Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

SYBIRACY. Wspomnienia i zapisy zeslanych na Sybir

13.06.2010 18:27
Sybiracy ..
to ludzie którzy przeżyli zsyłki, deportacje, zesłania w głąb Związku Radzieckiego.
Tych ludzi jest wśród nas coraz mniej. Zadbajmy o to by Ich doświadczenia , znane
i pamiętane były nie tylko przez Ich najbliższych.
Zbierajmy Ich wspomnienia .

* Czajkowicz Leokadia - Przekazany przez mojego ojca opis przyjazdu i pobytu w łagrach Workuty
* Czarkowski Czesław -Pojedziesz na białe niedźwiedzie
* Ferschke Alfreda z domu Winter - Noc 10 lutego 1940 r. wyryła piętno na cale życie
* Grygo Cecylia - Krótka formułka, żadnych tłumaczeń, kazali się pakować.
* Jankowski Antoni - Syberia utraconego dzieciństwa
* Jewchuta Bronisława z domu Mukoid -„A myślałam... że już stamtąd nie wrócę...”
* Karpiński Zbigniew . Zaskakujące zdarzenie
* Kaśikar Wanda, . Wanda co chciała Hindusa
* Kominiak Danuta - . Przyszedł czas naprawdę
* Konert Krystyna - . Trafiliśmy do Gromatuchy-
* Kos Anna - . „Ten okres boleśnie wyrył się w mojej pamięci...”
* Kostera Irena - . Listy z Syberii
* Kropiewnicka Maria z domu Dziubek - Otoczyli nasz dom i kazali się ubierać.
* Królikowski Łucjan o. OFM Conv. - . Sybirak, opiekun "tułaczych dzieci".
* Królikowski Łucjan o. OFM - . Umundurowani Samarytanie
* Kwasowska Stanisława - Siedem lat na nieludzkiej Ziemi
* Lipińska Anna - Wspomnienia z zesłania na Syberię w czasie II Wojny światowej
* Laskow Wojciech i Stanisława - Mój Sybir
* Łazowski Mirosław - - Wspomnienia wojenne spisał wnuk
* Łęczycka Maria Jadwiga - Zsyłka
* Macuta Walentyna z domu Kowalska - . Z Myrchy na Nieludzką Ziemię
* Maślak Jan - Ponad Sybir - Życie. Wspomnienia
* Matejko Jadwiga - Wspomnienia z zesłania na Sybir
* Matias Stanisław - . Sybiracka włóczęga
* Michalska Franceska - . Wyrzucili nas na gołym stepie.
* Mongiało Marian - . Dwa razy brawurowo uciekał po aresztowaniu przez NKWD, a raz przez Niemców
* Mulak Kazimierz z Rodziną Wspomnienia z Sybiru, spisane przez Janinę Mulak z Mękarskich
* Perwenis Zenon - . Przyjechali po nas do Pawlukanic, okręg Wileński..... nocą 25 marca 1949 r.
* Piekarski Karłowicz Edward z Piotrowicz w okręgu Mińskim na Białorusi- życiorys
* Piccoli Janina - . Wtedy..9 lutego 1940 roku - miała 16 lat.
* Parus Zygmunt - . Z nieludzkiej ziemi ...
* Rogalska Klara - . Sześć straconych lat
* Rolewicz Krystyna z Wiszowatych - Pierwsze kroki na obczyźnie
* Sądel Zofia - . Skradzione dzieciństwo.
* Sierechan Anna . Syberia -wiersz
* Śliwowska Lucyna Wojno h. Jasieńczyk - Wspomnienia , zanotowane przez syna -Zdzisława Wojno h . Ślepowron
* Ślusarska Barbara - Dlaczego mnie to spotkało ???
* Skorynkiewicz Jerzy - Wywieźli w mroźną noc, 10 lutego 1940 r.
* Smolnicka Eugenia z domu Piotuch: Pociąg ruszył i wszyscy w wagonie płakali
* Stonoga Weronika z d. Koralewicz Wspomnienia z zesłania Nasz exodus ...
* Suchocki Czesław Syberia
* Surma Alek . Opowieść zaczyna się na Syberii
* Świło Jan Stanisław - . Wstąpiłem do AK, pseudonim Kruk 1 kompania oddział Juranda.
* Szafałowicz Anna z domu Jatkowska - . Śpiewa Ci obcy wiatr
* Szafrańska Anna - . Moja historia syberyjskiej tułaczki.
* Szczepański Zbigniew - . Sześć lat poniewierki
* Szpiro-Żółtkowska Aurelia - . W Specposiołku Czosz
* Tarnawska Maria z domu Janusz - Nadszedł 10.02.1940
* Toczek Edward - Wspomnienia
* Tujakowska Alicja- . Przez lata milczała na temat przeszłości swojej rodziny..
* Utowko Antoni - Przed śmiercią podyktował córce
* Wołoszczuk Michał - . Wywieziony do dalekiej Jakucji
* Zientkiewicz z d. Grocholska Halina - . O zesłańczym losie
* Żuk Stanisław - . Wierzę, że swe życie zawdzięczam Aniołowi Stróżowi

Komentarze (72)

Strona z 4 < Poprzednia Następna >
13.09.2010 20:10
Jankowski Antoni

Syberia utraconego dzieciństwa
W Częstochowie mieszka i żyje jeszcze około 300 osób z polskiej gwardii syberyjsko-kresowej. Są to ci, którzy przeżyli dramat zsyłki jako dzieci i są ostatnimi strażnikami pamięci o tamtej zbrodni - o dziadkach, rodzicach i grobach tam, na polskiej Golgocie syberyjskiej.
Antoni Jankowski urodził się na polskim Podolu. Rodzice budowali ten rodzinny skrawek ojczyzny... aż za oceanem. Pojechali za chlebem do Ameryki. Gdy ojciec Grzegorz dowiedział się, że "wybuchła" niepodległa Polska, to zaraz do wolnej ojczyzny wrócił z matką Heleną. Do Delejewa. Za każdego centa i uciułanego dolara kupowali ziemię. Hektar za hektarem, morga za morgą, skiba za skibą. I tak stopniowo wrośli w tę ziemię, tworząc duże gospodarstwo.
A potem wybuchła wojna i weszli Sowieci. Ze swoim złem i porządkiem. Rozpoczęły się wywózki. Mówiło się, że wywiozą wszystkich. Ojciec, według ich "sowietnorm", był kułakiem. Groziło mu aresztowanie. Zaczął się ukrywać. W budynkach gospodarstwa chcieli zrobić sowchoz. O tym huczała cała wieś. Jankowscy przeczuwali, co się święci. Rozdzielili po sąsiadach bydło, konie, trzodę. Wiedzieli, że jak wrócą, to odbiorą. W domu pozostały najpotrzebniejsze rzeczy. Sowieci przyszli nocą. Tak NKWD robiło zawsze. Noc była ich porą czynienia zła. Pan Antoni pamięta łomot do drzwi. Szczęk odbezpieczanej broni. Lufy karabinów skierowane w stronę mamy, młodszych sióstr i niego.
Szukali ojca. Kułaka. Bez skutku. Mówili, że "wiozą nas niedaleko". Dostaniemy mieszkanie - wszystko. Helena Jankowska z dziećmi odjeżdżała z Delejewa o trzeciej w nocy. Myślała, że jedzie "za miedzę". W Haliczu czekały na nich brudne, bydlęce wagony. Zamiast bydła, zapełniali je ludzie. Osiem rodzin: oni - jedyna polska - i jeszcze Łemkowie i Ukraińcy.
Załadunek odbywał się w nocy. Zresztą wszystko, co robiło NKWD, odbywało się w nocy. Zasunęli wrota. Założyli skobel, zawiesili kłódkę. A na to - dla pewności - jeszcze drut kolczasty. Tak zamknięci stali jeszcze cały dzień. W zaduchu, o głodzie, w strachu co będzie dalej... I potem podróż. Bez końca. Dzień za dniem. Przez całą drogę tylko raz dostali zupę. Gorącą żołnierską grochówkę.
Wiedzieli, że jadą daleko. Ktoś obeznany z terenem, przyklejony do szczeliny w ścianie wagonu wypatrywał, dokąd jadą. Nagle krzyknął ze zgrozą: "Ludzie! Góry, góry! To Ural. Wiozą nas na Sybir!!!".
- Moja mama - wspomina pan Antoni - cały czas się modliła i jakby do siebie mówiła: "Konfederaci barscy, powstańcy Kościuszki, Polacy - żołnierze Napoleona, powstańcy listopadowi, powstańcy styczniowi...".
Po ponad dwu tygodniach dotarli do Krasnojarska. Z wagonów wyrzucili ich z tobołkami na nasyp. Tam, przy tobołkach, koczowali pod gołym niebem dwa tygodnie. Dostawali "kipiatok", czyli wrzątek, i po kawałku czarnego chleba. Stamtąd szli pod sąd bolszewicki: sekretarka za stolikiem, z "bumagą" i enkawudzista z pistoletem za nią. Ludzie podchodzili rodzinami, po kolei. Imię, nazwisko i "wyrok"... Dwadzieścia lat katorgi - zesłania.
Pewnego razu dzieci Jankowskiej pobiegły za prawosławnym pogrzebem aż na cmentarz. Tam rosyjski wyrostek, słysząc język polski, zagadnął Antka, pytając jak wyglądało wojsko polskie. Antek powiedział mu, że żołnierze mieli zielone mundury i rogatywki. Ten na chwilę zasępił się, a potem wskazał ruchem ręki miejsce za pobliskim jarem. "Za tym jarem - powiedział szeptem - rozstrzeliwali takich żołnierzy". I zaraz uciekł. Nazajutrz wymknęła się tam młodsza siostra Antosia. Przyniosła guzik z orzełkiem od munduru polskiego żołnierza. Niedawno pan Antoni - na tę okoliczność domniemanej zbrodni sowieckiej na żołnierzach polskich koło Krasnojarska - zeznawał w Instytucie Pamięci Narodowej. Ale co z tego będzie? Sam wątpi w dojście do prawdy. Zresztą dziś, po tylu latach, na pewno by tego miejsca nie potrafił wskazać.
Po dwóch tygodniach była kolejna noc NKWD. Załadowali wszystkich na statek. Płynęli Jenisejem dwa dni. I znowu nocą wysadzili ich na brzeg. Do takich ogrodzonych drągami kwartałów dla bydła. Żar lał się z nieba. Pod gołym niebem przesiedzieli cały dzień. I w nocy - znowu - tym razem na samochody. Wysadzili ich koło Nowosjołowa, we wsi - sowchozie. Fierma - Cziesnoki. Do jednej drewnianej izdebki wepchnięto trzy rodziny. Było tak samo jak w "bydlakach" (tak mówili na te wagony). Prycze zbite z desek. Małe okienko, coś podobnego do pieca, bez lampy - zrobił ją później z kałamarza Antoś. Na drugi dzień matka i Antoś od razu poszli do pracy. Siostry były za małe.
Dostali przydział żywności. Na dzień dla pracującego - 40 dkg chleba czarnego, twardego i ciężkiego jak skamieniała, szarobrązowa hutnicza szlaka, dla niepracującego - 15 dkg "chleba" i wrzątek. Nic więcej. Tak żyli "normalnie po syberyjsku" przez pięć lat.
Potem w izdebce trochę się poluźniło. Rodziny ukraińskie wywieziono do tajgi. Zostali tu sami. Jako jedyna polska rodzina. Ubyło w izbie ludzi, przybyło wszy. Wiecznie nienasyconych, głodnych, krwiopijnych, dokuczliwych niemal śmiertelnie. Oblepiały ciała, jak mszyce soczyste łodygi i liście roślin. Mama i Antoś pracowali - po 12, 16 godzin - przy chorym bydle zarażonym gruźlicą.
I tak mijały lata. 40-stopniowe mrozy syberyjskich zim i nie do zniesienia upały. W zimie, gdy Antek szedł do pracy, matka owijała go w jakieś łachy, żeby nie zamarzł. Był pastuchem. Zarządca sowchozu żądał coraz więcej mleka. Było potrzebne na front, dla żołnierzy. Nie bardzo się to udawało, gdyż w czasie upałów krowy atakowane przez gzy nie pasły się i było mniej mleka. Ktoś doniósł, że to jego wina. Ponieważ krowy nie chciały według planu "się mleczyć", kazano mu je paść również nocą. W nocy one chciały spać, więc budził je, szarpał za rogi. Gdy to nie odniosło skutku, zarządca oskarżył go o sabotaż. Powiedział też, że jego ojciec, którego nie schwytali, na pewno wysadza gdzieś pociągi sowieckie. A mówiąc to, patrzył na chłopaka i bawił się pistoletem. Być może uratowała go od rozstrzelania, za ten "pastusi sabotaż", obowiązująca już wtedy umowa Majski-Sikorski.
Upłynęło prawie pięć lat straconego dzieciństwa Antoniego. Skończyła się wojna. Był marzec 1946 roku. I nagle wszystko to stało się nieważne: wracamy do Polski. I wracali. Przeważnie nocami. Dopiero na pierwszym zbornym postoju w Białej Cerkwi zobaczył, ile polskich rodzin wraca z zesłania do Ojczyzny. Na granicy wymienili wszystkie ruble na złotówki. Otrząsali się z Syberii. Za Brześciem - postój. Za skarpą zobaczyli wieżyczkę kościoła z krzyżem. Usłyszeli dzwony. Antoś pobiegł tam z siostrami. Szła procesja. Ksiądz zauważył, zatrzymał procesję i pobłogosławił Sybiraków. Płakali ze szczęścia.
I jeszcze postój pociągu w nocy - na moście w Warszawie. Widzą w nikłych światłach ruiny i zgliszcza. Podchodzą do pociągu polscy kolejarze. Zesłańcy chcą coś kupić za złotówki. Kolejarze odmawiają: "Za ruble tak, za złotówki nie". Nikt nic nie rozumie: Jak to, w Polsce, w stolicy, w Warszawie - za ruble!!? Zesłańcy spontanicznie zaczęli złorzeczyć Stalinowi. I wtedy nagle wokół wagonów zrobiło się pusto. Kolejarze pouciekali w popłochu. I dziwił się Antek - jak to, przecież Stalin nas tam wywiózł, on męczył Polaków... W nowych czasach Polski Ludowej, pod sowiecką okupacją, pan Antoni szybko "dojrzał" i wydoroślał, choć do końca nie zrozumiał, jak to jest, że o Stalinie mówi się, że jest najlepszym dla Polaków przyjacielem i obrońcą Polski.
Wiele jeszcze "zdziwień" przeżył pan Antoni w nowej Ojczyźnie. Wreszcie trafili do ojca (adres uzyskali z Czerwonego Krzyża). Tę radość trudno jeszcze dziś, po tylu latach opisać. Ojciec wykopał w ogrodzie dół. Tam wrzucił ich wszystkie zawszone ubrania. Spalił i zakopał. Znowu otrząsnęli się z Syberii. Potem zapisał syna do szkoły zawodowej. Byli w Oleśnie Śląskim dobrzy nauczyciele. Lwowianie. A pan Antoni - jak sam mówi - był prawie półanalfabetą, albo lepiej, wtórnym analfabetą. Litery polskie jeszcze znał - dzięki matce. Na Syberii miał ze sobą książeczkę do nabożeństwa od Pierwszej Komunii Świętej. Matka, umęczona codzienną harówką w sowchozie, prosiła go, by czytał na głos modlitwy, litanie, psalmy. "Gdyby nie mama i ta książeczka, zapomniałbym polskiego" - mówił.
Potem ukończył liceum, a następnie studia z zakresu biologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Niewiele jednak brakowało, by się nie dostał na studia. W życiorysie i podaniu napisał, że był zesłany na Syberię. Życzliwy nauczyciel nalegał, by zmienił to zdanie i napisał: że Związek Radziecki w ochronie przed hitlerowcami wywiózł go w głąb swojego terytorium na wschód, żeby nie został wzięty do obozu koncentracyjnego... Potem pan Antoni, jako prymus, miał prawo wyboru miejsca pracy. Wybrał Częstochowę - Jasną Górę i dostał pracę w jednym z najlepszych wtedy liceów w Polsce - w liceum Sienkiewicza. Znalazł się w doborowym towarzystwie najlepszych, świetnych pedagogów, patriotów, Polaków. I tutaj przydała mu się Syberia. Taki historyczny absurd. Syberia "obroniła" go przed PZPR. Kiedy go szantażowali, przymuszali i grozili, żeby wstąpił, to wtedy - doprowadzony do ostateczności - rzucił im na stół ostatni argument: "Zostawcie mnie w spokoju. Ja byłem pięć lat na zesłaniu, na Syberii. Ja wiem, jak ta partia wygląda, jaka jest, jak działa... Zostawcie mnie w spokoju!"... Był zdesperowany. Wiedział, że mogą go wyrzucić z tego liceum. "Sienkiewicz" - wtedy to było oczko w głowie miasta. Ale, dzięki Bogu, nie wyrzucili.
Nie mogłem się powstrzymać, aby nie zadać pytania, które przy częstochowskiej mogile na cmentarzu Kule, przy kurhanie pamięci Sybiraków i Kresowiaków - gdzie spotkałem p. Jankowskiego - może było nie na miejscu:
- Panie Antoni! Pamięć pamięcią, cierpienie i ból. To wszystko jest w Panu. Przychodzi Pan tutaj modlić się na różańcu w lutym, w kwietniu, w maju, w czerwcu. Był Pan jednym z inicjatorów stworzenia tej mogiły narodowej pamięci. Zmobilizował Pan swoich współbraci syberyjskiego upodlenia i poniżenia godności Polaków. Mieliście w tym dziele wielką przychylność Metropolity Częstochowskiego. Modlitwa i pamięć. Kurhan... A czy w Pańskim sumieniu jest miejsce na przebaczenie?
- Widzi Pan. Ja przeżyłem Syberię jako dziecko. Gdzieś tam w sowchozie wiejskim. Ja nie byłem w tym stalinowskim piekle masowych mordów na Polakach w łagrach. Ja nie odczułem do szpiku kości bolszewickiego przekleństwa tej ziemi. Jej milczenia zbrodni. Jej lodowatego piekła... Ta mogiła to pamięć o zbrodniach sowieckich. O mordach Ukraińców na Polakach. Z mojej rodziny Ukraińcy zamordowali trzy osoby - w tych okolicach, skąd mnie wywieziono na Syberię. Było to w Swobodzie Kąkolnickiej, tam gdzie urodziła się mama. Ukraińcy rozebrali ich do naga, położyli szyjami na grubych, drewnianych belkach i toporami obcinali im po kolei głowy. Mogę tak myśleć (załamuje mu się głos), że Syberia mnie ocaliła. A tamci ludzie, wśród których żyłem przez tych pięć lat zesłania z mamą i siostrami...? Oni byli dla nas bojaźliwie przyjaźni. Oni byli tak samo męczeni jak my. To wszystko zrobił stalinizm. Ludobójczy system. Kiedyśmy stamtąd odjeżdżali, Ukrainka, która też tam była - pamiętam, Wasilica - powiedziała ze łzami w oczach: O was to miał się kto upomnieć, o nas nie upomni się już nikt. Kiedyśmy odjeżdżali, płakała. Przed rokiem, po 57 latach zdobyłem się na odwagę. Pojechałem do Delejowa, mojej ziemi dzieciństwa. Tam się nic nie zmieniło. Ta sama szutrowa droga, którą nas wywieziono, te same drewniane chatyny, kurne, kalekie, jakby złamane. I wszystko, co było polskie, zniszczone. I kaplica piękna, przydrożna, którą mój ojciec budował, i ten piękny nasz kościół. Ukraińcy mordowali Polaków na Podolu tak samo, jak na Wołyniu. A potem niszczyli wszystko co polskie. Nie ma po nas śladu. Nic. Została tylko ta ziemia, którą wtedy uprawiali ojciec i osiedleńcy, polscy legioniści, bohaterowie Cudu nad Wisłą roku 1920.
I trochę tej złotej, najlepszej na świecie, mojej polskiej, podolskiej ziemi przywiozłem ze sobą. Tu, pod Jasną Górę. Mam ziemię z mojego gniazda, ale już nigdy tam, drugi raz, nie pojadę. Chyba bym tego nie przeżył.
Wspomnienia
Antoniego Jankowskiego
spisał Piotr Proszowski
3.10.2010 13:16
Krystyna Rolewicz z Wiszowatych
Pierwsze kroki na obczyźnie

