnie, jak pimokaci wykonywali poszczególne operacje i czynności oraz pomagałem im w pracy. Jednym słowem starałem się przez to, coraz bardziej doskonalić swój wymarzony przyszły zawód.
Jedna z najcięższych zim
W tym dniu wstałem wcześnie i jak zwykle poszedłem nad rzekę. Poprawiłem przeręblę. Poprawienie polega na wyrąbaniu lodu powstałego w istniejącej przerębli i obniżeniu poziomu lodu przed korytem przerębli, żeby koń mógł pić wodę niżej położoną. Po napojeniu koni, jednego zaprzęgłem do sań i wyjechałem do lasu po drewno. Na początku nie odczuwałem zimna, wszystko wydawało się normalne, jak każdego mroźniejszego dnia. Gdy wjeżdżałem głębiej do lasu, słońce czerwone, jak rozżarzona kula wychylało się z za horyzontu. Wtedy od czasu do czasu ze wszystkich stron, potem coraz częściej dawały się słyszeć dość głośne trzaski. Nigdy przedtem takich trzasków w lesie nie słyszałem. Poza tym wokół panowała jakaś dziwna cisza. Nie było żadnego choćby najmniejszego wiatru. Skręciłem z głównej drogi w boczną mniej uczęszczaną, minąłem małą polankę i zatrzymałem się. Dałem koniowi siana i zacząłem ścinać siekierą wyniosłą brzózkę. Była to kępa ładnych brzóz, bo rosnących na terenie podmokłym, niżej położonym. Zdziwiłem się, gdy przy każdym uderzeniu siekiera nie zagłębiała się w drzewo, a odbijała się od niego, jak gumowa piłka. Popatrzyłem na konia, przestępował z nogi na nogę, miał sierść nastroszoną, jak kolce na jeżu i drżał na całym ciele. Wtedy uświadomiłem sobie, że ja też okropnie zmarzłem, ręce mi zgrabiały i nie mogę już utrzymać siekiery w rękach. Zmarzły mi również kolana, bo miałem wtedy na sobie niezbyt ciepłe spodnie uszyte z worka. Tak, ze zwyczajnego worka po mące.
Zrozumiałem, że jest tu coś nie tak, jak zwykle bywało, jakiś chyba nadzwyczajny mróz, a z dużym mrozem, jak wiadomo, nie ma żartów. Rozpaliłem małe ognisko z siana, rozgrzałem trochę ręce. Na polanie stał mały napoczęty już stożek siana. Podjechałem, żeby przynajmniej naładować siana, aby nie wracać z pustymi saniami. Nic z tego nie wyszło, nałożyłem siana nie więcej, jak małą kopkę i dalej już nic nie mogłem zrobić. Wsiadłem na sanie, wjechałem na główną drogę, a koń jak szalony ruszył galopem. Wróciłem, ale mimo że obłożyłem się sianem, miałem okropnie zmarznięte kolana i uda, bo kożuszek był króciutki, tylko do pasa.
W zakładzie wszyscy odetchnęli z ulgą. Otóż pracownicy, gdy rano o godzinie dziewiątej przyszli do pracy, usłyszeli w radiu komunikat ostrzegawczy, aby nikt nigdzie nie wyjeżdżał, bo temperatura jest poniżej minus 42 stopni. Wtedy zauważyli, że nie ma ani mnie, ani jednego konia, więc stało się jasne, że musiałem wcześniej wyjechać. Padł wtedy na nich blady strach. Byli prawie pewni, że takiego mrozu przy niedostatecznym ubiorze nie wytrzymam. Najgorsze w tym było to, że nawet poszukiwanie nie było możliwe, nie wiedzieli dokąd pojechałem. Okazuje się, że te trzaski. które słyszałem to było pękanie kory drzew spowodowane mrozem. Dowiedziałem się również, że od czasu, gdy nas przywieziono, zimy na Syberii stały się lżejsze. Dawniej, co zresztą pamiętali starsi ludzie, mrozy były znacznie większe. Temperatura spadała nawet poniżej pięćdziesięciu stopni. Jeżeli wróbel spłoszony w jednej stajni chciał przelecieć do drugiej, zamarzał w locie i spadał na ziemię w postaci mrożonki. Ponieważ posiadanie termometrów nie było wtedy powszechne, więc jak mówili starsi, niebezpiecznie niską temperaturę określało przy pomocy splunięcia śliny. Jeśli ślina spadała na ziemię w postaci sopla lodu, to oznaczało, że trzeba siedzieć w domu i grzać się przy żelaznym piecyku.