Swoje pierwsze kroki na obczyźnie stawiałam na Syberii w 1940 roku kiedy to po aresztowaniu mojego brata (w miejsce Ojca, który zdążył zbiec i ukryć się) zostałam wywieziona z Rodziną. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z "łaski, jaką wyświadczał nam batiuszka Stalin", który chciał nas uchronić przed Niemcami, bo kiedy pociąg w Łomży ruszył, nastał ogólny lament, a ja cieszyłam się, że nareszcie jedziemy. Miałam wtedy 4 lata i traktowałam to jak wielką przygodę. W innym usposobieniu opuszczała Ojczyznę moja Mama, która miała nas 6-cioro drobnych dzieci. Jak długo trwała podróż nie pamiętam, wiem z opowiadania, że 2 tygodnie. Wagony były towarowe z piętrowymi pryczami. Utkwiła mi natomiast zupa pomidorowa, którą nam podano w wiadrach na którejś ze stacji.
Na miejsce naszego wygnania, przywieziono nas ciężarówką. Była to mała osada, zamieszkana przez Kirgizów - Karabułak. Po raz pierwszy zobaczyliśmy skośnookich Azjatów o niezbyt miłym wyrazie twarzy, nic więc dziwnego, że starsi prosili kierowcę, ażeby odwiózł nas z powrotem do miasta. Stanowczo odmówił, tłumacząc się nakazem i pocieszył nas priwykniesz.
Zamieszkaliśmy w domu bogatszego Kirgiza, nazwiskiem Ksain. W tym samym pokoju, jeśli tak można nazwać izbę zmieściła się jeszcze jedna liczna rodzina. Początkowo żyliśmy ze sprzedaży przywiezionych rzeczy, których wiele zapakował nam życzliwy żołnierz sowiecki, twierdząc, ze wszystko nam się przyda. W ciągu 2 pierwszych lat czasami dochodziły do nas olbrzymie paki, które wysyłała nam siostra Ojca - ciocia Kazia, przydomek "Adwokat", bo się za wszystkimi wstawiała, nie zważając na swoje bezpieczeństwo. U niej ukrywał się Ojciec. Ona wystawała pod więzieniem w Łomży i błagała sołdata, który Ją kilkakrotnie odpędzał, ażeby przyjął paczkę dla mego brata. W końcu na odczepnego przyjął. Ojciec z ukrycia napisał po rosyjsku list do Stalina, prosząc o wypuszczenie Rodziny z Rosji. Przyszła odpowiedz, ażeby się ujawnił, a wtedy Rodzinę wypuszczą. Oczywiście, że się nie ujawnił.
Właśnie dzięki bagażom cioci Kazi, udało się Mamusi kupić małą lepiankę o jednej izbie, ale własną. Poza tym kupiliśmy kozę, która miała być karmicielką Rodziny. Wkrótce koza miała koźlaka, ale niedługo potem zachorowała i trzeba ją było dorżnąć, koźlaka też.
W tym czasie mieliśmy obywatelstwo polskie i nie mieliśmy obowiązku płacenia podatków, w odróżnieniu od tubylców, którzy płacili podatek od każdej kury, a co dopiero od kozy. Po katastrofie w Gibraltarze wydali nam paszporty rosyjskie, więc podlegaliśmy tym samym prawom. Nieważne, że koza i koźlak już były na "tamtym świecie" wkrótce zostaliśmy opodatkowani i jeśli nie dostarczymy 2 skór i pewnej ilości mięsa, to Mama pójdzie do więzienia. Nie było rady, trzeba było uciekać. Sąsiedni kołchoz, oddalony o 7 kilometrów - Puchalsk, należał do innego rejonu. Tam Mama upatrzyła barak, jeszcze bez dachu, ale krokwie już sterczały. Sama z pomocą dwóch pan - pani Żebrowskiej i pani Maciejakowej, pokryła dach i wymurowała kuchnię z leżanką tzw. "pieczkę", na której spaliśmy zimą i przesiadywaliśmy w ciągu dni.
Czasami w ogóle nie wytykaliśmy nosa spod pierzyny całymi dniami, kiedy zima była surowa. Przeprowadziliśmy się wkrótce po ukończeniu baraku do Puchalska wraz z panią Maciejakową i panią Żebrowską, które miały po dwoje dzieci. Kołchoz zamieszkany był przez Ukraińców, wywiezionych podczas czystek lat 30-tych. Jak już wspomniałam był to już inny "rejon" czyli powiat i nikt nas tam nie odszukał w celu ściągnięcia podatku od kozy i koźlaka. Utrzymywaliśmy się z tego, co w ogrodzie wyrosło, bo mogliśmy uprawiać małą działkę koło naszego domu. Wszyscy dorośli mieli obowiązek pracować w kołchozie bez żadnej zapłaty z tym że na koniec roku, jeśli kołchoz wywiązał się z nałożonych podatków, reszta co zostało miało być dzielone między kołchoźników. Jeśli nie wywiązał się z podatków, predsydatiel, czyli przewodniczący szedł do więzienia. Tylko raz zdarzyło się, że predsydatiel nie poszedł do więzienia i każda rodzina otrzymała po kilka kilogramów zboża. Chodziliśmy też zbierać kłosy ze ściernisk, które były czasami pilnowane i można było oberwać nahajką od konnego stróża. Były okresy na przednówku, że nic nie było w domu do zjedzenia, więc żywiliśmy się grzybami, które zbieraliśmy dwa razy dziennie.
Od czasu do czasu puszczano pogłoski, że wracamy do Polski. Pierwszy raz wszyscy w nią uwierzyli, moja siostra obierała akurat ziemniaki na kartoflankę, kiedy usłyszała, że jedziemy do Polski, rzuciła obieranie i nagotowała zupy z obierkami. Później prawie nikt już w te pogłoski nie wierzył, ale dodawały otuchy.
Pewnego razu psy wyciągnęły z głębokiego dołu zdechłego kołchoźnego barana. Panowała jakaś epidemia i nieżywe zwierzęta wrzucali do głębokiego dołu, ażeby ludzie nie mogli ich stamtąd wydobyć. Moi dwaj bracia i synowie pani Żebrowskiej stoczyli walkę z psem i odebrali barana. Zrobiono wspaniałe kotlety. Co to była za uczta! Aż dziw, że nikt się nie rozchorował.
Na kilkanaście rodzin polskich zamieszkałych w Karabułaku, tylko jedna wyjechała, bo wszyscy byli dorośli i zaciągnęli się do wojska. Wszyscy uważali Ich za wielkich szczęściarzy, a nazwisko Kapelańskich utkwiło mi tak w pamięci, że kiedy już tu w Londynie w 1961 roku je usłyszałam, skontaktowałam się z jedne panią, no i było spotkanie.
Brat mój po uwięzieniu, został wywieziony do Workuty. Kiedy zaczęło się formować wojsko polskie, zaciągnął się do Marynarki Wojennej. Poszukiwał nas przez Czerwony Krzyż, chcąc nas wydostać "z raju", ale bez skutku.
Szczególnie dotkliwie dały się nam we znaki długie zimy. Lato było krótkie - ok. 2 miesiące i upalne. Wiosna i jesień trwały kilkanaście dni, reszta to była zima. Czasami nasz barak był zawiany śniegiem kompletnie i cały dzień panował w domu mrok. Jedna osoba zwykle wychodziła wykopanym tunelem w śniegu po wodę do studni i zajmowała się ugotowaniem zawsze tej samej zupy - kartoflanki. Reszta Rodziny siedziała pod pierzyną, lub leżała na pieczce. Mama moja dbała, ażebyśmy nie zapomnieli poprawnie mówić po polsku, uczyła nas czytać z książeczki do nabożeństwa. Kiedy na tyle ociepliło się, że można było wyjść z domu, musieliśmy chodzić do szkoły rosyjskiej. Pod koniec roku 1943 wybuchła w Puchalsku epidemia tyfusu plamistego. Mama moja dowiedziała się o dwóch Polkach, chorych, postanowiła je odwiedzić i pomóc jak mogła. Kiedy Ją ostrzegano, że może się zarazić twierdziła, że ma obowiązek chrześcijański odwiedzić chore Rodaczki. Wkrótce potem sama zachorowała na tyfus i po kilkunastu dniach stan Jej pogorszył się bardzo. Pamiętam jak wspólnie odmawialiśmy Różaniec i Litanię do Matki Boskiej przy łóżku chorej Mamusi. Więcej już nie pamiętam, bo sama rozchorowałam się na tyfus i byłam nieprzytomna w czasie śmierci Mamy i Jej pogrzebu. Kiedy doszłam do przytomności, w domu był tylko mój brat 9-letni i panie Żebrowska i Maciejakowa. Od Nich dowiedziałam się, że reszta naszej Rodziny znajduje się w "szpitalu". Piszę w cudzysłowie, bo nie był to żaden szpital, tylko zwykła chata, do której zebrano chorych, ażeby epidemia się nie rozszerzała. Dowiedziałam się też, że moja najstarsza siostra Irka zmarła w tymże szpitalu na zapalenie płuc, połączone z tyfusem. Miała lat 19. Została najstarsza Hela, która miała wtedy 16 lat. Hela będąc w tymże szpitalu przeziębiła się, bo leżała przy drzwiach i po przebyciu tyfusu zachorowała na zapalenie płuc na obydwa boki. Tylko dzięki staraniom jednej eks-pielęgniarki Niemki, która znosiła szklanki z całego kołchozu i stawiała Heli bańki, jakoś powoli silny organizm przezwyciężył chorobę. Była jednak okropnie wycieńczona. Panie Żebrowska i Maciejakowa zakazały mnie i bratu Tadkowi mówienia o śmierci Irki, ażeby wracającym ze szpitala nie pogorszyło się na skutek złej wiadomości. Toteż milczeliśmy jak zamurowani, na pytania, gdzie jest Irka, odpowiadaliśmy, że w innym szpitalu. Miałam wtedy 8 lat, a Tadek 9. Pierwsza ze szpitala wróciła Danusia, potem Janek a na końcu Hela. Biedna była tak wycieńczona, że nie mogła utrzymać się, bez podpierania, na nogach. Wypytywała z rosnącym niepokojem o Irkę, ale nic Jej nie mówiliśmy, aż razu pewnego przyszły dwie Ukrainki i zaczęły biadolić, że starsi umarli, a zostały same dzieci. Hela zrozumiana natychmiast, że została najstarszą z Rodziny i znowu poważnie się rozchorowała. Mając silne serce powoli doszła jednak "do siebie". Było to prawdziwym cudem, bo bez Niej zginęlibyśmy na pewno.
Po śmierci Mamy długo nie pozostaliśmy w Puchalsku, bo pani Maciejakowa była z natury kłótliwa i wciąż wszczynała z Helą kłótnie, które Ona bardzo przeżywała. Przeważnie było to z naszego powodu, a Hela stawała w naszej obronie. Po którejś z kolei awanturze wybrała się Hela do Kokczetawu, odległego o ok. 50 km, gdzie mieszkała nasza stryjenka - Stefania Wiszowata z trojgiem swoich dzieci i pięciorgiem sierot po swojej siostrze, w małym pokoiku. Stryjenka usłyszawszy o naszej biedzie sama zaproponowała, ażebyśmy się przenieśli do Niej. Wkrótce po powrocie Heli z Kokczetawu wynajęliśmy furmankę, zaprzęgniętą w woły załadowaliśmy swoje tobołki i wyruszyliśmy w drogę do miasta. Kokczetaw to miasto wojewódzkie (obłaść), była tam nawet 4-ro oddziałowa polska szkoła. Poza miastem płynęła rzeka, za rzeką elewator - olbrzymie spichrze zbożowe i opodal baraki dla pracowników elewatora. Tam to w tych barakach zamieszkaliśmy u Stryjenki w jednym małym pokoju - 14 osób. Każda rodzina miała po jednym łóżku, reszta spała na podłodze, toteż kiedy wszyscy położyli się spać, nie było ani centymetra wolnej przestrzeni. Mimo to warunki mieliśmy dużo lepsze i Stryjenka była dla nas bardzo dobra.
Na elewatorze pracowała Hela, Janek i Stefka (najstarsza siostrzenica Stryjenki). Stefka odznaczała się szczególną odwagą. Po skończonej pracy, zawsze wytrząsała z ubrania trochę pszenicy, mimo, że w bramie wszystkich kontrolowano. Z czasem kontrole stały się dokładniejsze toteż pewnego dnia Stefka i Janek zostali przyłapani. Janka zwolniono, jako że był niepełnoletni, ale Stefkę oddano pod sąd. Stryjenka była podwójnie zmartwiona. Pewien adwokat poradził Jej, ażeby w sądzie nie przyznawała się do pokrewieństwa i zeznała, ze Stefka jest jedyną karmicielką rodziny. Tak też zrobiła i Stefka otrzymała wyrok 2 lata z zawieszeniem. Młodsza siostra Stefki - Julka nie zrozumiała co znaczy wyrok z zawieszeniem i usłyszawszy słowo tiurma (więzienie), uczyniła taki lament, że nie mogli Jej uspokoić. Wyrok jednak nie zastraszył Stefki, uszyła sobie i Heli bardzo wąską torebkę w kształcie kiszki, do której codziennie wsypywały zboże i opasywały się nią zamiast paska. Wieczorem po powrocie z pracy wypróżniały zawartość przy zasłoniętych oknach. Stryjenka truchlała na myśl, że Je złapią i błagała, żeby zaniechały tych praktyk, ale bez skutku. Kiedy się uzbierało ćwierć worka, Stryjenka przez znajomych ludzi, dawała zboże do zmielenia i mieliśmy mąkę na pyszne placki. Pewnego razu podczas pieczenia rozchodził się tak smakowity zapach, że uległam pokusie i po kryjomu ściągnęłam jeden lub dwa - wyszłam poza barak i delektowałam się pulchnym pieczywem, smak którego do tej pory pamiętam. Zauważono jednak brak placków i ściągnięto wszystkie dzieci, ażeby wykryć winowajcę. Nikt jednak nie przyznawał się, więc kazano nam się przeżegnać. Stchórzyłam i przeżegnałam się. Grzech ten nie dawał mi spokoju i kiedy już w Polsce wpadła mi w ręce jakaś religijna książeczka z rozdziałem "Jak kończy krzywoprzysięzca", myślałam, że lada chwila zostanę porażona piorunem.
Kokczetaw otoczony był wkoło stepami, toteż brak było opału. Latem zbieraliśmy wyschnięty nawóz krowi, który nie zawsze był dostatecznie suchy i dymił bardzo przy paleniu. Trzeba było też nazbierać opału na zimę. Należało to do naszych codziennych zajęć. Zimą, kiedy zabrakło paliwa, chodziliśmy kraść węgiel ze składów kolejowych. Raz taka wyprawa skończyła się niepowodzeniem i wszystkie dzieci zabrano na stróżówkę, zabrano worki i spisywano nazwiska. Kiedy doszło do Danusi, na pytanie: Kak Tiebia zwać ?, wyrecytowała posłusznie: "Daniela Wiszowata", podczas gdy inne sprytniejsze podały zmyślone nazwiska. Grzech ten prześladował Ją do czasu spowiedzi. Wieczorami uczęszczaliśmy do polskiej szkoły. Zapisano mnie do drugiej klasy, jako że umiałam już czytać i pisać. Lekcje odbywały się dlatego wieczorem, bo w dzień mieściła w się w tymże budynku rosyjska szkoła. Mieliśmy codziennie dość długi spacer, bo szkoła znajdowała się na drugim końcu miasta. Droga powrotna prowadziła przez lepianki przedmieścia i most. Było już ciemno toteż drżałam ze strachu, bo grasowała tam banda, która zabijała ludzi i często od strony mostu słychać było przeraźliwe krzyki ofiar. W ogóle to bałam się każdego, kto na mnie nieprzyjaźnie popatrzył i bardzo odczuwałam brak Mamusi. Z drugiej strony odczuwałam szczególną opiekę Matki Boskiej, która zawsze wysłuchiwała i wysłuchuje moje modlitwy. Jestem Jej za to niezmiernie wdzięczna i z całego serca dziękuję.
Pod koniec 1945 roku rozeszła się kolejna wieść, że wracamy do Polski, której nikt nie brał poważnie. Wkrótce jednak zaczęli robić spisy osób, które miały być repatriowane. Każdy chodził do urzędu - odpowiednika magistratu - ażeby upewnić się, czy jego nazwisko widnieje na liście. Jaka była rozpacz Heli, kiedy nie mogła znaleźć naszego nazwiska. Wróciła do domu zapłakana. Nie dała tak łatwo za wygraną i po kilku wycieczkach do urzędu odnalazła nas. Okazało się, że przyłączyli nas do jakiejś wdowy o zupełnie innym nazwisku. Jacy byliśmy radośni w dniu wyjazdu - 19-go lutego 1946 roku - trudno opisać. Niemniej jednak nie wierzyliśmy tak na 100%, że wracamy do Polski, aż do przekroczenia granicy. Otrzymaliśmy prowiant na drogę: chleb, suchary i nawet trochę masła. Wagony były towarowe z piętrowymi pryczami. Luksusów nie spodziewaliśmy się, zresztą nic nie było tak ważne, bo przecież wracaliśmy do domu. Podróż trwała bardzo długo, czasami były długie postoje na niektórych stacjach. Szczególnie utkwił mi w pamięci Złotousk, położony na zboczach Uralu, mijaliśmy go nocą, także światła coraz wyżej położonych ulic sięgały zdało się do nieba. W Brześciu staliśmy 3 doby. Hela miała zmartwienie z Tadkiem, bo wyszedł z wagonu i zgubił się na rynku. Pociąg zawsze ruszał bez żadnej zapowiedzi i kto został, to już na dobre. Wreszcie Hela odnalazła Go stojącego bezradnie wśród tłumu.
Nareszcie pociąg ruszył i kiedy przejeżdżaliśmy granicę na Bugu, wszyscy odetchnęli z ulgą. Byliśmy w upragnionej Polsce. Wiedziano o nas. Na granicy żołnierze polscy oddali strzały na wiwat, bo był to pierwszy transport Rodaków wracający z Syberii po wojnie. Na pierwszej stacji żołnierze oddali nam swoje porcje chleba. W Siedlcach zwolniono szkoły i ludzie wylegli na nasze spotkanie, przynosząc nam nawet zupę w rondelkach. Był tam dłuższy postój i dano nam na każdą rodzinę po 1000 zł i trochę odzieży z UNRA. W Warszawie trzymano nas w barakach na Pradze i kazano czekać na podstawienie pociągu. Dnie wydawały się wiekiem. W końcu postanowiliśmy dłużej nie czekać i za pieniądze otrzymane w Siedlcach, kupiliśmy bilety na pociąg osobowy do Łomży. Tam czekał na nas ojciec Górskich (tej drugiej piątki sierot), w Łomży ludzie wyglądali przez okna i mówili; "O, to z raju". Noc spędziliśmy w Biczkach. Rano pojechaliśmy do Kubry - domu rodzinnego Stryjenki. Po sutym obiedzie odwieziono nas do domu Stryjenki na Grabowskie k/Grabowa. Nie daliśmy znać Ojcu, że wracamy bo chcieliśmy zrobić Mu niespodziankę, ale słuchy doszły, że wracamy, tylko nie wiedział skąd i kiedy. Z Grabowskich było tylko 7 km do rodzinnych Surał, więc już bez śniadania pojechaliśmy do Tatusia. Był pierwszy dzień wiosny - 19go marca - i woda szorowała potokami. Zajechaliśmy z fantazją przed dom. Wyskoczył wzruszony Ojciec i nie wiedział które Jego Dzieci, bo przyjechały z nami jedna z córek Stryjenki i jedna z sierot Górskich. Myśmy wrócili, chociaż nie w komplecie, ale pozostały jeszcze tysiące, o których nikt się nie upomina.
3.10.2010 13:17
Krystyna Rolewicz z Wiszowatych
Pierwsze kroki na obczyźnie

Swoje pierwsze kroki na obczyźnie stawiałam na Syberii w 1940 roku kiedy to po aresztowaniu mojego brata (w miejsce Ojca, który zdążył zbiec i ukryć się) zostałam wywieziona z Rodziną. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z "łaski, jaką wyświadczał nam batiuszka Stalin", który chciał nas uchronić przed Niemcami, bo kiedy pociąg w Łomży ruszył, nastał ogólny lament, a ja cieszyłam się, że nareszcie jedziemy. Miałam wtedy 4 lata i traktowałam to jak wielką przygodę. W innym usposobieniu opuszczała Ojczyznę moja Mama, która miała nas 6-cioro drobnych dzieci. Jak długo trwała podróż nie pamiętam, wiem z opowiadania, że 2 tygodnie. Wagony były towarowe z piętrowymi pryczami. Utkwiła mi natomiast zupa pomidorowa, którą nam podano w wiadrach na którejś ze stacji.
Na miejsce naszego wygnania, przywieziono nas ciężarówką. Była to mała osada, zamieszkana przez Kirgizów - Karabułak. Po raz pierwszy zobaczyliśmy skośnookich Azjatów o niezbyt miłym wyrazie twarzy, nic więc dziwnego, że starsi prosili kierowcę, ażeby odwiózł nas z powrotem do miasta. Stanowczo odmówił, tłumacząc się nakazem i pocieszył nas priwykniesz.
Zamieszkaliśmy w domu bogatszego Kirgiza, nazwiskiem Ksain. W tym samym pokoju, jeśli tak można nazwać izbę zmieściła się jeszcze jedna liczna rodzina. Początkowo żyliśmy ze sprzedaży przywiezionych rzeczy, których wiele zapakował nam życzliwy żołnierz sowiecki, twierdząc, ze wszystko nam się przyda. W ciągu 2 pierwszych lat czasami dochodziły do nas olbrzymie paki, które wysyłała nam siostra Ojca - ciocia Kazia, przydomek "Adwokat", bo się za wszystkimi wstawiała, nie zważając na swoje bezpieczeństwo. U niej ukrywał się Ojciec. Ona wystawała pod więzieniem w Łomży i błagała sołdata, który Ją kilkakrotnie odpędzał, ażeby przyjął paczkę dla mego brata. W końcu na odczepnego przyjął. Ojciec z ukrycia napisał po rosyjsku list do Stalina, prosząc o wypuszczenie Rodziny z Rosji. Przyszła odpowiedz, ażeby się ujawnił, a wtedy Rodzinę wypuszczą. Oczywiście, że się nie ujawnił.
Właśnie dzięki bagażom cioci Kazi, udało się Mamusi kupić małą lepiankę o jednej izbie, ale własną. Poza tym kupiliśmy kozę, która miała być karmicielką Rodziny. Wkrótce koza miała koźlaka, ale niedługo potem zachorowała i trzeba ją było dorżnąć, koźlaka też.
W tym czasie mieliśmy obywatelstwo polskie i nie mieliśmy obowiązku płacenia podatków, w odróżnieniu od tubylców, którzy płacili podatek od każdej kury, a co dopiero od kozy. Po katastrofie w Gibraltarze wydali nam paszporty rosyjskie, więc podlegaliśmy tym samym prawom. Nieważne, że koza i koźlak już były na "tamtym świecie" wkrótce zostaliśmy opodatkowani i jeśli nie dostarczymy 2 skór i pewnej ilości mięsa, to Mama pójdzie do więzienia. Nie było rady, trzeba było uciekać. Sąsiedni kołchoz, oddalony o 7 kilometrów - Puchalsk, należał do innego rejonu. Tam Mama upatrzyła barak, jeszcze bez dachu, ale krokwie już sterczały. Sama z pomocą dwóch pan - pani Żebrowskiej i pani Maciejakowej, pokryła dach i wymurowała kuchnię z leżanką tzw. "pieczkę", na której spaliśmy zimą i przesiadywaliśmy w ciągu dni.
Czasami w ogóle nie wytykaliśmy nosa spod pierzyny całymi dniami, kiedy zima była surowa. Przeprowadziliśmy się wkrótce po ukończeniu baraku do Puchalska wraz z panią Maciejakową i panią Żebrowską, które miały po dwoje dzieci. Kołchoz zamieszkany był przez Ukraińców, wywiezionych podczas czystek lat 30-tych. Jak już wspomniałam był to już inny "rejon" czyli powiat i nikt nas tam nie odszukał w celu ściągnięcia podatku od kozy i koźlaka. Utrzymywaliśmy się z tego, co w ogrodzie wyrosło, bo mogliśmy uprawiać małą działkę koło naszego domu. Wszyscy dorośli mieli obowiązek pracować w kołchozie bez żadnej zapłaty z tym że na koniec roku, jeśli kołchoz wywiązał się z nałożonych podatków, reszta co zostało miało być dzielone między kołchoźników. Jeśli nie wywiązał się z podatków, predsydatiel, czyli przewodniczący szedł do więzienia. Tylko raz zdarzyło się, że predsydatiel nie poszedł do więzienia i każda rodzina otrzymała po kilka kilogramów zboża. Chodziliśmy też zbierać kłosy ze ściernisk, które były czasami pilnowane i można było oberwać nahajką od konnego stróża. Były okresy na przednówku, że nic nie było w domu do zjedzenia, więc żywiliśmy się grzybami, które zbieraliśmy dwa razy dziennie.
Od czasu do czasu puszczano pogłoski, że wracamy do Polski. Pierwszy raz wszyscy w nią uwierzyli, moja siostra obierała akurat ziemniaki na kartoflankę, kiedy usłyszała, że jedziemy do Polski, rzuciła obieranie i nagotowała zupy z obierkami. Później prawie nikt już w te pogłoski nie wierzył, ale dodawały otuchy.
Pewnego razu psy wyciągnęły z głębokiego dołu zdechłego kołchoźnego barana. Panowała jakaś epidemia i nieżywe zwierzęta wrzucali do głębokiego dołu, ażeby ludzie nie mogli ich stamtąd wydobyć. Moi dwaj bracia i synowie pani Żebrowskiej stoczyli walkę z psem i odebrali barana. Zrobiono wspaniałe kotlety. Co to była za uczta! Aż dziw, że nikt się nie rozchorował.
Na kilkanaście rodzin polskich zamieszkałych w Karabułaku, tylko jedna wyjechała, bo wszyscy byli dorośli i zaciągnęli się do wojska. Wszyscy uważali Ich za wielkich szczęściarzy, a nazwisko Kapelańskich utkwiło mi tak w pamięci, że kiedy już tu w Londynie w 1961 roku je usłyszałam, skontaktowałam się z jedne panią, no i było spotkanie.
Brat mój po uwięzieniu, został wywieziony do Workuty. Kiedy zaczęło się formować wojsko polskie, zaciągnął się do Marynarki Wojennej. Poszukiwał nas przez Czerwony Krzyż, chcąc nas wydostać "z raju", ale bez skutku.
Szczególnie dotkliwie dały się nam we znaki długie zimy. Lato było krótkie - ok. 2 miesiące i upalne. Wiosna i jesień trwały kilkanaście dni, reszta to była zima. Czasami nasz barak był zawiany śniegiem kompletnie i cały dzień panował w domu mrok. Jedna osoba zwykle wychodziła wykopanym tunelem w śniegu po wodę do studni i zajmowała się ugotowaniem zawsze tej samej zupy - kartoflanki. Reszta Rodziny siedziała pod pierzyną, lub leżała na pieczce. Mama moja dbała, ażebyśmy nie zapomnieli poprawnie mówić po polsku, uczyła nas czytać z książeczki do nabożeństwa. Kiedy na tyle ociepliło się, że można było wyjść z domu, musieliśmy chodzić do szkoły rosyjskiej. Pod koniec roku 1943 wybuchła w Puchalsku epidemia tyfusu plamistego. Mama moja dowiedziała się o dwóch Polkach, chorych, postanowiła je odwiedzić i pomóc jak mogła. Kiedy Ją ostrzegano, że może się zarazić twierdziła, że ma obowiązek chrześcijański odwiedzić chore Rodaczki. Wkrótce potem sama zachorowała na tyfus i po kilkunastu dniach stan Jej pogorszył się bardzo. Pamiętam jak wspólnie odmawialiśmy Różaniec i Litanię do Matki Boskiej przy łóżku chorej Mamusi. Więcej już nie pamiętam, bo sama rozchorowałam się na tyfus i byłam nieprzytomna w czasie śmierci Mamy i Jej pogrzebu. Kiedy doszłam do przytomności, w domu był tylko mój brat 9-letni i panie Żebrowska i Maciejakowa. Od Nich dowiedziałam się, że reszta naszej Rodziny znajduje się w "szpitalu". Piszę w cudzysłowie, bo nie był to żaden szpital, tylko zwykła chata, do której zebrano chorych, ażeby epidemia się nie rozszerzała. Dowiedziałam się też, że moja najstarsza siostra Irka zmarła w tymże szpitalu na zapalenie płuc, połączone z tyfusem. Miała lat 19. Została najstarsza Hela, która miała wtedy 16 lat. Hela będąc w tymże szpitalu przeziębiła się, bo leżała przy drzwiach i po przebyciu tyfusu zachorowała na zapalenie płuc na obydwa boki. Tylko dzięki staraniom jednej eks-pielęgniarki Niemki, która znosiła szklanki z całego kołchozu i stawiała Heli bańki, jakoś powoli silny organizm przezwyciężył chorobę. Była jednak okropnie wycieńczona. Panie Żebrowska i Maciejakowa zakazały mnie i bratu Tadkowi mówienia o śmierci Irki, ażeby wracającym ze szpitala nie pogorszyło się na skutek złej wiadomości. Toteż milczeliśmy jak zamurowani, na pytania, gdzie jest Irka, odpowiadaliśmy, że w innym szpitalu. Miałam wtedy 8 lat, a Tadek 9. Pierwsza ze szpitala wróciła Danusia, potem Janek a na końcu Hela. Biedna była tak wycieńczona, że nie mogła utrzymać się, bez podpierania, na nogach. Wypytywała z rosnącym niepokojem o Irkę, ale nic Jej nie mówiliśmy, aż razu pewnego przyszły dwie Ukrainki i zaczęły biadolić, że starsi umarli, a zostały same dzieci. Hela zrozumiana natychmiast, że została najstarszą z Rodziny i znowu poważnie się rozchorowała. Mając silne serce powoli doszła jednak "do siebie". Było to prawdziwym cudem, bo bez Niej zginęlibyśmy na pewno.
Po śmierci Mamy długo nie pozostaliśmy w Puchalsku, bo pani Maciejakowa była z natury kłótliwa i wciąż wszczynała z Helą kłótnie, które Ona bardzo przeżywała. Przeważnie było to z naszego powodu, a Hela stawała w naszej obronie. Po którejś z kolei awanturze wybrała się Hela do Kokczetawu, odległego o ok. 50 km, gdzie mieszkała nasza stryjenka - Stefania Wiszowata z trojgiem swoich dzieci i pięciorgiem sierot po swojej siostrze, w małym pokoiku. Stryjenka usłyszawszy o naszej biedzie sama zaproponowała, ażebyśmy się przenieśli do Niej. Wkrótce po powrocie Heli z Kokczetawu wynajęliśmy furmankę, zaprzęgniętą w woły załadowaliśmy swoje tobołki i wyruszyliśmy w drogę do miasta. Kokczetaw to miasto wojewódzkie (obłaść), była tam nawet 4-ro oddziałowa polska szkoła. Poza miastem płynęła rzeka, za rzeką elewator - olbrzymie spichrze zbożowe i opodal baraki dla pracowników elewatora. Tam to w tych barakach zamieszkaliśmy u Stryjenki w jednym małym pokoju - 14 osób. Każda rodzina miała po jednym łóżku, reszta spała na podłodze, toteż kiedy wszyscy położyli się spać, nie było ani centymetra wolnej przestrzeni. Mimo to warunki mieliśmy dużo lepsze i Stryjenka była dla nas bardzo dobra.
Na elewatorze pracowała Hela, Janek i Stefka (najstarsza siostrzenica Stryjenki). Stefka odznaczała się szczególną odwagą. Po skończonej pracy, zawsze wytrząsała z ubrania trochę pszenicy, mimo, że w bramie wszystkich kontrolowano. Z czasem kontrole stały się dokładniejsze toteż pewnego dnia Stefka i Janek zostali przyłapani. Janka zwolniono, jako że był niepełnoletni, ale Stefkę oddano pod sąd. Stryjenka była podwójnie zmartwiona. Pewien adwokat poradził Jej, ażeby w sądzie nie przyznawała się do pokrewieństwa i zeznała, ze Stefka jest jedyną karmicielką rodziny. Tak też zrobiła i Stefka otrzymała wyrok 2 lata z zawieszeniem. Młodsza siostra Stefki - Julka nie zrozumiała co znaczy wyrok z zawieszeniem i usłyszawszy słowo tiurma (więzienie), uczyniła taki lament, że nie mogli Jej uspokoić. Wyrok jednak nie zastraszył Stefki, uszyła sobie i Heli bardzo wąską torebkę w kształcie kiszki, do której codziennie wsypywały zboże i opasywały się nią zamiast paska. Wieczorem po powrocie z pracy wypróżniały zawartość przy zasłoniętych oknach. Stryjenka truchlała na myśl, że Je złapią i błagała, żeby zaniechały tych praktyk, ale bez skutku. Kiedy się uzbierało ćwierć worka, Stryjenka przez znajomych ludzi, dawała zboże do zmielenia i mieliśmy mąkę na pyszne placki. Pewnego razu podczas pieczenia rozchodził się tak smakowity zapach, że uległam pokusie i po kryjomu ściągnęłam jeden lub dwa - wyszłam poza barak i delektowałam się pulchnym pieczywem, smak którego do tej pory pamiętam. Zauważono jednak brak placków i ściągnięto wszystkie dzieci, ażeby wykryć winowajcę. Nikt jednak nie przyznawał się, więc kazano nam się przeżegnać. Stchórzyłam i przeżegnałam się. Grzech ten nie dawał mi spokoju i kiedy już w Polsce wpadła mi w ręce jakaś religijna książeczka z rozdziałem "Jak kończy krzywoprzysięzca", myślałam, że lada chwila zostanę porażona piorunem.
Kokczetaw otoczony był wkoło stepami, toteż brak było opału. Latem zbieraliśmy wyschnięty nawóz krowi, który nie zawsze był dostatecznie suchy i dymił bardzo przy paleniu. Trzeba było też nazbierać opału na zimę. Należało to do naszych codziennych zajęć. Zimą, kiedy zabrakło paliwa, chodziliśmy kraść węgiel ze składów kolejowych. Raz taka wyprawa skończyła się niepowodzeniem i wszystkie dzieci zabrano na stróżówkę, zabrano worki i spisywano nazwiska. Kiedy doszło do Danusi, na pytanie: Kak Tiebia zwać ?, wyrecytowała posłusznie: "Daniela Wiszowata", podczas gdy inne sprytniejsze podały zmyślone nazwiska. Grzech ten prześladował Ją do czasu spowiedzi. Wieczorami uczęszczaliśmy do polskiej szkoły. Zapisano mnie do drugiej klasy, jako że umiałam już czytać i pisać. Lekcje odbywały się dlatego wieczorem, bo w dzień mieściła w się w tymże budynku rosyjska szkoła. Mieliśmy codziennie dość długi spacer, bo szkoła znajdowała się na drugim końcu miasta. Droga powrotna prowadziła przez lepianki przedmieścia i most. Było już ciemno toteż drżałam ze strachu, bo grasowała tam banda, która zabijała ludzi i często od strony mostu słychać było przeraźliwe krzyki ofiar. W ogóle to bałam się każdego, kto na mnie nieprzyjaźnie popatrzył i bardzo odczuwałam brak Mamusi. Z drugiej strony odczuwałam szczególną opiekę Matki Boskiej, która zawsze wysłuchiwała i wysłuchuje moje modlitwy. Jestem Jej za to niezmiernie wdzięczna i z całego serca dziękuję.
Pod koniec 1945 roku rozeszła się kolejna wieść, że wracamy do Polski, której nikt nie brał poważnie. Wkrótce jednak zaczęli robić spisy osób, które miały być repatriowane. Każdy chodził do urzędu - odpowiednika magistratu - ażeby upewnić się, czy jego nazwisko widnieje na liście. Jaka była rozpacz Heli, kiedy nie mogła znaleźć naszego nazwiska. Wróciła do domu zapłakana. Nie dała tak łatwo za wygraną i po kilku wycieczkach do urzędu odnalazła nas. Okazało się, że przyłączyli nas do jakiejś wdowy o zupełnie innym nazwisku. Jacy byliśmy radośni w dniu wyjazdu - 19-go lutego 1946 roku - trudno opisać. Niemniej jednak nie wierzyliśmy tak na 100%, że wracamy do Polski, aż do przekroczenia granicy. Otrzymaliśmy prowiant na drogę: chleb, suchary i nawet trochę masła. Wagony były towarowe z piętrowymi pryczami. Luksusów nie spodziewaliśmy się, zresztą nic nie było tak ważne, bo przecież wracaliśmy do domu. Podróż trwała bardzo długo, czasami były długie postoje na niektórych stacjach. Szczególnie utkwił mi w pamięci Złotousk, położony na zboczach Uralu, mijaliśmy go nocą, także światła coraz wyżej położonych ulic sięgały zdało się do nieba. W Brześciu staliśmy 3 doby. Hela miała zmartwienie z Tadkiem, bo wyszedł z wagonu i zgubił się na rynku. Pociąg zawsze ruszał bez żadnej zapowiedzi i kto został, to już na dobre. Wreszcie Hela odnalazła Go stojącego bezradnie wśród tłumu.
Nareszcie pociąg ruszył i kiedy przejeżdżaliśmy granicę na Bugu, wszyscy odetchnęli z ulgą. Byliśmy w upragnionej Polsce. Wiedziano o nas. Na granicy żołnierze polscy oddali strzały na wiwat, bo był to pierwszy transport Rodaków wracający z Syberii po wojnie. Na pierwszej stacji żołnierze oddali nam swoje porcje chleba. W Siedlcach zwolniono szkoły i ludzie wylegli na nasze spotkanie, przynosząc nam nawet zupę w rondelkach. Był tam dłuższy postój i dano nam na każdą rodzinę po 1000 zł i trochę odzieży z UNRA. W Warszawie trzymano nas w barakach na Pradze i kazano czekać na podstawienie pociągu. Dnie wydawały się wiekiem. W końcu postanowiliśmy dłużej nie czekać i za pieniądze otrzymane w Siedlcach, kupiliśmy bilety na pociąg osobowy do Łomży. Tam czekał na nas ojciec Górskich (tej drugiej piątki sierot), w Łomży ludzie wyglądali przez okna i mówili; "O, to z raju". Noc spędziliśmy w Biczkach. Rano pojechaliśmy do Kubry - domu rodzinnego Stryjenki. Po sutym obiedzie odwieziono nas do domu Stryjenki na Grabowskie k/Grabowa. Nie daliśmy znać Ojcu, że wracamy bo chcieliśmy zrobić Mu niespodziankę, ale słuchy doszły, że wracamy, tylko nie wiedział skąd i kiedy. Z Grabowskich było tylko 7 km do rodzinnych Surał, więc już bez śniadania pojechaliśmy do Tatusia. Był pierwszy dzień wiosny - 19go marca - i woda szorowała potokami. Zajechaliśmy z fantazją przed dom. Wyskoczył wzruszony Ojciec i nie wiedział które Jego Dzieci, bo przyjechały z nami jedna z córek Stryjenki i jedna z sierot Górskich. Myśmy wrócili, chociaż nie w komplecie, ale pozostały jeszcze tysiące, o których nikt się nie upomina.
3.10.2010 13:23
Stonoga Weronika z d. Koralewicz

Wspomnienia z zesłania
Nasz exodus rozpoczął się 10 lutego 1940 roku. Mieszkaliśmy wtedy w miejscowości Gdeszyce, pow. Przemyśl, woj. Lwów. Byłam wówczas malutka, miałam niespełna 3 latka, a braciszek - zaledwie 6 miesięcy. Tego dnia był u nas także brat mojej mamusi, dwunastoletni Janek.
Z samej wywózki niewiele pamiętam. Z wielokrotnie powtarzanych opowiadań rodziców utrwalił mi się obraz enkawudzistów z karabinami, wrzeszczących: „Odiwaj rebiat! Bieri łuk i sało. Bistro! Bistro!” (Ubieraj dzieciaki! Bierz cebulę i słoninę! Szybko! Szybko!). Roztrzęsionej mamie wszystko leciało z rąk. Nie mogła sobie poradzić – zapłakana, ubierała mnie i rozbierała na przemian, aż w końcu zrobił to za nią jeden z żołnierzy. Odział też i młodszego brata. Ojca, który był leśniczym, pilnowali tak bardzo, że nie puszczali samego nawet do ubikacji. Cały czas pytali o broń.
Mama znalazła jednak w sobie tyle przytomności umysłu, by wypchnąć mojego małego wujka na dwór, szepcząc mu na ucho: „Janek, ty leć do domu i powiedz, że nas na Sybir wywożą”. Jej braciszek, co sił w nogach, pognał drogą w kierunku rodzinnego domu. Gdyby pobiegł lasem, mógłby przecież rozminąć się ze swoimi rodzicami...ich też gnano już w nieznane. Jankowi pozostało tylko wskoczyć na sanie i przekazać z płaczem informację od siostry: „Kasię z dziećmi też wywożą”.
Zawieziono nas saniami do stacji węzłowej w Drohobyczu. Tam zapakowano do bydlęcych wagonów, zaryglowano drzwi i - mimo trzaskającego mrozu - pozostawiono tak na kilka godzin. Okazało się, że podobne wagony stały też na innych torach. W jednym z nich – i to dokładnie naprzeciwko - zamknięto moją babcię z dziadkiem i całą rodziną. Mama usłyszała ich głosy, próbując otworzyć okno wagonu. Siostry i matka błagały ją, żeby nas – maluchów - podniosła do okienka. Chciały nas jeszcze zobaczyć. Udało się spełnić ich prośbę dosłownie w ostatniej chwili, bo kilka minut później, stojący na sąsiednim torze pociąg ... ruszył. Nasz wagon stał jeszcze długo, ale w końcu i my pojechaliśmy w nieznane. Bez majątku, bez niczego, ubrani tak, jak staliśmy ... w Gdeszycach pozostał cały dorobek życia – nowo wybudowany dom, krowy, świnie ... cały nasz dobytek.
Nasz transport ruszył w innym kierunku niż ten, w którym byli dziadkowie. Jechaliśmy bardzo długo – miesiąc, lub dłużej, jak opowiadała mama. Trafiliśmy na Ural. Zawieźli nas gdzieś w lasy do tzw. łagrów. Polacy musieli budować sobie ziemianki. Miały one jedno okienko. Spaliśmy na pryczach i słomie.
Rodzice cały dzień musieli ciężko pracować w lesie – mężczyźni przy wyrębie, kobiety znosiły gałęzie i korę. Wiem, że głodni i przemarznięci, siedzieliśmy z bratem sami, na stole zrobionym z nieoheblowanych desek i tak wypatrywaliśmy rodziców przez okienko, aż nam nosy do szybki przymarzały. Któregoś dnia mój dwuletni braciszek zauważył w naszej ziemiance jakiś ruch: „Patrz Niunia, szczury”, a ja mu na to: „Siedź cicho, bo nas zjedzą”.
Mrozy były tam straszne – 40, 50 stopni. Mimo kufajek i walonek z onucami, było zimno. Polacy byli głodni i zmarznięci. Wielu umierało w lesie, więc chowano ich pod śniegiem. Rodzice dostawali głodowe porcje chleba, ale i tak dzielili się z dziećmi, inaczej by nie przeżyły. Ojciec dostał szkorbutu i wypadły mu wszystkie zęby. Podczas ciężkiej pracy w lesie, odmroził sobie nos i uszy.
O polepszenie losu Polaków upominał się u Stalina gen. Władysław Sikorski. To on wystarał się u Amerykanów o pomoc w postaci żywności (mąka, cukier) i ubrań. Nie wszystko jednak z darów UNRR-y docierało do zesłańców. Kradli z nich nie tylko Ruscy, ale też ci z Polaków, którzy pracowali przy rozdzielaniu paczek. Rodzice wspominali, że płakali na wieść o śmierci gen. Sikorskiego. Razem ze swymi współtowarzyszami niedoli obawiali się: Teraz to już z nami koniec będzie. Nikt już o nas nie będzie walczył i upominał się u Stalina. Niektórzy załamywali się psychicznie. Myśląc, że nigdy nie uda im się wrócić do Polski, że zawsze już będą głodować i marznąć - odbierali życie sobie i swoim bliskim. Nie chcieli się dłużej męczyć.
Później przewieziono nas do kołchozu w Uspience. Chociaż tam rodzice także musieli ciężko pracować – tym razem w polu i w kołchozie - było jednak trochę lżej niż w łagrze. W baraku mieszkalnym przydzielono naszej czteroosobowej rodzinie jeden mały pokoik. Od 1943 roku było nas w nim już pięcioro – tam właśnie urodził się mój drugi brat.
Barak był drewniany, po obu stronach długiego korytarza znajdowały się małe pokoje, w których mieszkały pięcio- i sześcioosobowe rodziny. Budynków nie opalano. Było głodno i chłodno, a w nocy dodatkowo gryzły nas pluskwy i wszy.
W Uspience zachorowałam najpierw na czerwonkę, później na tyfus plamisty. Zawieziono mnie do szpitala, znajdującego się w miejscowości odległej o 50 km. Nie był to dobry szpital – nie dbano tam o zdrowie nawet Ruskich, a co dopiero Polaków. Źle było ze mną - byłam już tak słaba, że przestałam chodzić i mówić. Umieszczono mnie w izolatce. Kiedy mamusia dowiedziała się o tym, przyniosła pielęgniarkom swój przydział mąki i ciastek z UNRR-y. Narobiła takiego szumu, że w końcu przyszedł lekarz i widząc, że rzeczywiście jestem na wykończeniu, kazał mnie karmić, zarządzając przy tym dość oryginalną dietę: „Etoj dziewoczkie nada wodki”. Mama - choć zdziwiona - wystarała się gdzieś u Ruskich o samogon i przywiozła go do szpitala. No i tak mnie leczono.
W szpitalach nie tylko brakowało lekarstw. Prawie wszyscy lekarze byli na wojnie, od czasu do czasu przychodzili tylko dyżurni. Kiedy wreszcie nabrałam sił i sama wychodziłam do nocniczka na korytarz, moją uwagę zwrócił wielki pokój, pełen dzieci i niemowląt...dużymi wózkami wywożono z niego ciągle małe ciałka zmarłych. Te z maluchów, które jeszcze żyły - płakały, bo były chore i głodne. Nawet, jako sześcioletnia dziewczynka zdawałam sobie sprawę, że to coś nienormalnego, by pielęgniarki wypijały mleczko tym małym dzidziusiom. Opowiedziałam o tym mamusi, a ona mi wytłumaczyła, że pielęgniarki tak robiły, bo same były głodne, a niemowlęta przecież nic nikomu nie powiedzą ... tylko płaczą i umierają ...
Po powrocie ze szpitala byłam wiecznie głodna, a tu nie było co jeść. Pamiętam, jak starsi, dziesięcioletni chłopcy, zapędzili krowę predsiedatiela do stodółki, w której trzymano siano. Każdy wziął jeden metalowy kubek i doił tę krowę — jeden uczył drugiego, a było nas tam chyba z dziesięcioro. W całej tej wsi, czy kołchozie, była zresztą tylko jedna krowa. Potem już jej latem nie puszczano samej, żeby jej Polacy z głodu nie wydoili ...
W 1945 roku wywieziono nas bliżej Polski — w okolice Smoleńska i Charkowa, do kołchozu Profintier im. Józefa Stalina. Tutaj też mieszkaliśmy w barakach. Sami Polacy. Ojciec mój pracował przy wodokaczce — takiej wysokiej wieży z kołem, która pompuje na stepie wodę z głębin, a mamusia była stróżem w oborze z bydłem. Ojciec był mechanikiem i konserwatorem tej wodokaczki. Byli z niego zadowoleni i za to, że był dobrym pracownikiem, dali mu w nagrodę małego prosiaczka. Tata zagrodził go deskami w naszym małym pokoiku, a my, dzieci, mieliśmy uciechę. Prosiak był z nami z tydzień, a potem zniknął — na pewno rodzice go zabili, żebyśmy mieli co jeść.
W kołchozie były pola słonecznikowe, kartoflane, buraczane i pomidorowe. Pracowali na nich Polacy, ale nie wolno im było niczego wziąć. Nadal dostawaliśmy głodowe porcje chleba, ale raz dziennie także i zupę — barszcz ukraiński. Bardzo tę zupę lubiłam. Też była porcjowana.
Niektórym udawało się coś tam ukraść z pola, choć - gdyby ktokolwiek zobaczył i doniósł - groziło za to więzienie. My, starsze dzieci, 6-, 7-letnie, zbieraliśmy z pola (dla kołchozowych świń) kłosy lub podmarznięte ziemniaki. Nie widziałam tam drzew owocowych, ani żadnych innych. Były tylko stepy, a na nich burzany, które ludzie zbierali, aby palić nimi w piecach.
Wiosną 1946 roku wróciliśmy do Polski. Kiedy przez okno bydlęcego wagonu zobaczyłam kwitnące jabłonie, grusze i wiśnie byłam naprawdę pod wrażeniem: „Ale tu jest pięknie! Co to za kraj?” Mamusia powiedziała: „To, dziecko, nasza Polska”. „Mamusiu, jaka piękna jest nasza Polska!”.
Z zesłania jechaliśmy długo — prawie miesiąc. Nie zawieziono nas już w rodzinne strony, bo te ziemie zajęli Ukraińcy, tylko na zachód, do Piły. Miasto było zburzone po wojnie, więc gdy transport stanął, Polacy poszli je obejrzeć i może coś przynieść. Jeden z chłopców znalazł niemiecki długopis, czy coś w tym rodzaju. Była to mina ... zabiła go. Inni przynosili szmaty, a ja ... nazbierałam kwitnących piwonii i kolorowych papierków. Przyniosłam je w podołku i bawiłam się nimi. Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałam – ani kwiatów, ani kolorowych papierków.
Potem nasz transport wyruszył przez Krzyż do Gorzowa Wielkopolskiego. Tu mieszkaliśmy kilka miesięcy, a z PUR-u dostawaliśmy kartki na żywność. Stąd pojechaliśmy do Racławia w gminie Bogdaniec. Ojciec poszedł do pracy w warsztacie PGR-u jako mechanik -naprawiał snopowiązałki, podkuwał konie itp. Mama też musiała pójść do pracy, a my znowu zostaliśmy sami w domu. Jesienią 1946 r. rozpoczęłam naukę w 1 klasie Szkoły Podstawowej w Racławiu. W tym samym roku poszłam do I Komunii Świętej w Baczynie. Tam też poszedł do Komunii mój brat Edek. Józek zaś został ochrzczony - jako trzyletnie już dziecko - bo tam, na Uralu, gdzie się urodził, Ruscy trzymali w kościołach zboże lub owce.
Wspomnienia Weroniki Stonogi pod tytułem "Moje wspomnienia z wywózki"
z książki "20 lat Koła Związku Sybiraków w Gorzowie Wielkopolskim" wydanej przez Wojewódzki Ośrodek Metodyczny w Gorzowie Wlkp.
3.10.2010 13:35
Surma Alek
Opowieść zaczyna się na Syberii
W Zimowy sobotni wieczór ,pomimo siarczystego ponad 40 stopniowego mrozu, panującego w Krasnojarsku, zgromadził pokaźną gromadkę młodzieży w domu położonym na przedmieściu wokół pieca w kożuszkach stali chłopcy i dziewczęta w wieku około 20-25 lat. Jedynym bo 17-letnim młokosem w tym gronie był Bolek Surma. Borys jak zwali go miejscowi. Ten zaszczyt przebywania „sysuna”(młokosa) w tak dorosłym gronie wynikał z faktu iż pomimo młodego wieku, cieszył się on sławą utalentowanego „bajańszczyka „(nazwa od bajana-guzikowego akordeonu). Siedząc na jedynym krześle, rozpoczął właśnie kolejną „czastuszkę”. Po niej popłynęły chwytające za serce zwrotki walca „Rozkinułoś more szyroko”, a za chwilę podrywająca do tańca piosenka „Ech jabłoko kuda ty krutiśsa”. Młodzieży nie zaskoczyła kolejna z wielkim uczuciem wykonana pieśń „Po dikich stiepiach Zabajkalia”. Nie zaskoczyła bo owym pieśniarzem i akordeonistą był Polak, urodzony w Krasnojarsku syn zesłańca Aleksandra. Aleksander Surma trafił tam, wzięty do niewoli w jednej z potyczek toczących się w trakcie powstania styczniowego. To mój dziadek a Bolesław był moim ojcem. Gdyby nie jego charakter gawędziarza, pewno o tym nazwisku i o moich oraz moich dzieci korzeniach, ślad by zaginął. Nie zachowały się z tego okresu żadne dokumenty, bowiem burzliwe wydarzenia jakich los nie szczędził ojcu, nie sprzyjały przechowywaniu dokumentów i pamiątek. Zostało tylko to co przechowała moja pamięć z barwnych opowieści mojego Taty. Przez całe życie pragnąłem opisać to co zapamiętałem a rozwój informatyki i internetu, pozwala moje pragnienia urzeczywistnić. Los mi sprzyja bowiem udało się wykupić stronę http://www.surma.pl ,aby na niej zawrzeć dzieje mego rodu. Niechaj ta strona i opisane na niej dzieje mojej rodziny będą hołdem dla mojego ojca. Dopiero po wielu latach, jako dorosły człowiek zdałem sprawę z faktu jak mocne piętno wywarł on na moje dalsze życie. Ogromny patriotyzm spowodował iż służyłem krajowi przez 20 lat jako żołnierz zawodowy od elewa do oficera. Brakuje mi go do dzisiaj a mam już 55 lat. Zauroczenie jego osobowością jest tak duże ze przywołuję go w trudnych chwilach. W snach spowiadam się ze swoich dokonań i oczekuję ich akceptacji. Jestem też niezwykle dumny z noszonego nazwiska i wydaje mi się ze nie jestem odosobniony. Liczę zatem że na tej rodowej stronie zainstalują się inni Surmowie. Może dzięki zbiorowym staraniom, powstanie saga rodu lub rodów noszących to jakże bojowe nazwisko. Surma, to przecież starożytna nazwa trąby bojowej o której nie tylko Konopnicka pisała ale i w starych kronikach jest o niej wzmianka. Kiedyś sądziłem że noszę unikalne nazwisko, teraz wiem że jest nas wielu. Osobiście poznałem Mariana z Biłgoraja (sam mieszkam w Zamościu) i mimo iż nie wiemy czy jesteśmy spokrewnieni- traktujemy się jak bracia. W Telewizji Lubelskiej występuje przesympatyczny ksiądz Leszek Surma. W Legii Warszawa ,gra znany piłkarz. Za pośrednictwem internetu, dowiedziałem się o naukowcach, przedsiębiorcach. Być może doprowadzimy kiedyś do ogromnego spotkania. A na razie- poznajmy się.