Dłuższe zimowe podróże
Niebezpieczne są tylko wyjątkowo duże mrozy, szczególnie w podróży. Temperatury do trzydziestu kilku stopni poniżej zera uważane są za normalne, przy odpowiednio ciepłym ubiorze. Podstawowym ubiorem są filcowe buty (to znaczy pimy lub inaczej walonki), pikowane watowe spodnie i kufajka (pikowana watowa kurtka. Głowa jest chroniona przez futrzaną czapkę uszankę, a ręce przez podwójne, w różne wzory robione na drutach rękawice najczęściej z jednym palcem. W takim ubiorze można pracować nawet w bardzo niskich temperaturach na wolnym powietrzu. Natomiast w czasie jazdy, szczególnie kołchoźnicy mieli długie sukienne płaszcze bez guzików. Poły zachodziły na siebie, a przepaska podwójnie okręcona wokół siebie utrzymywała je w tym stanie. Szyte one były z grubego sukna tkanego i dodatkowo jeszcze folowanego we własnym zakresie domowym sposobem. Folowanie sukna polega na jego częściowym filcowaniu. Do wyjazdów na większe odległości, a w zimie bywa dużo wyjazdów, szczególnie na duże odległości z różnego rodzaju transportem, używa się tułupów, to jest kożuchów długich do samej ziemi, z ogromnymi kołnierzami. Tak ubrany człowiek może w zimie przejechać nawet do trzydziestu kilometrów, nie schodząc z sań. Transport może składać się nawet z dziesięciu zaprzęgów. Konie idą jeden za drugim, jak gęsi. Do obsługi potrzeba tylko dwóch woźniców, jeden jedzie na pierwszych, a drugi na ostatnich saniach. Konie, jak już wspomniałem, idą jeden za drugim, żaden z drogi nie zboczy. Nawiasem mówiąc choć to może wydać się dziwne, ale w lecie takich konwojów konnych nie widziałem. Przynajmniej większych niż cztery zaprzęgi. Trudno powiedzieć dlaczego? Może to się wiązało z plagą komarów, meszek i bąków nękających w lecie każdą zwierzynę, a konie w zaprzęgu w szczególności - nie wiem. Tak czy owak, każda pora roku na Syberii nie była przychylna ani człowiekowi ani zwierzętom.
Taka była moja szkoła życia
Trzeba wielkiego samozaparcia, aby móc te ciężkie warunki znosić. Jednak mimo wszystko w tych warunkach tak ludzie, jak i zwierzęta żyją i nawet zupełnie stosunkowo dobrze dają sobie radę. Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Owszem, radę to ja musiałem sobie dawać, ale przecież nikt nie mógł wiedzieć, jak trudno mi to przychodziło. Począwszy od wspomnianego wcześniej wyrywania lnu, kiedy plecy bolały od pracy w ciągłej pozycji nachylonej, a twarz była opuchnięta i zakrwawiona od nieustających ukłuć komarów i meszek, po dźwiganie pięćdziesięciokilogramowych worków z mąką i pracę na mrozie, kiedy w zgrabiałych rękach trudno było utrzymać siekierę. W takich sytuacjach często nie mogłem powstrzymać łez. Zwyczajnie płakałem, jak dziecko. Teraz nie wstydzę się tego. Przecież ja wtedy miałem tylko czternaście lat. Na tle doświadczeń z moich lat młodzieńczych, często zastanawiam się, co może wiedzieć o życiu, a szczególnie o pracy, dzisiejsza młodzież wychowywana w większości i przeważnie w cieplarnianych warunkach?
8.Syberyjskie zimowe ciekawostki i przygody
Uwięzionego szczupaka wyjąłem z żaka i zabrałem do domu. W czasie patroszenia okazało się, że w szczupaku był mniejszy szczupak, a w nim jeszcze jeden. Do spożycia nadawały się dwa, bo trzeci najmniejszy był już w stanie mocno strawionym.
Kąpiel w przerębli
Wystarczy usłyszeć określenie zima syberyjska, a już od razu wiadomo o co chodzi. Długa, ciężka i mroźna, nie do zniesienia dla przeciętnego Europejczyka. Trwa tylko osiem miesięcy, a reszta roku to już tylko same lato, jak niektórzy trochę ironicznie ją charakteryzują. Tymczasem na Syberii żyją ludzie tak, jak gdzie indziej, pracują i mniej ich w ciągu zimy ginie z powodu mrozów niż w krajach europejskich. W ciągu pięciu lat nie słyszałem, aby choć jedna osoba zamarzła na śmierć. Nawet nie słychać było o ludziach mocno przeziębionych. Tam ludzie kąpią się systematycznie raz w tygodniu w baniach (łaźniach fińskich), niezależnie od pory roku. Po kąpieli w takiej łaźni nie ma w człowieku miejsca na żadne przeziębienia.