Protoplasta Aleksander
Z powstania na zesłanie
Co wiem o dziadku Aleksandrze Niestety niewiele! Ojciec w swoich opowieściach skupiał się na własnych przeżyciach i dlatego mogę pisać o tym co wychwyciłem w nich o dziadku. A był to okres kiedy miałem 7-10 lat i moja obecna interpretacja może być niewłaściwa. Rodzice dziadka mogli mieszkać w okolicach Częstochowy. Od jednej z moich stryjecznych sióstr dowiedziałem się że prawdopodobnie mieszkali w małym miasteczku. Być może była to rodzina rzemieślnicza bowiem dziadek posiadał umiejętności krawieckie (co przydało mu się na zesłaniu). Pewne jest także to że poszedł jako 18-19 letni chłopak do lasu po wybuchu powstania Styczniowego w 1863 roku. Tam przybrał pseudonim Surma. Prawdopodobnie rodowe nazwisko brzmiało Głowacki. Został wzięty do niewoli i zesłany na Sybir jak wielu innych uczestników tego zrywu. Miejsce zsyłki –Krasnojarski Kraj. To niezwykle ciekawa część Rosji. Warto poznać historię tej krainy do której tygodniami zmierzały kibitki z zesłańcami. Krasnojarski Kraj to największy pod względem terytorialnym region Rosji o powierzchni 2,4 mln km2 i zamieszkały obecnie przez ponad 3,5 mln ludności. Przez kraj przepływa rzeka Jenisej o długości ok. 3,5 tys. km, która wpływa do Morza Karskiego. Płynąc Jenisejem w ciągu kilku dni można zobaczyć stepy, tajgę, tundrę i pustynię arktyczną. Jest to ważna droga wodna Syberii, na której znajdują się dwie potężne elektrownie - Krasnojarskaja i Sajano-Suszeńskaja. Rzeka jest ważnym elementem stolicy regionu - położonego po obydwu jej stronach Krasnojarska, miasta portowego, liczącego ponad 900 tys. mieszkańców. W opowieściach ojca zajmowała dużo miejsca. Krasnojarsk został założony w 1628 roku jako bastion, chroniący osady przed najazdami koczowników. Andrzej Dubieński, polski szlachcic, którego przodkowie wyjechali z Polski w 1425 roku, przybył na te tereny na czele oddziałów kozackich w celu założenia ostrogu. Miejsce dopływu rzeki Kaczy do Jeniseju było tak malownicze, że nazywano je "Krasnym Jarem" - stąd prawdopodobnie pochodzi nazwa dzisiejszego Krasnojarska. Na początku była to nieduża osada wojskowa, która z czasem przeobraziła się w miasto. Krasnojarsk otrzymał prawa miejskie w 1690 roku, kiedy Syberia ostatecznie została przyłączona do Rosji. Miasto zaczęło rozwijać się w szybkim tempie od 1822 roku, po uzyskaniu statusu stolicy guberni jenisiejskiej. Pojawiły się urzędy państwowe, szkoły, murowane domy - do miasta zaczęli ściągać kupcy i rzemieślnicy. Gwałtowny rozwój gospodarczy pod koniec XIX wieku nastąpił w związku z wydobyciem złota i budową Kolei Transsyberyjskiej. Krasnojarsk był tradycyjnym miejscem zsyłek. Pierwszymi więźniami na Syberii byli wygnani z Centralnej Rosji starowiercy po rozłamie prawosławnej Cerkwi w połowie XVII wieku. W wieku XVIII przez Krasnojarsk prowadził szlak katorżniczy, zwany traktem moskiewskim, ciągnący się tysiące kilometrów od Moskwy do Dalekiego Wschodu. W tym okresie kolejnymi zesłańcami byli dekabryści i uczestnicy polskich powstań narodowych. Krasnojarsk był również miejscem zsyłek marksistów i socjalistów, a w pierwszej połowie XX wieku - jednym z centrów sowieckich GUŁAG-ów (Krasłag). Wówczas w rejonie tym było kilkakrotnie więcej więźniów niż średnio w całej Rosji. Mieszkańcy Syberii - potomkowie katorżników i zesłańców politycznych, wywodzący się z mieszanki tradycji i kultur dziesiątek narodowości mieszkających na Wschód od Uralu, odznaczają się niezwykłymi cechami charakteru, do których zaliczyć należy przede wszystkim odwagę i wytrwałość, niezbędne do walki o przetrwanie w surowej syberyjskiej przyrodzie. Polacy w Krasnojarsku Zagospodarowanie ziem syberyjskich nad Jenisejem rozpoczęli na początku XVII wieku Kozacy, będący pierwszymi osadnikami na ziemi jenisiejskiej, zamieszkałej przez narody turkijskie. Także w XVII wieku pojawili się na tych terenach Polacy. Zachowany w archiwum państwowym Krasnojarska dokument informuje, iż wśród mieszkańców ostrogu krasnojarskiego niewielką grupę stanowili "obcokrajowcy Polacy", wśród których wymienia nazwiska: Raczkowski, Sobaczewski, Sokowski, Skworski, Matelski i in. Dzięki nim w drugiej połowie XVII wieku nastąpił rozwój kraju jenisejskiego - zbudowano nowe osady i miasta. W pierwszej połowie XIX wieku pojawili się w guberni jenisiejskiej Polacy-zesłańcy, najpierw uczestnicy powstania listopadowego, a nieco później - powstania styczniowego. W latach sześćdziesiątych XIX wieku wysłano na Syberię ok. 22 tys. powstańców, natomiast do guberni jenisiejskiej trafiło ok. 3.719 zesłańców - mężczyzn w wieku od 18 do 70 lat. Polacy cieszyli się wielkim uznaniem i zaskarbili sobie sympatię mieszkańców, którym służyli pomocą oraz pozostawali w dobrych stosunkach z rosyjskimi zesłańcami politycznymi. Krasnojarski Kraj wiele zawdzięcza Polakom, bowiem wśród zesłańców byli ludzie wykształceni, którzy wnieśli znaczny wkład w rozwój rosyjskiej nauki i kultury. Wielu naukowców miało swój udział w badaniach geograficznych, geologicznych i etnograficznych Kraju - Jan Czerski, Aleksander Czekanowski, Benedykt Dybowski, Wiktor Godlewski czy Wacław Sieroszewski wpisali się w historię wielkich odkrywców. Polacy byli także prekursorami w różnych dziedzinach życia, dokonując radykalnych zmian polepszających byt mieszkańców tego regionu. Wśród nich było wielu rzemieślników: stolarzy, ślusarzy, krawców, szewców, malarzy, piwowarów, sadowników i ogrodników, a niektóre rzemiosła były rzadkością na tych terenach. Z opowieści ojca wynika iż dziadek w trakcie postoju w Krasnojarsku uszył płaszcz rosyjskiemu oficerowi i on to uchronił go przed wysłaniem na wyrąb tajgi, gdzie niewątpliwie szybko by zmarł z powodu nieludzkich warunków pracy i braku adaptacji do ciężkich warunków panujących w tajdze. Dzięki protekcji owego oficera pozostał jako krawiec. Z czasem uzyskał prawo do zamieszkania w domu na przedmieściu i świadczenia usług cywilnym mieszkańcom Krasnojarska. Po kilku latach ożenił się z miejscową czałdonką (tak zwali siebie Rosjanie od kilku pokoleń zamieszkujący na Syberii. Niestety imienia mojej babki nie zapamiętałem. Długie zimowe wieczory (Na Syberii mówi się że zima trwa 9 miesięcy a potem lato i lato)-były zapewne czynnikiem szybkiego rozwoju rodziny. Dziadek spłodził bowiem 8 synów i jedną córkę.

Blisko, coraz bliżej
Czas czyni cuda. Przypomniałem sobie imię Babki. To Wiktoria. Powoli rekonstruuję imiona stryjów. Najstarszy miał na imię Władysław. On też ożenił się z sybiraczką Łukierią. Pamiętam ją ,kiedy przyjechaliśmy do Polski-jako ostatni chyba repatrianci w 1957 roku.. Była już wdową i nosiła spolszczone imię Łucja. To kobieta pozornie bardzo oschła i surowa, ale mnie lubiła. Pewno dlatego że los poskąpił jej własnych dzieci. Zapamiętałem też wzorowy porządek i czystość jakie utrzymywała w swoim pokoju. Mieszkała w miejscowości Cyców II w powiecie Chełmskim na Lubelszczyźnie. Przy rodzinie Świecaków. Zuzia Swiecak była jej bratanicą i prawdopodobnie stryjenka przekazała im dom, sama zachowując jedną izbę. Inni stryjowie, których imiona podsuwa mi pamięć to Jan i Stanisław (najmłodszy). Z moim ojcem doliczyłem się na razie 4 braci. Być może odtworzę i pozostałych. Po przyjeździe jako 6-cioletnie dziecko zapamiętałem też wizytę jedynej ciotki. Mieszkała w Hajnówce. Ponieważ znam jej syna Zdzisława Paszkiewicza ,liczę że pomoże mi uzupełnić podstawową wiedzę na jej temat. Mam nadzieję że z czasem uda mi się odtworzyć także wszystkie imiona stryjów. Ale wracajmy do dziadka. W 1883 roku i w latach następnych powstańcy polscy na mocy amnestii mogli powrócić do swojej Ojczyzny. Dziadek w raz z rodziną przyjechał na Wołyń, dopiero po I Wojnie Światowej. Gdzieś około 1920 roku. Z opowiadań ojca wynika ,że skusiła go oferta Rządu Polskiego, który przydzielał zesłańcom majątki w celu polonizacji tych ziem. Dziadek otrzymał 100 ha ziemi w powiecie Maniewicze. Z czasem, jak żenili się synowie wydzielał im samodzielne gospodarstwa.
Losy ojca Bolesława

17 mgnień wiosny
Ojciec żył na przełomie wieków. Urodził się w 1899 roku w Krasnojarsku, a zemrzeć mu przyszło już w Ojczyźnie w 1966. Przeżył dużo a umarł za szybko. Miał 67 lat. Swoim życiorysem mógłby obdzielić kilka osób. Ale wracajmy do syberyjskich początków. To kraj, który we wspomnieniach ojca, jawi się jako druga Ojczyzna. Mimo że doświadczył też mnóstwa cierpień. Z fascynacją opowiadał o rzece Jenisej i tajdze, którą określał jako żywicielkę. W niej polował już jako kilkunastoletni chłopak i zrywał cedrowe orzeszki. Tam cudem przeżył spotkanie z niedźwiedziem, któremu zaatakowany, wpakował do pyska kożuszek i uciekł. Był duszą towarzystwa. Miał od wczesnych lat smykałkę do muzyki i sam nauczył się grać na bajanie-narodowym rosyjskim instrumencie. Do tego śpiewał. Szybko zaczął być zapraszany przez starszą “małodzioż” na zimowe wieczorne spotkania. Często do tego okresu wracał w opowieściach. Bo wtedy był to dla niego świat, który oglądał własnymi oczami. Bo wtedy jeszcze... widział.
Nadeszła pierwsza wojna światowa. Na Syberię dotarła namacalnie, kiedy zaczęto brać do carskiej armii. Branka nie ominęła i ojca. Poszedł na wojnę jako 17-latek. Wrócił po kilku miesiącach jako niewidomy. Poza tym ,że gaz bojowy wypalił mu oczy- niczego więcej nie mówił. Jakby chciał wymazać to z pamięci. Tak zaczęło się jego pasmo nieszczęść. Z wojny przywlókł ospę. Kilka miesięcy walczył o życie. Blizny na twarzy pozostały na zawsze. Jeszcze większe zapewne, po zawodzie miłosnym. Idąc na wojnę w Krasnojarsku pozostawił dziewczynę. Kiedy walczył o życie, przychodziła rzadko, coraz rzadziej. Aby wreszcie któregoś wieczoru poprosić go o zgodę na zamążpójście za innego. Bo-ludzie powiadają że ty Borys nie przeżyjesz i swatają mnie innemu-powiedziała. – Zrób tak jak radzą- odpowiedział - ja nie przeżyję. Przeżył. Jak powiadał, nie miał żadnej satysfakcji ,kiedy dowiedział się że była bita i poniewierana przez męża.

Nowy rozdział
Wraz z ojcem i rodzeństwem wyjechał na Wołyń. Wtedy polski Wołyń. Ożenił się i kalectwo nie stanowiło dla jego żony żadnej przeszkody. Był przystojny, towarzyski, dowcipny. Był dobrą partią Pobierał rentę inwalidzką za utracony wzrok. Zarabiał bardzo dużo jako muzyk. Zapraszano go na wszystkie wesela i większe uroczystości w okolicy. Jak nikt, potrafił bawić i rozśpiewać obecnych. Sam to widziałem już w Polsce. A jego piosenki potrafię zaśpiewać do dziś.
Urodziło mu się dwoje dzieci. Pierworodny Mikołaj, odziedziczył po nim wzrost, rysy i talent muzyczny. Córka Antonina (Tonia) wdała się bardziej w matkę i odziedziczył po niej ukraiński typ urody. Gdy wybuchła II wojna, (Na Wołyń przyszła w 42 roku) robił wszystko aby syna nie oddać na front. Zrzekł się renty, aby syn został uznany za jego jedynego opiekuna. Wybronił go tylko przed wojną. Nie obronił przed ukraińskimi nacjonalistami.
Kiedy nastała niemiecka okupacja, w lasach zaczęli się ukrywać ci , którzy mogli spodziewać się represji. Żydzi, polscy urzędnicy. Wydawali i denuncjowali ich Ukraińcy. Do takich osób należał błąkający się samotnie po lasach Józef Sobiesiak- przedwojenny urzędnik starostwa w Maniewiczach. Wiedział ,że moi stryjowie pomagali polskim żołnierzom ukryć przed bolszewikami broń. Zwrócił się o pomoc w jej pozyskaniu. Stryjowie wskazali mu miejsce gdzie zakopano 2 furmanki z bronią i amunicją.
Luźno też z nim współpracowali, kiedy stworzył oddział partyzancki. Wzmiankę o tym zamieścił w książce “Ziemia płonie”. Mając sporo materiału wybuchowego zaczął wysadzać wojskowe transporty. Ojca wykorzystywał jako zwiadowcę w celu rozpoznania zawartości wagonów. Ślepy grajek na peronie w Maniewiczach, Kowlu czy Sarnach nie wzbudzał podejrzeń Niemców, a sprytny chłopak –partyzant udający przewodnika sprawdzał co stanowi zawartość wagonów.

Los uderza po raz drugi
Tereny Wołynia w owym czasie to był partyzancki kraj. Działali tam partyzanci sowieccy przerzucani za front, współpracujące z nimi takie oddziały jak wspomnianego „Maxa”, operowały oddziały AK ale było też mnóstwo grup miejscowych nacjonalistów. Ci ostatni do największych wrogów zaliczali Polaków zamieszkujących tereny Wołynia. Ojciec mieszkał we wsi Okońsk, niedaleko Maniewicz. W okolicy nie było dużych skupisk polskich, stąd nie doszło do tak masowych rzezi, jakie miały miejsce na terenach gęsto zasiedlonych przez osadników. Niemniej jednak bulbowcy i banderowcy działający w tych okolicach nie ustawali w poczynaniach mających zmusić nielicznych Polaków do opuszczenia swoich domów.” Wizytę” złożyli także i w domu ojca. Tego wieczoru znajdował się w nim tylko córka Antosia. Ojciec prawdopodobnie wraz z żoną był zaproszony aby pograć. Kiedy wrócili, zastali wyłamane drzwi. Antosia, drobna dziewczyna zdołała wcisnąć się za piec i w ten sposób ocalała. Ale ogromny szok wywołał śmiertelną chorobę. W kilka dni później nie żyła.
Ale to nie miała być jego ostatnia tragedia. Ojciec nie decydował się na wyjazd do Polski w ramach wielkiej repatriacji. Ukrainę opuściło jego całe rodzeństwo. Osiedlili się niedaleko, bo na Lubelszczyźnie. On pozostał być może ze względu na syna. Żona Mikołaja była Ukrainką i nie chciała opuścić kraju.
W 1848 roku umiera na tyfus żona ojca. Jak sobie radził zdruzgotany przez kolejną tragedię, nie wiem. Myślę że przy życiu trzymał go jeszcze fakt iż pozostał syn. Mieszkał w pobliskiej wsi i ojciec nie pozostawał samotny. Ale ciężko niewidomemu człowiekowi radzić w codziennym życiu. Starym zwyczajem sąsiedzi zaczęli bawić się w swaty. Poznano go z Zofią Delach ze wsi Lisowo położonej w rejonie kowalskim. Była z mieszanej rodziny polsko-ukraińskiej i też doświadczona przez los. Matka jej umarła tuż po porodzie a ojciec ,kiedy skończyła 7 lat. Przebyte choroby lekko upośledziły słuch i wzrok. Wychowywała się przy rodzeństwie i od najmłodszych lat ciężko pracowała. Była młodsza od ojca o 12 lat ale kiedy usłyszała pytanie-Zosia chcesz zostać ze mną? -bez wahania się zgodziła. Mogła wreszcie być gospodynią u siebie. Z tego małżeństwa z rozsądku – 2 maja 1951 roku urodziłem się ja.

Ale wróćmy jeszcze do losów Mikołaja.
Kiedy w 1944 roku na Wołyń ponownie wkroczyła Armia Czerwona, zaczęto wprowadzać kolektywizację Największym problemem było wyszukanie odpowiednich ludzi do kierowania powstającymi kołchozami. Padło na Mikołaja. Był po tzw. „małej maturze”, lubiany przez miejscowych Ukraińców ,syn partyzanta –został przewodniczącym kołchozu w miejscowości Gradje, powiat Maniewicze. Tam przeprowadził się po zawarciu małżeństwa. Tak jak ojciec grał na „bajanie” i podobnie trudno było wyobrazić sobie wiejskie zabawy bez jego obecności. Nigdy nie odmawiał i chodził także na sąsiednie wsie. Wydawało się że nic mu nie grozi, chociaż w okolicy aż roiło się od „bulbowców” – ukraińskich nacjonalistów. Przymykał oczy na nocne rekwizycje żywności i był pewien że taka postawa zapewni mu bezpieczeństwo. Wszystkim dogodzić jednak nie sposób. Znalazł się taki, któremu nie podobały się rządy Polaka. Wiedział że działający w terenie „bulbowcy” nie zrobią krzywdy współpracującemu po cichu przewodniczącemu. Szukał innej sposobności. Kiedy w okolicy pojawił się oddział z innych rejonów, zgłosił się do współpracy. Mikołaja opisał jako tego, który będzie sprzeciwiał się zaopatrywaniu oddziału w kołchozie. Inne argumenty nie były potrzebne. Polak musiał zginąć. Mikołaj wpadł w zasadzkę, kiedy wracał z grania w sąsiedniej wsi. Miał karabin, bronił się ale amunicja się skończyła i na drugi dzień znaleziono go obdartego z ubrania, butów… Niedługo po tym zabójcy wpadli w ręce NKWD. Tłumaczyli że gdyby wiedzieli że informacje były fałszywe, nigdy by do tego nie doszło. Brat zginął w 1950roku, pozostawiając 2-letniego syna Włodzimierza. Nie doczekał przyjścia na świat drugiego dziecka. Urodzony w 1951 roku Ten na pamiątkę po ojcu otrzymał imię Mikołaj.
Ojciec uznał iż dalej już nie ma po co żyć. Nie mógł zdecydować się na samobójstwo, postanowił zapić się na śmierć. Pędził i pił bimber na okrągło. Od śmierci uratowali go sąsiedzi-Ukraińcy. Przywiązywali go do łóżka, aby nie dopuścić do alkoholu. Karmili i opiekowali się aż do momentu, kiedy uznali że doszedł do równowagi. Gdyby nie oni matka zapewne nie zapobiegła by tragedii.

Minęło kilka lat. Stosunki z synową nie były najlepsze. Ojciec uważał że gdyby nie namówiła Mikołaja na zamieszkanie w jej rodzinnej wsi-nie doszło by do tragedii. Zdecydował się na wyjazd do Polski. Nie było to łatwe. Panował okres stalinowski. Wszyscy zamieszkujący tereny Ukrainy zostali uznani za obywateli radzieckich. W wydawanych dowodach osobistych tzw. „sprawkach” wpisywano każdemu narodowość i obywatelstwo radzieckie. Ojciec uparł się że przyjmie ten dokument wówczas kiedy zostanie wpisana narodowość polska. Władze miejscowe były bezradne wobec takiego uporu. Nie zdecydowano się na surowe sankcje za nieposłuszeństwo zapewne z uwagi na partyzancką przeszłość i funkcję jaką pełnił syn Mikołaj. Ojciec żartował że nie bardzo mieli czym go postraszyć, bo Sybirak zsyłki się nie boi. Ale wielokrotne prośby o zgodę na wyjazd do Polski były odrzucane. Zmieniło się dopiero po śmierci Stalin. List skierowany osobiście do Bułganina -nowego ministra spraw wewnętrznych , spowodował iż mogliśmy w 1957 roku opuścić Kraj Rad.

Repatriacja
Wyjazd do Polski pamiętam dokładnie. Miałem już prawie 6 lat. Najpierw cały, skromny dobytek został załadowany na kołchozową ciężarówkę. Był styczeń 1957 roku, a my wraz z bagażem jechaliśmy na odkrytej skrzyni do Kowla. Tam żołnierze przerzucili tobołki do wagonu towarowego. Przed odjazdem wsiadł do wagonu sowiecki oficer. Ojciec potem wyjaśnił iż był to major KGB. Wyruszyliśmy wieczorem. Po pewnym czasie stanęliśmy. Lokomotywa cofała się i znowu ruszała , aż wreszcie wagon znieruchomiał. Major wstał i powiedział – Praszczajtie uprymyj gaspadin Surma, eto wasz raj -(żegnajcie uparty Panie Surma, oto wasz raj).Wyszedł z wagonu i zamknął wajchę po zewnętrznej stronie. Siedzieliśmy tak całą noc, nie wiedząc co dalej. Nie wiadomo było gdzie jesteśmy i jaki czeka nas los. Rankiem usłyszeliśmy rozmowę w polskim języku. Ojciec zaczął krzyczeć i po chwili drzwi otworzył 2 polskich kolejarzy. Byli zszokowani naszą obecnością. Okazało się że nasz samotny wagon stoi na bocznym torze, tuż za granicą. Zawiadomiono naczelnika stacji w Dorohusku. Ten po rozmowie z ojcem i obejrzeniu dokumentów, polecił podciągnąć wagon blisko stacji a nas zaprosił na posiłek. Kolejarze byli bardzo serdeczni ale musieli oczywiście powiadomić władze w Chełmie. Przyjechało stamtąd kilku urzędników i skrupulatnie wypytywali o wszystko. Dla władz był to nietypowy przypadek, bowiem Rosjanie nie powiadomili o tym transporcie. Wreszcie wieczorem zawieziono nas do Chełma i zakwaterowano w hotelu robotniczym. Byliśmy w Polsce.

Przez następne dni ojca wzywano do różnych instytucji .Chodziłem z nim jako przewodnik. Ojciec był niewidomy. Ojciec pytał urzędników czy znają Sobiesiaka , który był dowódcą oddziału partyzanckiego na Wołyniu .Okazało się że ojca znajomy nosi rangę Kontradmirała i pracuje w Sztabie Generalnym WP. Poszły w ruch telefony. Pan Sobiesiak zaprosił ojca do Warszawy. Przyjął nas bardzo serdecznie, zakwaterował w hotelu a wieczorem przyszedł na rozmowę.
Powiedział że ojciec może wybierać w jakiej części kraju chce zamieszkać. Zapewnił że otrzyma mieszkanie i środki na zagospodarowanie. Rodzina ojca w większości zamieszkiwała na Lubelszczyźnie, dlatego ojciec zdecydował iż osiedli się w pobliżu. Poprosił też aby to była wieś bo na niej czuje się najlepiej.
Wróciliśmy z powrotem do Chełma. Urzędnicy byli już widocznie uprzedzeni o decyzjach, bowiem wyszukali najbliższą rodzinę. Zawieziono nas do miejscowości Cyców w powiecie Chełmskim, gdzie mieszkał jeden ze stryjów. Zamieszkaliśmy u niego. Po kilku dniach przyjechał urzędnik z Chełma i zaproponował nam przydzielenie gospodarstwa we wsi Busówno leżącej kilkanaście kilometrów od Cycowa. Pojechaliśmy obejrzeć lokalizację. Dom pełnił uprzednio funkcję siedziby spółdzielni produkcyjnej, był okazały i nowoczesny.

Rodzice zdecydowali że w nim zamieszkają. Przeprowadzono błyskawicznie niezbędne remonty i wreszcie wylądowaliśmy na swoim. Ojciec otrzymał akt własności na dom i 5-hektarowe gospodarstwo. Niebawem też w ramach tzw. zagospodarowania -krowę , świnki, drób i podstawowe narzędzia. Mieszkańcy wsi zorganizowali zbiórkę płodów rolnych, aby starczyło nam do nowych zbiorów. Wiosną ojciec posiał zboże, posadzono kartofle. Jesienią zebraliśmy już własne produkty. Oczywiście wszystkie prace wykonali sąsiedzi. Ojciec z uwagi na kalectwo sam by tego nie zrobił. Nie bardzo tez na tym się znał. Ponieważ w bardzo krótkim czasie przywrócono mu rentę inwalidzką, były pieniądze na zapłacenie sąsiadom.

Zakończenie
Rozpoczęło się normalne życie. Dzisiaj ,kiedy mam już za sobą wiele lat wiem że siermiężne i ubogie. Że w tym czasie był też inny świat a ludzie tam mieszkający postrzegali nas tak ,jak my dzisiaj widzimy ludzi z krajów 3 świata. Ale ja nie odczuwałem żadnego niedostatku , a sądzę że i ojciec po wszystkich przejściach znalazł spokojną przystań. Uwierzył , że nic więcej złego w życiu go nie spotka. Z czasem wypogodził się, zaczął spotykać się z kolegami, których poznał w Polskim Związku Niewidomych. We wsi był też sąsiad mający za sobą szlak bojowy w I Armii Wojska Polskiego. Obaj snuli przy butelce bimbru swoje opowieści , a ja siedząc cichutko chłonąłem je z zapartym tchem. Zapadła mi w pamięć i historia rodziny i soczyste rosyjskie anegdoty. A także piosenki. Rosyjskie ale i te mówiące o partyzanckich i żołnierskich losach. Wszystko to spowodowało iż wcześnie zacząłem się interesować historią. Pasjami czytałem książki opowiadające o bohaterstwie zwykłych ludzi. To dzięki nim nabyłem wiary w możliwość pokonania przeciwności losu. We własnym przekonaniu uważam że czegoś we własnym życiu dokonałem. Niestety mojemu ojcu nie dane było ,aby tego doczekać. Zmarł 9 września 1966 roku na moich rękach. Ja rozpocząłem 16 rok życia. Aby opowieść była pełna, trzeba zmierzyć się z własnym życiorysem. Nie wiem jak długo potrwa proces pisania o samym sobie. Ale chciałbym przynajmniej w zarysie o tym opowiedzieć. Czas przemierzyć własny już 56-letni szlak z Okońska leżącego na Wołyniu do Zamościa .
14.02.2011 10:31
Wojno Lucyna ze Śliwowskich h. Jasieńczyk.
Wspomnienia
Zanotował -Zdzisław Wojno h . Ślepowron syn Lucyny.
Poniżej wklejam wspomnienia mojej mamy o syberyjskiej tułaczce.
Dzieciństwo spędzone na Sybirze.

„ Urodziłam się 23 kwietnia 1931r. w Łomży. Moja mama była chora i na podtrzymaniu ciąży leżała w szpitalu w Łomży. Tam przyszłam na świat. Mama Wiktoria z Łuniewskich h. „Łukocz” Śliwowska nie odzyskała zdrowia i zmarła, kiedy miałam dwa lata i cztery miesiące. Wychowywała mnie jej młodsza siostra Kazimiera, która potem została żoną mojego taty Juliana, a moją macochą.
Mieszkaliśmy we wsi Buczyno Mikosy pow. wysokomazowiecki. Ojciec Julian Śliwowski h.Jasieńczyk był podoficerem Wojska Polskiego i w 1939 walczył na froncie w obronie Lwowa.
Tereny powiatu wysokomazowieckiego 17 września 1939r. znalazły się pod okupacją
Sowiecką. Wszelkie urzędy zostały obsadzone przez NKWD – bardzo często przez miejscowych polskich żydów komunistów, którzy otrzymali w ten sposób dostęp do wszelkich informacji o miejscowej ludności. Powiat wysokomazowiecki był w tym czasie zamieszkiwany w 70% przez szlachtę.
Już w styczniu 1941r. zjawiło się w naszym domu NKWD z poleceniem aresztowania ojca. Nie zastali go w domu, bo akurat pojechał z końmi na jarmark do Sokół. Sowieci postanowili czekać na niego w domu. Za namową macochy powiedziałam sowieckiemu żołdakowi, że muszę udać się do wygódki obok stodoły. Poszedł za mną. Z tyłu za stodołą był las. Uchyliłam ruchome deski i czmychnęłam do lasu, a potem do sąsiadów, aby powiadomili ojca, że czekają na niego ruscy, niech nie wraca do domu. Sąsiad wsiadł na konia i zdążył odnaleźć ojca i uprzedzić go. Kiedy wróciłam do domu dostałam srogie lanie od sołdatów. Ojciec ukrywał się do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej do 22 czerwca 1941r.
Dnia 20 czerwca 1941r. o godzinie 4 rano obudziło nas łomotanie do drzwi. Do domu wtargnęli żołdaki NKWD, kazali zabrać ze sobą trochę rzeczy osobistych i jedzenia i powiedzieli, że nas aresztują i zabierają ze sobą. Przyprowadził ich polski Żyd, znajomy rodziny o nazwisku Gołąbek (prawdopodobnie urzędnik sielsovieta w Kalinowie Solkach). Był w mundurze NKWD ale nie wszedł na podwórko tylko obserwował wszystko z drogi przed bramą. Zabrano nas pięć osób: mnie 10lat, macochę Kazimierę Śliwowską 25lat, siostrę Wiktorię 5lat, drugą siostrę Reginę 3lata i najmłodszego brata Andrzeja mającego zaledwie 5miesięcy. Matka Kazimiera cały czas płakała, a nasze rzeczy pakowała babcia. I tym sposobem mieliśmy niewielkie zapasy na czas podróży. Zostaliśmy aresztowani za to, że byliśmy szlachcicami, a mój ojciec brał udział w kampanii wrześniowej w stopniu podoficerskim, za to że umiał posługiwać się bronią i za to, że był dobrym gospodarzem zwanym przez ruskich „kułakiem”. Innym transportem wywieziono na Sybir dwóch braci mojego ojca z rodzinami i dziadka Aleksandra z Osip Wydziory.
Zawieźli nas na stację kolejową Czerwony Bór i załadowali do bydlęcych wagonów.
W wagonach umieszczano po 8 do 10 rodzin (40-50) osób. My znaleźliśmy się w wagonie nr 17. Wagonów było 19. Na Sybir wieźli nas ok. czterech tygodni. Na stacjach nie wolno było komunikować się z nikim. W wagonie na środku był wycięty otwór, przez który można było załatwiać się. W takich przypadkach rodzina osłaniała każdego kocem albo prześcieradłem zabranym z domu. Podróż była długa i wyczerpująca. Było lato więc w wagonach było duszno i gorąco. Baliśmy się o najmłodszego kilkumiesięcznego Andrzejka. Nie mieliśmy żadnych pieluch tylko jakieś kawałki prześcieradeł czy innych szmat, nie wspominając o możliwości jakiejś kąpieli czy mycia. Często siadałam przy wrotach wagonu, sadzałam Andrzejka na kolanach, a wiatr wpadający przez szpary osuszał rany i krosty na ciele Andrzejka. Dużo dzieci i starszych umierało z głodu i wycieńczenia. Nikt ich nie grzebał. Wyrzucano ciała z wagonów, najczęściej wtedy, kiedy pociąg zatrzymywał się na moście nad jakąś rzeką. Zdarzało się raz, że matka ukrywała ciało zmarłego dziecka, bo chciała je pochować po chrześcijańsku. Jednak żandarmi sprawdzali dokładnie wagony, wtedy zabierali ciała dzieci a matka dostawała w najlepszym przypadku kilka kopniaków i cierpiała podwójnie z żalu i bólu.
Odgłosy wojny dotarły do naszego transportu na terenie dzisiejszej Białorusi w miejscowości Zelwa na rzece Zelwianka. Pociąg zatrzymał się na moście, a obsługa uciekła, bo nadleciały niemieckie samoloty zrzucając bomby. Mężczyźni zdołali wyrąbać parę desek i zaczęli wymachiwać białymi szmatami, wówczas niemieckie samoloty sfrunęły nisko nad pociąg i odleciały. Byliśmy przekonani, że zginiemy na tym moście. Już po wojnie dowiedziałam się od znajomej, która również jechała tym transportem, że o bombardowaniu naszego pociągu dowiedziały się rodziny pozostałe w kraju. Wtedy kilkunastu mężczyzn pojechało na miejsce tego wydarzenia do Zelwy. Niestety pociągu już nie było, bo odjechał dalej na Sybir. Rozmawiali o tym z miejscowymi ludźmi. Świadkowie z płaczem opowiadali, że w czasie bombardowania nagle nad pociągiem pojawiła się Matka Boska okrywająca go swoim niebieskim płaszczem i razem z polskimi ofiarami popłynęła na Sybir. Świadkowie twierdzą, że był to cud.
Docelowym przystankiem transportu z Polakami był Tomsk w głębi Syberii, jednak po krótkim pobycie transport cofnięto do Omska. Wyładowano nas pod namiot areny cyrkowej. Tam spędziliśmy kilka dni. Potem zawieziono nas do miejscowości Kolosovka. Czekaliśmy na następny transport. Miejscowi przyglądali się nam bacznie. Z niedowierza- niem patrzyli na nas i dyskutowali między sobą, że niby więźniowie a mają tyle bogatych rzeczy ze sobą. Pamiętam jak jedna z polskich kobiet wyłożyła na kamieniu kawałek chleba, który wiozła jeszcze z Polski. Chleb był już lekko spleśniały, więc rozsypał się na drobne kawałki- sądziła, że wydziobią go ptaki. Widział to mały rosyjski chlopiec. Podbiegł i zawołał „Babuszka nie brasaj chleba, ja jego skuszaju”. Chwycił łapczywie resztki chleba i zjadł. Wtedy zrozumieliśmy, że tutaj na Syberii jest wielka bieda i czekają nas ciężkie czasy.
Następnie załadowano nas na statki rzeczne mieszając ludzi w ten sposób, że brano ludzi z jednego wagonu z przodu pociągu i innych z tyłu pociągu. Tak płynęliśmy w dół rzeki Irtysz trzy dni i dotarliśmy do portu Tara.
W Tarze załadowano nas na barki rzeczne do przewozu węgla. Podróż trwała znowu cały dzień. Baliśmy się wszyscy strasznie, myśleliśmy, że się potopimy-barka bujała się na wszystkie strony, a my wybrudziliśmy się pyłem węglowym jak górnicy. Modliliśmy się całą drogę, najbardziej trzymała nas na duchu modlitwa ”Pod Twoją obronę…” Wyładowali nas na brzeg i stamtąd zapakowali na ciężarówki, aby rozwieźć po kilka rodzin do okolicznych kołchozów. Tak dotarliśmy do kołchozu Noskova. Rozmieszczono nas w zimnych obskurnych, zawszonych i zapluskwionych barakach. Do końca życia nie zapomnę ukąszeń pluskiew. Tak nas rozdzielili, że wśród Rosjan było nas tylko kilka rodzin Polskich.
Byliśmy tam dziewięć miesięcy do kwietnia, 1942r.
Rosyjski naród to biedny naród. Ludzie wyjątkowo życzliwi, dzielili się z nami wszystkim, co mieli. Tym zwykłym biednym ludziom zawdzięczamy nasze życie.
Mieszkaliśmy w drewnianym zimnym baraku. Nie dość, że zimno to jeszcze gryzły nas wszy i pluskwy. Strasznie piekło ich ukąszenie. Tak mieli wszyscy i my zesłańcy i Rosjanie.
Dostawaliśmy jakieś skromne racje żywnościowe, ale wszystkiego było mało. Jednak najlepsze były zmarznięte ziemniaki, które udało się nam zebrać na polu. Wtedy najadaliśmy się do syta. Jak mama dostawała pracę w oborze to po kryjomu udało jej się ukraść trochę mleka-to był rarytas ale najczęściej mleko trafiało do mojego małego braciszka Andrzeja. Mama karmiła go piersią przez cztery lata i dzięki temu zdołał przetrzymać to piekło i przeżył.
Kiedy został podpisany układ Sikorski - Majski dostaliśmy bumagę, że jesteśmy wolni. Matka postanowiła, że nie zostaniemy tam dłużej, że jak tylko puszczą śniegi to ruszamy na zachód w stronę Polski. Tak też uczyniła. Wiosną 1942r. w kwietniu w pięć polskich rodzin ruszyliśmy pieszo na zachód. Była to karkołomna wyprawa. Jeden ze znajomych Polaków zrobił dla mojego młodszego rodzeństwa drewniane sanki-matka wymościła je jakąś pierzyną i kożuchem i powędrowaliśmy w nieznane…
Ci, co zostali przestrzegali matkę żeby nie wyruszała, bo nie da rady i wszyscy zginą w nieznanej ziemi z zimna i głodu. My jednak wyruszyliśmy. Wędrowaliśmy od kołchozu do sowchozu. Prosiliśmy o pożywienie i nocleg i zawsze go dostaliśmy w jakiejś szopie.
Każdy dzień w innej wsi w innym kołchozie lub sowchozie, każda noc pod jakimś cudzym nieznanym dachem.
Zawsze rano biegałam z siostrą po prośbie-żebraliśmy, aby dostać coś do jedzenia. W jednej z wsi na noclegu spotkaliśmy sowieckiego żołnierza, który z przepustki wracał na front. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy polskimi dziećmi-zesłańcami, wzruszony oddał nam swoją walizkę pełną sucharów. To dzięki takim ludziom przeżyliśmy… Mieliśmy tylko jeden dłuższy postój w Pietropawłowsku w Kazachstanie, ponieważ były roztopy i niewyobrażalne błoto, które nie pozwalało nam na dalszą wędrówkę. W dalszą drogę ruszyliśmy dopiero po dwóch, może trzech tygodniach, kiedy ziemia i drogi trochę obeschły.
Czasami udało się wyżebrać „łapcie” – buty z plecionego łyka i dzięki nim nie wędrowaliśmy boso. Sanki matka zamieniła na jakiś wózek coś w rodzaju drewnianej taczki i w niej wieźliśmy naszego brata Andrzeja. Wędrówkę zakończyliśmy 2 października, 1942r, kiedy dotarliśmy na Ural. Robiło się już mroźno i dalej nie dało się wędrować.
Zatrzymaliśmy się w sowchozie o nazwie „Podsiobnoje Hoziajstwo Gorbalnica” rajon Złotoust obłast Czelabińsk. Miejscowi Rosjanie nie dowierzali, że pieszo przewędrowaliśmy taki kawał Syberii – mówili, że było to ok. 1500km a może 2tyś kilometrów.
Mama dostała pracę w sowchozie, a ja opiekowałam się przez pewien czas dzieckiem Rosjanki, która je miała z Polakiem – zesłańcem, lecz on zaciągnął się do polskiego wojska. Pracowałam za jedzenie, lecz byłam rozłączona od macochy i rodzeństwa, bo znajdowałam się 5km od nich. Ta rozłąka była dla mnie nie do zniesienia. Do końca życia nie zapomnę tych uczuć.
Pamiętam pod koniec naszego pobytu na Uralu bardzo smutną historię. Pewnego dnia moja matka została przydzielona do pracy w chlewni-przy świniach. Miała tam brygadzistkę Rosjankę. Też była biedna, miała małe dziecko i męża na wojnie i pod opieką starą matkę. Jej dziecko też było głodne. Dostać do jedzenia zdrowe ziemniaki graniczyło z cudem, więc obie wymyśliły, że ukradną wiadro zboża i w innym sowchozie wymienią na ziemniaki. Mama jeździła wozem - tieleżką i woziła z innego sowchozu trociny na ściółkę dla świń. Ukryła, więc zboże i pojechała po trociny. Tam jednak trafiła na brygadzistkę-Żydówkę, która sprawdziła wóz i znalazła oczywiście zboże. Matkę natychmiast postawiono przed sądem i niechybnie skazano by na więzienie, ale do sądu przyszła brygadzistka Rosjanka i całą winę wzięła na siebie. Nie musiała tego robić, ale dzięki temu moja matka została uwolniona i dalej opiekowała się nami. Rosjankę skazano na 9 mcy więzienia. Kiedy zamykano ją w wiezieniu, powiedziała do mojej matki „..Ty Wiera (bo tak wołano na moją matkę) masz czworo dzieci one umarły by bez Ciebie, a ja mam jedno dziecko i babcię to się nim zajmie..”
Już nie spotkaliśmy jej nigdy więcej.
Aby zarobić parę kopiejek zakradaliśmy się na miejscową stację kolejową i kradliśmy żywicę, z której robiliśmy gumę do żucia tzw. „żwaczku”. Gotowaliśmy żywicę, a kiedy była miękka i ciągnąca wałkowaliśmy ją i ucinaliśmy coś w rodzaju kopytek (klusek). Taką żwaczkę sprzedawaliśmy za parę kopiejek na dworcu żołnierzom jadącym na front.
Moje młodsze rodzeństwo bawiło się z Rosjanami i między sobą rozmawiało już tylko po rosyjsku. Kiedy matka wracała zaczynała z nimi rozmawiać po polsku, aby nie zapomniały ojczystego języka. Przez cały czas matka uczyła nas pacierza i innych modlitw. Modlitwy dodawały nam siły i wiary, że powrócimy kiedyś do domu.
Najmłodszy brat Andrzej rozmawiał długo tylko po rosyjsku. Kiedy po powrocie do Polski zobaczył ojca na podwórku, pytał matkę? „..czto że etot mużyk z usami..”
Na Uralu mieszkaliśmy do 21 kwietnia 1946r. Miałam wówczas 15lat, kiedy przypadkiem, pracując u Rosjanki i bawiąc jej dziecko dowiedziałam się, że na stacji kolejowej będzie podstawiony pociąg do Polski. Pobiegłam szybko do sowchozu do matki przekazać tę dobrą wiadomość. Biegłam pięć kilometrów przez las, w którym były wilki, ale wtedy już ich się nie bałam. Chciałam jak najprędzej dotrzeć do matki i rodzeństwa. Kiedy dotarłam i przekazałam tę radosną nowinę, rozpłakaliśmy się wszyscy i w biegu zabieraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy spiesząc się, żeby zdążyć na pociąg. Udało się. Okazało się, że w pociągu byli prawie sami Żydzi i wagon z „ochronką” – polskimi syberyjskimi sierotami. Byliśmy jedyną polską rodziną w tym transporcie.
Kiedy pociąg zbliżał się do obecnych granic Polski, zauważyliśmy, że Żydzi wysiadali w popłochu na stacjach i uciekali. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, przecież przez całą dotychczasową podróż byli zadowoleni, głośno rozmawiali i cieszyli się, że jadą do Polski. Matka Kazimiera postanowiła porozmawiać z jednym starym Żydem, dowiedziała się, że w Polsce hitlerowcy wymordowali miliony Żydów. W Rosji nikt o tym nic nie słyszał.
Większość Żydów ze strachu wysiadła z pociągu i nie pojechała dalej do Polski.
Pociągiem dowieziono nas do Opola. Z Opola dostaliśmy bilety do naszej najbliższej stacji Szepietowo. Był maj. Jak wysiedliśmy na stacji brudni, śmierdzący i obdarci ludzie pokazywali nas palcami mówiąc „…Sybiracy?”. Wyglądaliśmy jak nędzarze. W Polsce była już w pełni wiosna, a my poubierani w grube, brudne i połatane ciuchy. Matka miała na sobie spódnicę, którą zabrała jeszcze z Polski. Spódnica cała w łatach, łata na łacie-tylko po opaśnicy można było rozpoznać materiał, z jakiego była uszyta.
Pieszo dotarliśmy do pobliskiej wsi Średnica gdzie mieszkali nasi krewni. Nikt nas nie poznał. Ile było radości i płaczu, gdy wyjawiliśmy, kim jesteśmy.
Pamiętam pierwszy gorący posiłek w Polsce- ciotka ugotowała prędko zacierki na mleku.
Nie mogłam się nadziwić, że jedzenie może być takie dobre.
Do domu do Buczyna Mikosy zawiózł nas furmanką krewny.
Radości było, co nie miara, gdy przywitał nas ojciec…
Ale jeszcze dzisiaj mam koszmary senne!!!
opowiadała: Lucyna Wojno z d. Śliwowska
15.03.2011 18:21
    Łazowski Mirosław
    wspomnienia wojenne dziadka