Znałem takiego młodzieńca, który codziennie kąpał się w rzece przez cały rok. Był to syn miejscowego dyrektora szkoły średniej, nazywał się Bolek Bobrow. Każdego dnia bez względu na pogodę biegł około pięćset metrów do rzeki i się kąpał. Robił to tak samo w zimie, gdy woda w rzece była zamarznięta. Miał stałą swoją przeręblę, codziennie ją poprawiał, wskakiwał do przerębli, popływał pod wodą, wyskakiwał z przerębli i tylko w kąpielówkach biegł do domu. Nie jestem pewien, bo osobiście nie widziałem, czy w czasie silnych mrozów też biegał w spodenkach, czy też się rozbierał nad przeręblą. Nie wiem, bo w tym czasie miałem swoją bardziej pożyteczną pracę i swoje problemy do rozwiązywania. Nie uważałem, aby z kąpieli w przerębli można było robić życiowy cel. Ale Bolek widocznie rozumował inaczej. Nie wiem czy potrafił jeszcze coś innego robić tak sprawnie. Do zimowej kąpieli był tak już przyzwyczajony, że żaden mróz mu w tym nie mógł przeszkodzić. Patrząc na to można było pomyśleć, że z nim było coś nie w porządku. Jednak był to normalnie rozwinięty człowiek, bardzo inteligentny, tylko miał taki swój indywidualny pogląd na temat hartowania swego ciała i chyba przede wszystkim hartowania własnej woli. Taki był z niego syberyjski filozof.
Spotkanie z łosiem
Po zmianie miejsca pracy zmieniłem również kierunek wyjazdów do lasu po drewno. Poprzednio jeździłem w kierunku północnym, bo piekarnia znajdowała się na północnym krańcu miasta. Teraz nie mogłem tam jeździć żeby potem z drewnem nie wlec się przez całe miasto. Zacząłem więc penetrować las w kierunku południowym, tu też były drzewa nie gorsze i znajdowały się w bliższej odległości. Zresztą teraz, kiedy również przywoziłem drewno pracownikom naszego zakładu mieszkającym przecież w różnych częściach miasta, korzystałem ze wszystkich kierunków. Jechałem tam, gdzie było najbliżej.
Tym razem wyjechałem po drewno wcześnie rano tylko jednym zaprzęgiem w kierunku na północny wschód od ubojni. Przebywające w okolicy ubojni sroki, jak zwykle zachowywały się hałaśliwie. Słońce zaczynało wschodzić, więc jak zawsze o tej porze było dosyć mroźno. Nie wiem dlaczego, ale zawsze najzimniej było o wschodzie słońca, przynajmniej ja tak to odczuwałem. Może to było tylko złudzenie wynikające z faktu wzajemnego zwalczania się zimnego powietrza nocy z ciepłymi promieniami słońca.
Gdy zbliżałem się do leżącej po prawej stronie rozległej przestrzeni bezleśnej, na której stała duża liczba stogów z sianem, nagle mój koń zrobił uskok z drogi w stronę lewą i prawie zakopał się w śniegu. W normalnych warunkach miałbym kłopot z jego ponownym sprowadzeniem na drogę, ale w tym wypadku pod wpływem mojego strachu, a przede wszystkim strachu konia, wszystko poszło sprawnie. Wtedy zza stogu wyłonił się olbrzymi łeb łosia. Koń musiał wywęszyć go już wcześniej i dlatego spłoszył się. Po chwili zobaczyłem łosia w całej okazałości. Odległość pomiędzy nami była nie większa niż sto metrów. Był o pięćdziesiąt procent większy od mojego konia. Wcale się nie bał. Stał przy stogu i zajadał siano. To było moje pierwsze i jedyne spotkanie z żywym łosiem w czasie mojego pobytu na Syberii. Drugi raz widziałem z bliska łosia martwego leżącego na saniach. Upolowali go trzej oficerowie z Wojenkomatu. Miał wiele trafień. Jedno było na łbie, ale strzał nie był prostopadły i kula odbiła się rykoszetem. Taki miał twardy łeb. Musiał chyba być bardzo stary. Przekonaliśmy się o tym, gdy kupiliśmy trochę mięsa z tego łosia. Było jakby nie mięso, tylko twarde oddzielające się od siebie poszczególne drewniane włókna.