    Mój dziadek, a ojciec mojego taty Mirosław Łazowski ma bardzo bogatą i interesującą historię swojego życia. Urodził się 4 lutego 1921 roku.Mieszkał w Pińsku i tam chodził do średniej szkoły. Wiosna 1939 r. była dla niego pełna wrażeń, nadziei i oczekiwania. Tak więc w maju czekała go matura.Duże wrażenie zrobiło na moim dziadku wypadki polityczne, agresywne stanowisko Niemiec hitlerowskich i przewidywane zagrożenie dla Polski. Po maturze, jesienią czekał mojego dziadka pobór do wojska, gdyż na komisji poborowej został przydzielony do Szkoły Podchorążych Rezerwy Broni Pancernej w Modlinie. Dnia 1 lipca dziadek otrzymał obowiązkowe stawie- nie się w ramach Junackich Hufców Pracy w Węgierskiej Górze. Został przewieziony do Jeleśni, gdzie na 3 zmiany budował fortyfikacje- początki linii obronnej. Wkrótce forty te w stanie surowym zostały zajęte przez Niemców. W sierpniu dziadek pojechał z rodzicami na ostatnie wspólne wakacje, do ich majątku ziemskiego „Rudawka” . Po powrocie miał dużo wolnego czasu spędzał go z przyjaciółmi w rodzinnym Pińsku. 1 września 1939 r. o godz. 7:00 dziadek włączył radio i usłyszał, że wojska niemieckie przekroczyły granice Polski, a samoloty bombardują nasze miasta. Dziadek 5 września został powołany do Pomocniczej służby Wojskowej i wraz z kolegami chronił lotnisko polowe pod Pińskiem. Dostał do obrony stare karabiny z I wojny światowej z długimi wąskimi bagnetami. 12 września wrócił do Pińska i został powołany do ochrony pieniędzy i dokumentów Banków Rolnych. 18 września do Pińska wkroczyły wojska sowieckie. Byli entuzjastycznie witani przez żydowską część społeczeństwa. Oddziały wojska robiły fatalne wrażenie- karabiny na Sznurkach, płaszcze nie obrębione z frędzlami, a na plecach przywiązane worki. Dziadek wraz z kolegami jeszcze w klasie maturalnej wstąpił do nielegalnej Organizacji Młodzieży Narodowej. W jej ramach na początku listopada pojechał do Lwowa gdzie z połączenia z innymi organizacjami powstały grupy oporu, które podjęły przygotowania do akcji zbrojnej wiosną 1940 r. Jednak w połowie listopada plany zmieniły się i dostał zadanie przekazać zaszyfrowaną wiadomość dla polskich władz w Budapeszcie. W czasie drogi w miejscowości Kołomyi dziadek wraz z kolegą został aresztowany przez NKWD. Byli przesłuchiwani przez 14 godzin. Jednak mieli alibi w postaci fałszywych zaświadczeń z PCK, jako mieszkańcy Warszawy poszukujący rodzin, które na tych terenach po ucieczce miały się tu znajdować. Nad ranem, po uwolnieniu, dziadek wraz z kolegą ruszyli dalej w drogę. Po drodze spotkali dwóch dawnych kolegów, którzy ostrzegli,żeby dalej nie iść, bo są częste aresztowania Polaków.Tak więc razem zdecydowali, że nie mają szans na przekroczenie granicy i wracają do Lwowa a stamtąd do Pińska. Był to już początek grudnia. Parę dni po Nowym Roku 1940 dziadek wyruszył z kuzynem do Wilna. Jednak na jednym z przystanków kolejowych za Lidą, konduktor ostrzegł ludzi, że na następnym przystanku jest łapanka więc większość ludzi wyskoczyła z pociągu. Dziadek również i z kuzynem szli dalej przez las. Jedną noc spędzili w stogu siana a drugą w budce dróżnika kolejowego. Po trzech dniach dotarli do granicy litewskiej. Parę kilometrów za granicą zobaczyli pojedyncze zabudowania. Jak się okazało mieszkał tam Polak, osadnik wojskowy. Zostali serdecznie przez niego przyjęci i nakarmieni. Dziadek czasem wspomina jak bardzo smakowała mu bab-ka gryczana z roztopioną słoniną. Następnego dnia bez trudu dostali się do Wilna, gdzie duże wrażenie na dziadku zrobiły bogato zaopatrzone sklepy spożywcze.Po paru dniach wyjechali razem do majątku rodziny kuzyna, gdzie przez jakiś czas pracowali w gospodarstwie. Latem dziadek zgłosił się do budowy drogi strategicznej z Wilna w kierunku granicy niemieckiej,gdzie wozili piach na nasypy. Budowa trwała do późnej jesieni. W okresie zimy 1940/41 dziadek podjął się pracy wywózki drewna z lasu wynajętym koniem z saniami. Na wiosnę 1941 dziadek wraz z kuzynem założył dwu-hektarową plantację ziół leczniczych. Później z pożyczonym aparatem fotograficznym za zarobione pieniądze dziadek wynajął lokal w Rudziczkach na zakład fotograficzny i robił zdjęcia do dowodów osobistych. Jednak po dwóch miesiącach, gdy Litwini zażądali po-datku od działalności, szybko „zwinęli interes” i jesz-cze przez jakiś czas robili zdjęcia okolicznościowe jeżdżąc po wioskach. W następnym etapie dziadek wraz z kuzynem pojechał do Kowna, aby wyrobić sobie paszport do Anglii, który bez problemu otrzymał. Sądził, że po załatwieniu dodatkowych formalności będzie mógł przez Szwecję wyjechać do Anglii. Zamiast tego w czerwcu 1941 roku NKWD aresztowało dziad-ka podczas rewizji jego mieszkania. Samochodem przewieźli go na stację kolejową w Rudziczkach, gdzie stały zakratowane wagony kolejowe. W tym wagonie, w którym zamknięto dziadka było około 40 osób, w tym połowa Litwinów. Dziadek dostał na drogę od kuzyna torbę z cukrem, bochen chleba i srebrny zegarek „Omega”. Tak rozpoczęła się podróż na Syberię za-miast do Anglii. W czasie drogi można było otrzymywać wrzątek i chleb z cukrem, co pozwalało zrobić coś w rodzaju zupy. Ruszyli poprzez Wilno do Nowowilejki, gdzie nastąpiła segregacja i połączenie transportów. Do wagonów wchodzili oficerowie NKWD z listami więźniów i wybierali młodych i silnych mężczyzn. Gdy dziadek zorientował się o co chodzi, położył się na podłodze wagonu, przykrył się piernatem, na którym siadła młoda Litwinka karmiąca dziecko. Powiększony do kilkudziesięciu wagonów transport ruszył w dalszą drogę. Po około tygodniu drogi transport minął miasto Złotoust na Uralu, gdzie był słup z napisem Azja, a z drugiej strony Europa. Dziadek dalej jechał trasą transsyberyjską przez Omsk, Tomsk a na stacji Tatarskaja transport skierowano na południe do Ałtajskiego Kraju. W sumie podróż trwała około trzech tygodni i ze stacji ciężarówkami zostali przewiezieni w step w Ałtajskim Kraju w rejonie Barnauła blisko granicy z Mongolią. Grupa dziadka, około 40 osób przydzielono do zakładu produkującego dachówki i cegły, położonego w „gołym” stepie z dala od siedzib ludzkich.Natychmiast zostali ostrzeżeni przez miejscowe NKWD, żeby nie próbować ucieczki, gdyż najbliżej jest Mongolia, do której i tak nikt nie dotrze. Kobiety zostały ulokowane w lepiankach, a mężczyźni w oborze z wołami śpiąc na piecach do wypalania cegieł lub w łaźni na podłodze. Wszystkich ogarnęło wielkie przy-gnębienie i brak wiary w możliwość wydostania się z tego miejsca. Pracować musieli wszyscy, a wyżywienie zależało od rodzaju pracy i wyrobienia normy. Wy-żywienie składało się z zupy i kaszy na obiad oraz czarnego i gliniastego chleba. Przy braku normy otrzymywało się 400 gram tego chleba, za lekką prace dawali 600 gram, za ciężką 1000 gram a za wyjątkowo ciężką pracę dawali 1200 gram chleba. Dziadek był wtedy młody i silny więc podjął się tej ostatniej pracy, aby pomóc znajomej rodzinie składającej się z dwójki małych dzieci 7 i 10 lat, ich matki i babci staruszki. W tej rodzi-nie pracować mogła tylko matka. Ta ciężka praca dziadka polegała na tym, że koń mieszał kieratem glinę z wodą, której bryły około 20- kilogramowe dostarczane były na niski bardzo mocny stół, przy którym dziadek obejmował taką bryłę rękoma, przyciskał do brzucha, podnosił do góry i rzucał na stół. Tworzyła się płaszczyzna i po sześciu takich rzutach powstawał sześcian z gliny. Dziadek dalej drutem z rękojeścią kroił tę bryłę na plastry, które zabierane były do maszyny formującej z nich dachówki. Maszyna była napędzana przez 4 kobiety. Aby dziadek mógł otrzymać największy przydział chleba musiał dziennie ubijać około 120 takich brył. Po napełnieniu pieca surowymi dachówka-mi do obowiązku dziadka należało też ich wypalanie miałem węglowym oraz drewnem przywożonym z gór Ałtaju, co trwało 3 dni. Funkcjonariusze NKWD w cią-gu tygodnia przyjeżdżali parę razy i sprawdzali obecność choć nie było żadnej możliwości ucieczki, gdyż step był bardzo słabo zaludniony, a miejscowi ludzie byli nagradzani za wydawanie uciekinierów. Praca dziadka w cegielni trwała do października 1941 roku.W połowie września pewien Polak przywiózł wiadomość, że została zawarta umowa między Stalinem a generałem Sikorskim, na mocy której nastąpiła amnestia i że można zgłaszać się do tworzącej się Armii Polskiej. Natychmiast dziadek z kolegą zgłosili się do miejscowej placówki NKWD po zaświadczenie, że są objęci amnestią a więc i wolni. Niestety nie chcieli dać zaświadczenia bo byli zbyt dobrymi pracownikami, dopiero gdy kolega dziadka wyjął zaszytą w ubraniu złotą dziesięciodolarówkę, zaświadczenie wydali. Dzięki temu jako ludzie wolni mogli przebywać i poruszać się po prawie całym terytorium Związku Radzieckiego. W nocy we dwójkę doszli do stacji Sławgorod i pociągiem dojechali do Semipałatyńska nad rzeką Irtysz w Kazachstanie, gdzie był polski punkt werbunkowy. Stamtąd na podstawie zaświadczenia, że są ochotnikami do Wojska Polskiego dojechali do stacji Tatarskaja na trasie Transsyberyjskiej kolei między Omskiem a Nowosybirskiem. Następnie pociągiem w kierunku Czelabińska dotarli do Orenburga na południowym Uralu. Podróż była ciężka w zatłoczonych uchodźcami wagonach i trwała około tygodnia. Wyżywienie składało się głównie z sucharów i dawanych na stacjach wrzątku do puszek po konserwach. Z Orenburga do wojska było już tylko około 200 km, ale dziadek został błędnie poinformowany i skierowali ich na południe li- nią kolejową przez Gołodnyj Step i Taszkient do Samarkandy więc przejechali niepotrzebnie 2,5 tys. km.Z braku sucharów wymieniali cieplejsze rzeczy, które mieli na sobie na chleb w czasie tej niepotrzebnej podróży. W Samarkandzie spędzili kilka dni żywiąc się dwoma kilogramami marchwi pastewnej, którą zamie- nili za notes oprawiony w skórę, a porządne buty dziad-ka zamienili na stare wojskowe sapogi i dwa talony na obiady dla ewakuowanych. Po tym przymusowym po-bycie w Samarkandzie ruszyli pociągiem z powrotem na północ w ciężką drogę z powodu coraz niższej temperatury oraz braku odzieży i wyżywienia. Aby przeżyć musieli na stacjach kraść z wagonów kolejowych ma-kuch (suszone wytłoki ze słonecznika) a z punktów żywienia armii sowieckiej parokrotnie udało im się ukraść trochę chleba, a nawet i zupy. Wysiedli na stacji Tockoje skąd do obozu Polskiego Wojska było tylko kilkanaście kilometrów marszu. Brnąc przez śnieg 11 listopada 1941 roku dziadek z kolegą dotarli w końcu do celu po przejechaniu około 14 tys. kilometrów w ciągu miesiąca. Po nakarmieniu i normalnym jedzeniu stanęli następnego dnia przed komisja poborową. Mimo wycieńczenia niedowagi dziadek otrzymał kategorię A i przydział do 1 Szwadronu Pierwszego Pułku Ułanów. Zostali zakwaterowani w namiocie z tzw. kozą w środku. Ponieważ na dworze temperatura dochodziła do -58 stopni Celsjusza, to w stopy od „kozy” było ciepło, natomiast czapka na głowie przymarzała do plandeki namiotu. Zajęcia odbywały się gdy tempera- tura była niższa od -30 stopni Celsjusza. Wyżywienie było bardzo marne, czarny zamarznięty „na kość” chleb, czerwona ryba jedzona na surowo oraz krupnik, w którym czasem trafiał się kawałek mięsa. Stare mundury po wojskach estońskich i łotewskich słabo zabezpieczały przed mrozem. W takich warunkach prze-trwali do marca 1942 roku a potem zostali przeniesieni na południe ZSRR. Poprzez Orenburg, Aralsk, Czimkent i Frunze po pokonaniu ok. 2,5 tys. kilometrów do- tarli pod stolicę Kazachstanu Ałma-Ata. Namioty rozbito na równinie przed potężnymi górami tzw. Dachem Świata ponad 5 tys. m. n.p.m. Parę dni później pod-czas wojskowego przeglądu oficer w angielskim mundurze wybrał 20 osób wśród nich i dziadka. Kazali zabrać ekwipunek, dali prowiant na drogę i pociągiem przewieźli do Taszkientu w Uzbekistanie skąd po pokonaniu jeszcze pieszo 25 km dotarli do Jangi--Julu nad rzeką górską Kurkulduk dopływem Syr-Darli około 1000 km od Ał-ma-Aty. Tutaj zaczęło się dla dziadka nowe życie. Został wcielony do szwadronu przy-bocznego generała Władysława Andersa. Wówczas mieścił się tam Sztab Dowództwa Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR. Otrzymali nowe angielskie umundurowanie oraz angielską broń. Wszyscy mogli odżyć, gdy wyżywienie było bardzo dobre a klimat ła-godny. Do obowiązków należały warty przy sztabie i parady pełnym szwadronem podczas różnych uroczystości. W drugiej połowie 1942 roku na skutek pogorszenia się stosunków polsko-sowieckich, sztab i szwadron został ewakuowany do Iraku w drugiej połowie sierpnia 1942 roku. Wcześniej dziadek został skierowany do szkoły podoficerskiej, którą ukończył w stopniu starszego ułana. Ewakuacja prowadziła koleją z Taszkientu przez Samarkandę, Aszchabad do Krasnowodska ponad 2500 km. Dalsza droga odbywała się radzieckim statkiem towarowym w ciężkich warunkach w lukach towarowych w ciasnocie i duchocie. Po dwóch dobach takiej podróży dotarli do portu Pahlevi w Iranie. Tutaj dostali tropikalne mundury, zajęć nie było, można było kąpać się w Morzu Kaspijskim, do jedzenia dużo południowych owoców, wyżywienie fantastyczne. Zupełnie inny świat. Po około dwóch tygodniach transportem samochodowym zostali przetrans portowani do Quiziel Ribat w Iraku, gdzie mieściło się dowództwo II Korpusu. Tutaj dziadek został skierowany na kurs radiooperatorów, który ukończył 11 lutego 1943 z wynikiem bardzo dobrym. Warunki zakwaterowania na pustyni były ciężkie, gdyż temperatura w dniu dochodziło do 50 stopni Celsjusza w cieniu, więc szkolenia były przerywane w godzinach od 10:00 do 16:00 lub 17:00. Należało pić codziennie ok. 10 litrów płynów.Wodę z solą dla zachowania równowagi w organizmie po intensywnym poceniu się. Trzeba było uważać też na jadowite pająki tzw. czarne wdowy i liczne skorpiony. Dokuczliwe były też burze piaskowe. 16 marca 1943 roku dziadek został skierowany do Szkoły Podchorążych Rezerwy łączności w Khauaguimie w Iraku, którą już po przeniesieniu do Palestyny w rejonie Gazy ukończył 8 stycznia 1944 roku również z wynikiem bardzo dobrym (siódme miejsce na 100 podchorążych) i awansował na kaprala podchorążego, co było zagwarantowane dla pierwszych dziesięciu lokat. Ok. 18 stycznia 1944 roku wojsko dziadka zostało przeniesione do Ismaili w Egipcie, gdzie do końca miesiąca szykowali się do dalszej drogi na front. 1 lutego 1944 roku zostali przewiezieni do portu Port-Said, gdzie zaokrętowano ich na wielki statek do transportu wojska przerobiony z dawnego statku pasażerskiego. W konwoju jako eskorta znajdowały się dwa polskie okręty: kontr torpedowiec „Kujawiak” i transatlantyk „Batory”. Konwój wypłynął 3 lutego, a 7 lutego dopłynęli do włoskie-go portu Taranto. Wszyscy cieszyli się czując twardy grunt pod nogami, gdyż zagrożenie dla wszystkich były próby ataków samolotów niemieckich z ich bazy Grottaglie na Krecie. Na szczęście udaremnione przez artylerię eskorty. Po kilkudniowym zakwaterowaniu w namiotach w gaju oliwnym pod miastem, 11 lutego zostali przetransportowani do Aguone, gdzie było dowództwo 12. Pułku Ułanów, który był zmechanizowanym pułkiem rozpoznawczym, a tylko nazwą nawiązywał do starej tradycji. 1 marca 1944 r. dziadek został oddelegowany na linię frontu do miejscowości Ailano k/Beneretno nad rzeką Salugrą. Była to mała wioska na szczycie wzgórza z dostępem do tylko jednej wąskiej drogi od południowej strony. Dziadek objął stanowisko dowódcy radiostacji! Od najbliższych stanowisk niemieckich w linii prostej było ok. 8 km. 12 marca dziadek jako jeden z dwunastu ochotników wraz z dwoma partyzantami włoskimi w charakterze przewodników dostali zadanie przejścia przez dolinę rzeki Sawagro w góry na stronę niemiecką celem wzięcia tzw. języka, czyli jeńca dla uzyskania informacji. Dziadek został przydzielony do obsługi erkaemu. Zadanie zostało wykonane i wszyscy wrócili szczęśliwie po trzech dniach z czterema jeńcami, których przesłali do dowództwa pułku w Aguone. Od swoich pozycji w Ailano w linii prostej było ok. 40 km do Monte Cassino, gdzie od dłuższego czasu trwały ciężkie walki. W nocy słychać było huk dział i widać było błyski na horyzoncie. Na tej pozycji byli do połowy kwietnia, a następnie wycofani, gdzie poinformowano ich, że będą zdobywać Monte Cassino. 1 Maja 1944 roku dziadek ze swoim szwadronem został skierowany przez dolinę rzeki Liri na wzgórza otaczające klasztor Monte Cassino, nad którym powiewała flaga hitlerowska. Do 11 maja byli pod stałym ostrzałem broni maszynowej i artylerii, dlatego poruszać się i zmieniać swoje pozycje można było tylko w nocy. Były to klasyczne walki patrolowe i pozycyjne. Właściwy atak na klasztor zajęty przez Niemców rozpoczął się 11 maja punktualnie o godzinie 23:00.Jednocześnie wystrzeliło ponad tysiąc dział różnego kalibru dająca początek nawały ognia II Korpusu. W pierwszych dniach walk ataki były krwawo odpiera- ne przez wyborowe oddziały niemieckie. Zadaniem polskich żołnierzy było w tym pierwszym okresie utrzymanie kontrnatarć i utrzymanie linii obronnych.Natarcia Polaków stawały się coraz bardziej skuteczne i żołnierze posuwali się coraz wyżej i bliżej siedziby Niemców. 18 maja o 9:00 rano patrol z pułku dziadka wyruszył w kierunku klasztoru i bez specjalnego trudu dotarł na miejsce, gdyż Niemcy w nocy opuścili mury klasztoru, obawiając się okrążenia i zamknięcia w klasztorze. Patrol 12. Pułku Ułanów zawiesił na mu-rach proporzec pułkowy, a następnie sztandar biało-czerwony i flagę angielską, gdyż II Korpus Polski wchodził w skład 8. Armii Brytyjskiej. Dziadek miał za zadanie przenieść się ze swoją radiostacją do strefy bezpośrednio stykającej się z pozycjami wroga, aby zdawać relacje. Przed wyruszeniem z miejsca postoju pułku dziadek golił się w starej izbie, gdzie był ulokowany pluton łączności. Koledzy czyścili broń i przypadkowo automat wypalił, pocisk przeszedł koło dziadka ucha i zniszczył lusterko przy którym się golił. Wszyscy zamilkli i potraktowali to jako zły omen. Od godz.12:00 rozpoczęła się ewakuacja oddziału na tyły. Dzięki temu, że następnego dnia 6. Pułk Pancerny „Dzieci Lwowskich” zdobył leżącą u podnóża Monte Cassino miejscowość Piedimonte, droga do Rzymu była już otwarta. Parę miesięcy później dziadek znalazł się na liście do odznaczeń i za walki pod Monte Cassino otrzymał Krzyż Walecznych, a za wcześniejszą wyprawę na tyły wroga nad rzeką Sangro został odznaczony Krzyżem Zasługi z Mieczami. Po krótkim wypoczynku dziadka, pułk rozpoznawczy III Dywizji Strzelców Karpackich został przesunięty nad Adriatyk w pobliżu Pescary z zadaniem przesuwania się wzdłuż wybrzeża na północ burząc po drodze umocnienia i pozycje niemieckie. W tym czasie dziadek został dowódcą radiostacji pułkowej, której zadaniem było utrzymani łączności z dowództwem 3 Dywizji oraz z poszczególnymi szwadronami pułku w czasie akcji. Posuwając się do przodu i zdobywając po drodze mniejsze miejscowości. Pułk w połowie lipca 1944 r. dotarł do Ancory o którego wyzwolenie walki trwały przez 2 tygodnie. W po-łowie kwietnia pułk został przeniesiony w pobliże Bolonii i wziął udział w wyzwoleniu tego miasta. W kwietniu 1945 r. nastąpiła ostateczna kapitulacja armii niemieckiej we Włoszech. We wrześniu pułk został przeniesiony do obozu przejściowego w Neapolu, gdzie pod koniec miesiąca zostali zaokrętowani na duży statek transportowy, który przetransportował wojsko do portu Liverpool w Anglii. Dalej pociągiem dziadek do-tarł do miejsca zakwaterowania w Barry Saint Edmonds w hrabstwie Suffolk na zachód od Londynu. Dnia 12 lipca 1947 r. z portu Edynburg w Szkocji dziadek wraz z grupą żołnierzy statkiem transportowym udał się w podróż powrotna do Polski i 14 lipca 1947 r.o godz. 10 rano wpłynął do portu gdańskiego. Tak za-kończyła się długa i daleka tułaczka wojenna dziadka,którą zakończył w stopniu podchorążego rezerwy.
    Dopiero wtedy spotkał się z rodzicami i rodzeństwem,których nie widział od rozpoczęcia wojny, a więc prawie 8 lat. Dziadek zmarł nagle 8 lutego 2008 roku w wieku 87 lat.
wspomnienia spisał - Aleksander Łazowski, wnuk
Toruń 2010
15.03.2011 18:22

    Łazowski Mirosław
    Wspomnienia wojenne

    Mój dziadek, a ojciec mojego taty Mirosław Łazowski ma bardzo bogatą i interesującą historię swojego życia. Urodził się 4 lutego 1921 roku.Mieszkał w Pińsku i tam chodził do średniej szkoły. Wiosna 1939 r. była dla niego pełna wrażeń, nadziei i oczekiwania. Tak więc w maju czekała go matura.Duże wrażenie zrobiło na moim dziadku wypadki polityczne, agresywne stanowisko Niemiec hitlerowskich i przewidywane zagrożenie dla Polski. Po maturze, jesienią czekał mojego dziadka pobór do wojska, gdyż na komisji poborowej został przydzielony do Szkoły Podchorążych Rezerwy Broni Pancernej w Modlinie. Dnia 1 lipca dziadek otrzymał obowiązkowe stawie- nie się w ramach Junackich Hufców Pracy w Węgierskiej Górze. Został przewieziony do Jeleśni, gdzie na 3 zmiany budował fortyfikacje- początki linii obronnej. Wkrótce forty te w stanie surowym zostały zajęte przez Niemców. W sierpniu dziadek pojechał z rodzicami na ostatnie wspólne wakacje, do ich majątku ziemskiego „Rudawka” . Po powrocie miał dużo wolnego czasu spędzał go z przyjaciółmi w rodzinnym Pińsku. 1 września 1939 r. o godz. 7:00 dziadek włączył radio i usłyszał, że wojska niemieckie przekroczyły granice Polski, a samoloty bombardują nasze miasta. Dziadek 5 września został powołany do Pomocniczej służby Wojskowej i wraz z kolegami chronił lotnisko polowe pod Pińskiem. Dostał do obrony stare karabiny z I wojny światowej z długimi wąskimi bagnetami. 12 września wrócił do Pińska i został powołany do ochrony pieniędzy i dokumentów Banków Rolnych. 18 września do Pińska wkroczyły wojska sowieckie. Byli entuzjastycznie witani przez żydowską część społeczeństwa. Oddziały wojska robiły fatalne wrażenie- karabiny na Sznurkach, płaszcze nie obrębione z frędzlami, a na plecach przywiązane worki. Dziadek wraz z kolegami jeszcze w klasie maturalnej wstąpił do nielegalnej Organizacji Młodzieży Narodowej. W jej ramach na początku listopada pojechał do Lwowa gdzie z połączenia z innymi organizacjami powstały grupy oporu, które podjęły przygotowania do akcji zbrojnej wiosną 1940 r. Jednak w połowie listopada plany zmieniły się i dostał zadanie przekazać zaszyfrowaną wiadomość dla polskich władz w Budapeszcie. W czasie drogi w miejscowości Kołomyi dziadek wraz z kolegą został aresztowany przez NKWD. Byli przesłuchiwani przez 14 godzin. Jednak mieli alibi w postaci fałszywych zaświadczeń z PCK, jako mieszkańcy Warszawy poszukujący rodzin, które na tych terenach po ucieczce miały się tu znajdować. Nad ranem, po uwolnieniu, dziadek wraz z kolegą ruszyli dalej w drogę. Po drodze spotkali dwóch dawnych kolegów, którzy ostrzegli,żeby dalej nie iść, bo są częste aresztowania Polaków.Tak więc razem zdecydowali, że nie mają szans na przekroczenie granicy i wracają do Lwowa a stamtąd do Pińska. Był to już początek grudnia. Parę dni po Nowym Roku 1940 dziadek wyruszył z kuzynem do Wilna. Jednak na jednym z przystanków kolejowych za Lidą, konduktor ostrzegł ludzi, że na następnym przystanku jest łapanka więc większość ludzi wyskoczyła z pociągu. Dziadek również i z kuzynem szli dalej przez las. Jedną noc spędzili w stogu siana a drugą w budce dróżnika kolejowego. Po trzech dniach dotarli do granicy litewskiej. Parę kilometrów za granicą zobaczyli pojedyncze zabudowania. Jak się okazało mieszkał tam Polak, osadnik wojskowy. Zostali serdecznie przez niego przyjęci i nakarmieni. Dziadek czasem wspomina jak bardzo smakowała mu bab-ka gryczana z roztopioną słoniną. Następnego dnia bez trudu dostali się do Wilna, gdzie duże wrażenie na dziadku zrobiły bogato zaopatrzone sklepy spożywcze.Po paru dniach wyjechali razem do majątku rodziny kuzyna, gdzie przez jakiś czas pracowali w gospodarstwie. Latem dziadek zgłosił się do budowy drogi strategicznej z Wilna w kierunku granicy niemieckiej,gdzie wozili piach na nasypy. Budowa trwała do późnej jesieni. W okresie zimy 1940/41 dziadek podjął się pracy wywózki drewna z lasu wynajętym koniem z saniami. Na wiosnę 1941 dziadek wraz z kuzynem założył dwu-hektarową plantację ziół leczniczych. Później z pożyczonym aparatem fotograficznym za zarobione pieniądze dziadek wynajął lokal w Rudziczkach na zakład fotograficzny i robił zdjęcia do dowodów osobistych. Jednak po dwóch miesiącach, gdy Litwini zażądali po-datku od działalności, szybko „zwinęli interes” i jesz-cze przez jakiś czas robili zdjęcia okolicznościowe jeżdżąc po wioskach. W następnym etapie dziadek wraz z kuzynem pojechał do Kowna, aby wyrobić sobie paszport do Anglii, który bez problemu otrzymał. Sądził, że po załatwieniu dodatkowych formalności będzie mógł przez Szwecję wyjechać do Anglii. Zamiast tego w czerwcu 1941 roku NKWD aresztowało dziad-ka podczas rewizji jego mieszkania. Samochodem przewieźli go na stację kolejową w Rudziczkach, gdzie stały zakratowane wagony kolejowe. W tym wagonie, w którym zamknięto dziadka było około 40 osób, w tym połowa Litwinów. Dziadek dostał na drogę od kuzyna torbę z cukrem, bochen chleba i srebrny zegarek „Omega”. Tak rozpoczęła się podróż na Syberię za-miast do Anglii. W czasie drogi można było otrzymywać wrzątek i chleb z cukrem, co pozwalało zrobić coś w rodzaju zupy. Ruszyli poprzez Wilno do Nowowilejki, gdzie nastąpiła segregacja i połączenie transportów. Do wagonów wchodzili oficerowie NKWD z listami więźniów i wybierali młodych i silnych mężczyzn. Gdy dziadek zorientował się o co chodzi, położył się na podłodze wagonu, przykrył się piernatem, na którym siadła młoda Litwinka karmiąca dziecko. Powiększony do kilkudziesięciu wagonów transport ruszył w dalszą drogę. Po około tygodniu drogi transport minął miasto Złotoust na Uralu, gdzie był słup z napisem Azja, a z drugiej strony Europa. Dziadek dalej jechał trasą transsyberyjską przez Omsk, Tomsk a na stacji Tatarskaja transport skierowano na południe do Ałtajskiego Kraju. W sumie podróż trwała około trzech tygodni i ze stacji ciężarówkami zostali przewiezieni w step w Ałtajskim Kraju w rejonie Barnauła blisko granicy z Mongolią. Grupa dziadka, około 40 osób przydzielono do zakładu produkującego dachówki i cegły, położonego w „gołym” stepie z dala od siedzib ludzkich.Natychmiast zostali ostrzeżeni przez miejscowe NKWD, żeby nie próbować ucieczki, gdyż najbliżej jest Mongolia, do której i tak nikt nie dotrze. Kobiety zostały ulokowane w lepiankach, a mężczyźni w oborze z wołami śpiąc na piecach do wypalania cegieł lub w łaźni na podłodze. Wszystkich ogarnęło wielkie przy-gnębienie i brak wiary w możliwość wydostania się z tego miejsca. Pracować musieli wszyscy, a wyżywienie zależało od rodzaju pracy i wyrobienia normy. Wy-żywienie składało się z zupy i kaszy na obiad oraz czarnego i gliniastego chleba. Przy braku normy otrzymywało się 400 gram tego chleba, za lekką prace dawali 600 gram, za ciężką 1000 gram a za wyjątkowo ciężką pracę dawali 1200 gram chleba. Dziadek był wtedy młody i silny więc podjął się tej ostatniej pracy, aby pomóc znajomej rodzinie składającej się z dwójki małych dzieci 7 i 10 lat, ich matki i babci staruszki. W tej rodzi-nie pracować mogła tylko matka. Ta ciężka praca dziadka polegała na tym, że koń mieszał kieratem glinę z wodą, której bryły około 20- kilogramowe dostarczane były na niski bardzo mocny stół, przy którym dziadek obejmował taką bryłę rękoma, przyciskał do brzucha, podnosił do góry i rzucał na stół. Tworzyła się płaszczyzna i po sześciu takich rzutach powstawał sześcian z gliny. Dziadek dalej drutem z rękojeścią kroił tę bryłę na plastry, które zabierane były do maszyny formującej z nich dachówki. Maszyna była napędzana przez 4 kobiety. Aby dziadek mógł otrzymać największy przydział chleba musiał dziennie ubijać około 120 takich brył. Po napełnieniu pieca surowymi dachówka-mi do obowiązku dziadka należało też ich wypalanie miałem węglowym oraz drewnem przywożonym z gór Ałtaju, co trwało 3 dni. Funkcjonariusze NKWD w cią-gu tygodnia przyjeżdżali parę razy i sprawdzali obecność choć nie było żadnej możliwości ucieczki, gdyż step był bardzo słabo zaludniony, a miejscowi ludzie byli nagradzani za wydawanie uciekinierów. Praca dziadka w cegielni trwała do października 1941 roku.W połowie września pewien Polak przywiózł wiadomość, że została zawarta umowa między Stalinem a generałem Sikorskim, na mocy której nastąpiła amnestia i że można zgłaszać się do tworzącej się Armii Polskiej. Natychmiast dziadek z kolegą zgłosili się do miejscowej placówki NKWD po zaświadczenie, że są objęci amnestią a więc i wolni. Niestety nie chcieli dać zaświadczenia bo byli zbyt dobrymi pracownikami, dopiero gdy kolega dziadka wyjął zaszytą w ubraniu złotą dziesięciodolarówkę, zaświadczenie wydali. Dzięki temu jako ludzie wolni mogli przebywać i poruszać się po prawie całym terytorium Związku Radzieckiego. W nocy we dwójkę doszli do stacji Sławgorod i pociągiem dojechali do Semipałatyńska nad rzeką Irtysz w Kazachstanie, gdzie był polski punkt werbunkowy. Stamtąd na podstawie zaświadczenia, że są ochotnikami do Wojska Polskiego dojechali do stacji Tatarskaja na trasie Transsyberyjskiej kolei między Omskiem a Nowosybirskiem. Następnie pociągiem w kierunku Czelabińska dotarli do Orenburga na południowym Uralu. Podróż była ciężka w zatłoczonych uchodźcami wagonach i trwała około tygodnia. Wyżywienie składało się głównie z sucharów i dawanych na stacjach wrzątku do puszek po konserwach. Z Orenburga do wojska było już tylko około 200 km, ale dziadek został błędnie poinformowany i skierowali ich na południe li- nią kolejową przez Gołodnyj Step i Taszkient do Samarkandy więc przejechali niepotrzebnie 2,5 tys. km.Z braku sucharów wymieniali cieplejsze rzeczy, które mieli na sobie na chleb w czasie tej niepotrzebnej podróży. W Samarkandzie spędzili kilka dni żywiąc się dwoma kilogramami marchwi pastewnej, którą zamie- nili za notes oprawiony w skórę, a porządne buty dziad-ka zamienili na stare wojskowe sapogi i dwa talony na obiady dla ewakuowanych. Po tym przymusowym po-bycie w Samarkandzie ruszyli pociągiem z powrotem na północ w ciężką drogę z powodu coraz niższej temperatury oraz braku odzieży i wyżywienia. Aby przeżyć musieli na stacjach kraść z wagonów kolejowych ma-kuch (suszone wytłoki ze słonecznika) a z punktów żywienia armii sowieckiej parokrotnie udało im się ukraść trochę chleba, a nawet i zupy. Wysiedli na stacji Tockoje skąd do obozu Polskiego Wojska było tylko kilkanaście kilometrów marszu. Brnąc przez śnieg 11 listopada 1941 roku dziadek z kolegą dotarli w końcu do celu po przejechaniu około 14 tys. kilometrów w ciągu miesiąca. Po nakarmieniu i normalnym jedzeniu stanęli następnego dnia przed komisja poborową. Mimo wycieńczenia niedowagi dziadek otrzymał kategorię A i przydział do 1 Szwadronu Pierwszego Pułku Ułanów. Zostali zakwaterowani w namiocie z tzw. kozą w środku. Ponieważ na dworze temperatura dochodziła do -58 stopni Celsjusza, to w stopy od „kozy” było ciepło, natomiast czapka na głowie przymarzała do plandeki namiotu. Zajęcia odbywały się gdy tempera- tura była niższa od -30 stopni Celsjusza. Wyżywienie było bardzo marne, czarny zamarznięty „na kość” chleb, czerwona ryba jedzona na surowo oraz krupnik, w którym czasem trafiał się kawałek mięsa. Stare mundury po wojskach estońskich i łotewskich słabo zabezpieczały przed mrozem. W takich warunkach prze-trwali do marca 1942 roku a potem zostali przeniesieni na południe ZSRR. Poprzez Orenburg, Aralsk, Czimkent i Frunze po pokonaniu ok. 2,5 tys. kilometrów do- tarli pod stolicę Kazachstanu Ałma-Ata. Namioty rozbito na równinie przed potężnymi górami tzw. Dachem Świata ponad 5 tys. m. n.p.m. Parę dni później pod-czas wojskowego przeglądu oficer w angielskim mundurze wybrał 20 osób wśród nich i dziadka. Kazali zabrać ekwipunek, dali prowiant na drogę i pociągiem przewieźli do Taszkientu w Uzbekistanie skąd po pokonaniu jeszcze pieszo 25 km dotarli do Jangi--Julu nad rzeką górską Kurkulduk dopływem Syr-Darli około 1000 km od Ał-ma-Aty. Tutaj zaczęło się dla dziadka nowe życie. Został wcielony do szwadronu przy-bocznego generała Władysława Andersa. Wówczas mieścił się tam Sztab Dowództwa Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR. Otrzymali nowe angielskie umundurowanie oraz angielską broń. Wszyscy mogli odżyć, gdy wyżywienie było bardzo dobre a klimat ła-godny. Do obowiązków należały warty przy sztabie i parady pełnym szwadronem podczas różnych uroczystości. W drugiej połowie 1942 roku na skutek pogorszenia się stosunków polsko-sowieckich, sztab i szwadron został ewakuowany do Iraku w drugiej połowie sierpnia 1942 roku. Wcześniej dziadek został skierowany do szkoły podoficerskiej, którą ukończył w stopniu starszego ułana. Ewakuacja prowadziła koleją z Taszkientu przez Samarkandę, Aszchabad do Krasnowodska ponad 2500 km. Dalsza droga odbywała się radzieckim statkiem towarowym w ciężkich warunkach w lukach towarowych w ciasnocie i duchocie. Po dwóch dobach takiej podróży dotarli do portu Pahlevi w Iranie. Tutaj dostali tropikalne mundury, zajęć nie było, można było kąpać się w Morzu Kaspijskim, do jedzenia dużo południowych owoców, wyżywienie fantastyczne. Zupełnie inny świat. Po około dwóch tygodniach transportem samochodowym zostali przetrans portowani do Quiziel Ribat w Iraku, gdzie mieściło się dowództwo II Korpusu. Tutaj dziadek został skierowany na kurs radiooperatorów, który ukończył 11 lutego 1943 z wynikiem bardzo dobrym. Warunki zakwaterowania na pustyni były ciężkie, gdyż temperatura w dniu dochodziło do 50 stopni Celsjusza w cieniu, więc szkolenia były przerywane w godzinach od 10:00 do 16:00 lub 17:00. Należało pić codziennie ok. 10 litrów płynów.Wodę z solą dla zachowania równowagi w organizmie po intensywnym poceniu się. Trzeba było uważać też na jadowite pająki tzw. czarne wdowy i liczne skorpiony. Dokuczliwe były też burze piaskowe. 16 marca 1943 roku dziadek został skierowany do Szkoły Podchorążych Rezerwy łączności w Khauaguimie w Iraku, którą już po przeniesieniu do Palestyny w rejonie Gazy ukończył 8 stycznia 1944 roku również z wynikiem bardzo dobrym (siódme miejsce na 100 podchorążych) i awansował na kaprala podchorążego, co było zagwarantowane dla pierwszych dziesięciu lokat. Ok. 18 stycznia 1944 roku wojsko dziadka zostało przeniesione do Ismaili w Egipcie, gdzie do końca miesiąca szykowali się do dalszej drogi na front. 1 lutego 1944 roku zostali przewiezieni do portu Port-Said, gdzie zaokrętowano ich na wielki statek do transportu wojska przerobiony z dawnego statku pasażerskiego. W konwoju jako eskorta znajdowały się dwa polskie okręty: kontr torpedowiec „Kujawiak” i transatlantyk „Batory”. Konwój wypłynął 3 lutego, a 7 lutego dopłynęli do włoskie-go portu Taranto. Wszyscy cieszyli się czując twardy grunt pod nogami, gdyż zagrożenie dla wszystkich były próby ataków samolotów niemieckich z ich bazy Grottaglie na Krecie. Na szczęście udaremnione przez artylerię eskorty. Po kilkudniowym zakwaterowaniu w namiotach w gaju oliwnym pod miastem, 11 lutego zostali przetransportowani do Aguone, gdzie było dowództwo 12. Pułku Ułanów, który był zmechanizowanym pułkiem rozpoznawczym, a tylko nazwą nawiązywał do starej tradycji. 1 marca 1944 r. dziadek został oddelegowany na linię frontu do miejscowości Ailano k/Beneretno nad rzeką Salugrą. Była to mała wioska na szczycie wzgórza z dostępem do tylko jednej wąskiej drogi od południowej strony. Dziadek objął stanowisko dowódcy radiostacji! Od najbliższych stanowisk niemieckich w linii prostej było ok. 8 km. 12 marca dziadek jako jeden z dwunastu ochotników wraz z dwoma partyzantami włoskimi w charakterze przewodników dostali zadanie przejścia przez dolinę rzeki Sawagro w góry na stronę niemiecką celem wzięcia tzw. języka, czyli jeńca dla uzyskania informacji. Dziadek został przydzielony do obsługi erkaemu. Zadanie zostało wykonane i wszyscy wrócili szczęśliwie po trzech dniach z czterema jeńcami, których przesłali do dowództwa pułku w Aguone. Od swoich pozycji w Ailano w linii prostej było ok. 40 km do Monte Cassino, gdzie od dłuższego czasu trwały ciężkie walki. W nocy słychać było huk dział i widać było błyski na horyzoncie. Na tej pozycji byli do połowy kwietnia, a następnie wycofani, gdzie poinformowano ich, że będą zdobywać Monte Cassino. 