Biały zając
Wracając z lasu mijałem młodziutki brzozowy zagajnik poprzecinany w różnych kierunkach ścieżkami wydeptanymi przez zające. Zobaczenie żywego zająca na tle śniegu było wprost niemożliwe, bo zające syberyjskie na zimę zmieniają ubarwienie. Są tak białe, jak śnieg. Ich obecność utrwalona jest tylko wydeptanymi ścieżkami, poobgryzanymi gałązkami brzozy i dużą ilością zajęczych odchodów. Po przejściu kilkunastu metrów od drogi zobaczyłem udeptany śnieg i złapanego w sidło zamarzniętego zająca. Uznałem to za barbarzyństwo, ale zająca zabrałem ze sobą. Było to moje pierwsze przyswojenie cudzej własności, ale myślę, że usprawiedliwione, bo zabrałem wprawdzie cudzą (właściwie jeszcze niczyją) własność, ale ona tak naprawdę czyjąś własnością w tym czasie jeszcze nie była. Ten ktoś ustawiając sidło miał dopiero zamiar zająca przywłaszczyć sobie w sposób zupełnie nieuczciwy i barbarzyński. Długo się zastanawiałem kto mógł te sidła zastawiać, ale niestety nie udało mi się nikogo takiego znaleźć. Chyba ktoś pracujący w ubojni, ale ja tam nikogo nie znałem.
Taaaki dziwny szczupak
Drugi raz miałem podobnie kuszącą sytuację, której też nie potrafiłem się oprzeć. Wracałem wtedy z sianem. Dzień zbliżał się ku wieczorowi. Sanie były załadowane wysoko więc miałem dobre pole obserwacji. W miejscu gdzie droga zbliżała się do zamarzniętej obok rzeczki, zauważyłem że rzeczka w tym miejscu ma szerokość nie większą, jak około trzy metry. Przez rzeczkę przerzucona była kładka z żerdzi i wzdłuż kładki powbijane były paliki wystające ponad lodem. Samym środkiem zwyczajnie płynęła woda, nie było lodu. To był chyba skutek tak dużego przewężenia koryta, że woda płynęła bardzo szybko i dlatego nie zamarzała, a być może akurat w tym miejscu było źródło. Rzeka w wielu miejscach miała źródła, a jak wiadomo w miejscu gdzie jest źródło, woda nie zamarza. Coś mnie skusiło aby tę kładkę obejrzeć z bliska. Okazało się, że tam był ustawiony żak do łowienia ryb. Z ciekawości wyciągnąłem go. W środku był dosyć duży szczupak, około osiemdziesięciu centymetrów. Po co ma się męczyć, wyjąłem go, żak postawiłem na miejsce, a szczupaka zabrałem ze sobą i jazda do domu. W czasie patroszenia okazało się, że w szczupaku był mniejszy szczupak, a w nim jeszcze jeden. Do spożycia nadawały się dwa, bo trzeci najmniejszy był już w stanie mocno strawionym. Zjadł go kot sąsiadów. Właściciela żaka też nie zidentyfikowałem.
To ciekawe
Oprócz łosia i zajęcy, które były zimą niewidzialne z powodu białego futra, innych leśnych zwierząt nie udało mi się spotkać. Oczywiście za wyjątkiem małych gryzoni - chomików, którym po zbiorach zbóż wykradałem z nor zapasy pszenicy. To wcale nie znaczy, że ich tam nie było. Z opowiadań wiem, że w dawniejszych czasach było w tych okolicach bardzo dużo saren i często na nie polowano. Jednak w roku 1928 w czasie wielkiego głodu, wszystkie sarny zostały w barbarzyński sposób wymordowane. Tej zimy śniegi były bardzo głębokie. Sarnom brakowało pożywienia. Podchodziły do stogów z sianem. Pod koniec zimy śnieg pod wpływem słońca topił się i na powierzchni powstawał cieniutki lód, który pod ciężarem sarny się załamywał. Sarny były tak mądre, że szły gęsiego jedna za drugą.
Gdy pierwsza sarna już mocno pokaleczyła sobie nogi załamującym się lodem i była zmęczona, to wtedy zeskakiwała na bok, a jej miejsce zajmowała następna, mniej zmęczona. W tym czasie ci pseudo myśliwi jechali z tyłu za sarnami na nartach i kolejno je nożami mordowali. To była zwyczajna rzeź zwierząt na skalę nie spotykaną w historii Syberii. Początkowo mięso było, jak zwykle w zimie zamrażane, na wiosnę zaczęto je solić i składać do beczek. Tego mięsa były tak duże zapasy nagromadzone, że w wielu przypadkach dużo nawet się zmarnowało. Od tej pory przez wszystkie lata był zakaz polowania na sarny. Zakazu tego nawet do końca wojny nie odwołano. Porównajmy teraz człowieka i wilka, jako przedstawiciela zwierząt mięsożernych w roli myśliwych i postarajmy się wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski.
Czeslaw Suchocki
•