1 Maja 1944 roku dziadek ze swoim szwadronem został skierowany przez dolinę rzeki Liri na wzgórza otaczające klasztor Monte Cassino, nad którym powiewała flaga hitlerowska. Do 11 maja byli pod stałym ostrzałem broni maszynowej i artylerii, dlatego poruszać się i zmieniać swoje pozycje można było tylko w nocy. Były to klasyczne walki patrolowe i pozycyjne. Właściwy atak na klasztor zajęty przez Niemców rozpoczął się 11 maja punktualnie o godzinie 23:00.Jednocześnie wystrzeliło ponad tysiąc dział różnego kalibru dająca początek nawały ognia II Korpusu. W pierwszych dniach walk ataki były krwawo odpiera- ne przez wyborowe oddziały niemieckie. Zadaniem polskich żołnierzy było w tym pierwszym okresie utrzymanie kontrnatarć i utrzymanie linii obronnych.Natarcia Polaków stawały się coraz bardziej skuteczne i żołnierze posuwali się coraz wyżej i bliżej siedziby Niemców. 18 maja o 9:00 rano patrol z pułku dziadka wyruszył w kierunku klasztoru i bez specjalnego trudu dotarł na miejsce, gdyż Niemcy w nocy opuścili mury klasztoru, obawiając się okrążenia i zamknięcia w klasztorze. Patrol 12. Pułku Ułanów zawiesił na mu-rach proporzec pułkowy, a następnie sztandar biało-czerwony i flagę angielską, gdyż II Korpus Polski wchodził w skład 8. Armii Brytyjskiej. Dziadek miał za zadanie przenieść się ze swoją radiostacją do strefy bezpośrednio stykającej się z pozycjami wroga, aby zdawać relacje. Przed wyruszeniem z miejsca postoju pułku dziadek golił się w starej izbie, gdzie był ulokowany pluton łączności. Koledzy czyścili broń i przypadkowo automat wypalił, pocisk przeszedł koło dziadka ucha i zniszczył lusterko przy którym się golił. Wszyscy zamilkli i potraktowali to jako zły omen. Od godz.12:00 rozpoczęła się ewakuacja oddziału na tyły. Dzięki temu, że następnego dnia 6. Pułk Pancerny „Dzieci Lwowskich” zdobył leżącą u podnóża Monte Cassino miejscowość Piedimonte, droga do Rzymu była już otwarta. Parę miesięcy później dziadek znalazł się na liście do odznaczeń i za walki pod Monte Cassino otrzymał Krzyż Walecznych, a za wcześniejszą wyprawę na tyły wroga nad rzeką Sangro został odznaczony Krzyżem Zasługi z Mieczami. Po krótkim wypoczynku dziadka, pułk rozpoznawczy III Dywizji Strzelców Karpackich został przesunięty nad Adriatyk w pobliżu Pescary z zadaniem przesuwania się wzdłuż wybrzeża na północ burząc po drodze umocnienia i pozycje niemieckie. W tym czasie dziadek został dowódcą radiostacji pułkowej, której zadaniem było utrzymani łączności z dowództwem 3 Dywizji oraz z poszczególnymi szwadronami pułku w czasie akcji. Posuwając się do przodu i zdobywając po drodze mniejsze miejscowości. Pułk w połowie lipca 1944 r. dotarł do Ancory o którego wyzwolenie walki trwały przez 2 tygodnie. W po-łowie kwietnia pułk został przeniesiony w pobliże Bolonii i wziął udział w wyzwoleniu tego miasta. W kwietniu 1945 r. nastąpiła ostateczna kapitulacja armii niemieckiej we Włoszech. We wrześniu pułk został przeniesiony do obozu przejściowego w Neapolu, gdzie pod koniec miesiąca zostali zaokrętowani na duży statek transportowy, który przetransportował wojsko do portu Liverpool w Anglii. Dalej pociągiem dziadek do-tarł do miejsca zakwaterowania w Barry Saint Edmonds w hrabstwie Suffolk na zachód od Londynu. Dnia 12 lipca 1947 r. z portu Edynburg w Szkocji dziadek wraz z grupą żołnierzy statkiem transportowym udał się w podróż powrotna do Polski i 14 lipca 1947 r.o godz. 10 rano wpłynął do portu gdańskiego. Tak za-kończyła się długa i daleka tułaczka wojenna dziadka,którą zakończył w stopniu podchorążego rezerwy.
    Dopiero wtedy spotkał się z rodzicami i rodzeństwem,których nie widział od rozpoczęcia wojny, a więc prawie 8 lat. Dziadek zmarł nagle 8 lutego 2008 roku w wieku 87 lat.
Wspomnienia mojego dziadka
Aleksander Łazowski, wnuk
Toruń 2010
15.03.2011 19:21
Królikowski Łucjan
Umundurowani Samarytanie
    Ewakuacja Armii Polskiej do Uzbekistanu i Kirgizji odbywała się podczas ostrej zimy 1941/2 r. Została ona podyktowana bliskością angielskich baz zaopatrzenia, znajdujących się w Persji oraz względami zdrowotnymi. Żołnierze bowiem wiedli w stepach i lasach orenburskich niełatwy żywot pod namiotami. Dużo ich chorowało i przebywało na długoterminowej rekonwalescencji. drodze przez Kazachstan transporty spotykały gwałtowne śnieżyce.Lodowaty wiatr wciskał się z gwizdem do wnętrz towarowych wagonów przez szpary cienkich ścian.Żołnierze kurczyli się z zimna tuląc się do siebie. Woda w menażkach zamarzała. W czasie postojów na stacjach próbowano kraść nieco kazionnego węgla na opalanie wagonów. Z głodu niektórzy próbowali łapać psy, ale z wątpliwym wynikiem. Ci, którym szczęście dopisało,dzielili się psią pieczenią tylko z najbliższymi ko-legami. Szkole podchorążych skradziono w drodze wagon z prowiantem.Odczepiono go pod pozorem, że pękła oś. Ledwie wojsko zdążyło się zakwaterować w przydzielonych rejonach, w garnizonach wybuchła epidemia tyfusu, rozszerzając się w sposób zatrważający. Każdego ranka żołnierze budząc się znajdowali między sobą trupy kolegów. Tysiące żołnierzy dotkniętych tyfusem walczyło ze śmiercią. Od lutego do lata 1942 r. przeszło przez szpitale 47 411 ludzi. Choć Armię Polską wyniszczały zakaźne choroby, ludność cywilna, która przybyła doTurkiestanu znacznie wcześniej, była w jeszcze gorszym położeniu i płaciła większy haracz śmierci. Toteż, kiedy wiadomość o przybyciu wojska obiegła kołchozy, sowchozy i szpitale, przyjęto ją z nieopisaną radością, ulgą i nadzieją. Zaszło wtedy coś nieoczekiwanego. Matki mające chore dzieci albo same cho-re, zdobywały się na rozpaczliwy krok. Jak tonący chwyta się brzytwy, uczepiły się polskiego wojska jako jedynego środka ratunku. Zdecydowały się ode-słać najmłodsze dzieci swoje pod opiekę armii.Jak sobie tę opiekę wyobrażały? Nie myślały o tym w ogóle. Pewne były tylko, że żołnierz nie opuści dziecka i że wszystko zrobi dla niego.Cóż, kiedy samo wojsko znajdowało się w ciężkiej sytuacji aprowizacyjnej. Na ogólny stan 70—80 tysięcy ludzi, nie wliczając w to napływających ochotników, których kontyngent wynosił 1000—1500 osób dziennie, kierownictwo zaopatrzenia Czerwonej Armii nie tylko nie przydzielało pełnych racji żywnościowych polskim oddziałom, ale je zmniejszyło do 26 tysięcy.Głód dokuczał okropnie. A zaczęto już wtedy wyczerpujące ćwiczenia. Pamiętne są z tych czasów sceny rozdziału chleba przez dyżurnego namiotu. Był to moment bodaj najważniejszy w skali budzących się zainteresowań i myśli. Sama czynność podziału nabierała obrzędowej wagi, kiedy wszyscy asystowali w milczeniu, pożerając oczyma przypadający każde- mu ułamek chleba, margaryny, łyżeczkę cukru, ważone precyzyjnie, po aptekarsku przez dyżurnego,na improwizowanych szalkach, zawieszonych na cienkim szpagacie.W głębi duszy żołnierz był rad, że nie nadchodziła ciężka broń. Forsowne ćwiczenia odebrałyby mu siły nie podtrzymywane dostateczną ilością kalorii, a konieczne do przetrwania, dopóki nie nastąpi zmiana warunków. W szermierce na bagnety posługiwano się lekkimi, z drzewa wystruganymi karabinami, a pomimo to przy każdym pchnięciu czy uskoku nogi trzęsły się z osłabienia. Niemałym upokorzeniem dla każde- go był horrendalny zanik pamięci z powodu awitaminozy. Zapominanie nazwisk najbliższych kolegów było na porządku dziennym. Nauka o organizacji armii, a więc o liczbie żołnierzy w różnych formacjach, rodzaju i sile ognia, składzie broni współdziałających szła jak po grudzie. Wieczorami obezwładniała ludzi kurza ślepota. Z trudem trafiali do swych namiotów.Toteż służbę znoszono ciężko.Napływ ludności cywilnej do rejonów wojskowych zbiegał się z napływem ochotników do armiii pogarszał już i tak ciężkie warunki aprowizacyjne. Generał Anders z trudem, po długich pertraktacjach ze Stalinem, uzyskał podniesienie liczby porcji żołnierskich do 44 tysięcy na ogólny stan dwa- kroć większy. Ludność cywilna nie była przez czynniki radzieckie brana w rachubę, choć Stalin twierdził, że ludność nie powinna zginąć z głodu. Mimo ogólnego głodu wojsko nie zrzekło się opie-ki nad ludnością cywilną, zwłaszcza nad dziećmi. Władze sowieckie krzywo patrzyły na gromadzenie się polskich rodzin przy obozach wojskowych, a ich irytacja wzrastała na widok ofiarności polskich żołnierzy, dzielących się swą szczupłą racją z kobieta-mi i dziećmi. Zmniejszenie racji żywnościowych do minimum pozwalało przypuszczać, że rząd sowiecki chce głodem zmusić żołnierzy do zaniechania niesie- nia pomocy ludności cywilnej. Zupełnie nieprzewidzianie otworzyła się dla Ar-mii Polskiej karta dziejów, pisana złotymi zgłoskami samarytańskiej miłości. Ruch polskich rodzin do rejonów wojskowych nie ustawał. NKWD nie potrafiło go powstrzymać. Mat-ki zbierały resztki sił i ruszały z dziećmi w drogę ku obozom. Inne, ciężko chore, starały się dowiedzieć, gdzie są polskie ochronki, aby tam kierować dzieci pod opieką najstarszego syna lub córki. Przy pożegnaniu rozgrywały się tragiczne sceny, boleśniejsze od głodu i epidemii. Dzieci nie chciały opuszczać matek. A te wyganiały je, zaklinając na wszystko, żeby się ratowały. „Nam już zabrakło sił” — mówiły— „nie przeżyjemy! Idźcie, szukajcie polskiego woj-ska. Tylko tam mogą wam pomóc.”— I błogosławiły je, żegnając na zawsze. Wynędzniałymi szkielecikami w tym ostatnim uścisku wstrząsał szloch. Dzieci czuły, że jest to rozstanie na zawsze i nie wierzyły pocieszeniom, że jeszcze się kiedyś zobaczą z rodzicami. Któż to opisze te niewysłowione żałości! Matki dawały dzieciom na drogę to, co było wówczas najcenniejsze: lepioszkę lub woreczek zaoszczędzonych sucharów. Napływ dzieci do ośrodków był tak liczny, a chęć ratowania ich tak wielka, ofiarna i budująca, że przy obozach zaczęły powstawać ochronki, sierocińce, przedszkola, formacje junaków i junaczek. Powstawały zupełnie samorzutnie, bez powziętego z góry planu. Jedne dzieci przywlekały się pieszo, inne przybywa-ły pociągami, na wpół ubrane, zawszone, wychudzone, z węzełkami w ręku. Większość nie posiadała żadnych dokumentów ani żadnego skierowania. Na widok ich nędzy i bezsilności sumienie żołnierskie mówiło: „ratować, ratować natychmiast, wyrwać te dzieci śmierci”. A trzeba było je wyrywać każdej godziny. Żołnierze ze wzruszeniem przyglądali się, jak dzieci wychodziły z wagonów. Niektóre szły o własnych siłach, inne raczej do widm niż do żywych istot podobne, pielęgniarki prowadziły pod ramiona, pół-niosąc. Dzieci starały się chociaż powłóczyć nogami, byle pokazać, że jeszcze nie jest z nimi tak źle. Wiele z nich transportowano na noszach. W wyglądzie tych niewinnych, małych męczenników zatarły się nawet różnice płci. Dziewczęta o ostrzyżonych do skóry głowach z powodu epidemii tyfusu i z zapadłą klatką piersiową, trudno było odróżnić od chłopców. Chłopcy ubrani byli w strzępy ojcowskich spodni, nogi tonęły im w ogromnych buciorach bez koloru, bez sznurowadeł, często z dziurawą albo oderwaną podeszwą. Dziewczęta szły w kusych, doszczętnie wyniszczonych sukienkach albo matczynych spódnicach.Według zarządzenia każdy transport dzieci miał być natychmiast wykąpany, odwszony, krótko ostrzy- żony i poddany kwarantannie. Zarządzenie pozostało tylko na papierze, niemożliwe do wykonania z braku kwater, mydła, a w niektórych okolicach i wody. Dzieci rozmieszczano gdzie się dało: pod dachem namiotu, szopy, w nędznych, glinianych, uzbeckich lepiankach. Kwatery te najczęściej od razu zamieniały się w izby szpitalne, bowiem tak wiele dzieci było chorych. Wojskowe szpitale z powodu przepełnienia przyjmowały tylko najciężej chorych. Mali pacjenci leżeli na wypchanych słomą siennikach w izbach, w sieniach, a niektórzy w jakimś skąpym cieniu na piasku, bo brak było pomieszczeń. Unosiły się nad nimi roje much, roznosząc zarazę. Leżały cichutko, nie skarżąc się. Usta miały spieczone, popękane od gorączki i nie zaspokojonego pragnienia. Czepiały się ich przeróżne choróbska, tyfus, malaria, pelagra, czerwonka,obrzęki— następstwa okresu głodowego i jednostajnego odżywiania dżugarą i prosem. Wśród kompletnie wycieńczonych organizmów czerwonka sprawiała największe spustoszenia, a połowa wypadków była śmiertelna. Pod prześcieradłami,którymi okrywano dzieci, uwydatniały się kontury piszczeli i chorobliwie wzdęte brzuszki. Głowy były usiane strupami, ciała pocięte przez insekty.Setki tych biedactw nie dożyło lepszego jutra.Przyjechały pod opiekę wojska po to tylko, aby umrzeć wśród swoich. Konając, nie żałowały życia, które tak okrutnie się z nimi obeszło. Ciężko chore zazdrościły umierającym szybkiego końca. Dzieci, które miały przy sobie kogoś z rodziny, nie chciały jednak umierać i błagały, aby je ratowano.Przez cały czas, dopóki Armia Polska pozostawała w Rosji, śmierć stale zbierała gęste żniwo wśród dzieci, ale w początkach postoju plon ten był po prostu przerażający. Obsługa szpitalna nie mogła podołać pracy. Często sami księża, z braku pomocy, kopali groby i chowali zwłoki. Niekiedy grabarzami byli rówieśnicy zmarłych. Krysia Maziarz zapisała w swym pamiętniku: „Do sierocińca w Zamitanie napływały szkielety dzieci ze wszystkich okolicznych kołchozów.Pamiętam Zosię N. z tego samego kołchozu, co i ja.Kiedy z wycieńczenia nie mogła nawet rozmawiać,przerywanym szeptem prosiła mnie o chleb i o to,abym ją zabrała do mamusi. Prośba ta była ogólnym wołaniem wszystkich dzieci. Chleb i mama.My, zdrowsi, nie mogliśmy im dać tego za żadną cenę. Niektórym już nawet i dobre odżywianie nie pomogło. Dyzenteria, tyfus i inne zakaźne choroby zbierały plon w całej pełni. Każdego dnia szereg na-szych rówieśników żegnał nas na zawsze. Nie było grabarzy. Same wywoziłyśmy wynędzniałe ciałka w pole, na małych taczkach, znacząc mogiły krzyżykami z patyków. Należałam do tych nieletnich grabarzy, za posługę otrzymując dwie porcje chleba i miseczkę zacierki. Zacierkę jadłam sama, a chleb zawsze chowałam za kaftanik dla brata, Fredzia.On był o rok młodszy ode mnie i ciągle płakał za domem i mamusią. Kilkakrotnie uciekał z sierocińca, a nie znał nawet kierunku w stronę kołchozu, w którym była nasza mama. Pewnego razu, w dzień przeznaczony na wizy- ty w ochronce, przyjechała na osiołku nasza star- sza siostra Hela i przywiozła kilka lepioszek i uruku (dzikich moreli). Zajadając się tymi smakołykami po odejściu siostry, zapomniałam na chwilę o Fredziu. Znikł niepostrzeżenie z pokoju gościnnego (szopy), a kiedy wybiegłam za bramę ochronki, był już daleko na polnej drodze, którą na ośle jechała siostra.Biegł do domu, do mamusi, nie zważając, że był bez spodni, które mu zdejmowano w tym celu, aby nie ważył się uciec.Najsmutniejszym ze wszystkich wspomnień były dla mnie te właśnie pogrzeby koleżanek. Pamiętam dokładnie to pole w pustyni, zasłane krzyżykami i okropny widok czaszek ludzkich odsłoniętych przez wiatr i szakale. Nie miałyśmy łopat, aby zwłoki pochować głębiej.Nigdy po takim pogrzebie nie spałam. Noce wydawały mi się tak niezmiernie długie, a wycie szakali w walce o ciała zmarłych koleżanek mroziło krew w żyłach”.Z braku drzewa na trumny, zwłoki chowano w bieliźnie składając je do wspólnego grobu. W pustynię wynoszono je na noszach lub w kocu.Sceny śmierci szarpały nerwy, rozrywały serca,wyciskały łzy pozostałym przy życiu.W jednym szpitalu dogorywał Władek, chory na pelagrę, najmłodszy z kompanii i faworyt oddziału.17-letni chłopiec, prawie dziecko jeszcze,przeszedł już więzienia i łagry za udział w walce podziemnej. Trans-fuzja krwi zaofiarowanej przez jakieś dziewczę okazała się bezskuteczna. Chłopiec zmarł. Według przepisów szpitalnych pielęgniarka spisała pozostałe po zmarłym rzeczy, przechowywane w małym zawiniątku.Z podartej chustki wypadł na biurko krzyż harcerski,szary sznur i książeczka służbowa — to wszystko. Do-wiedziano się, że zmarły był harcerzem, ale tajemnicą pozostało, jak poprzez wszystkie więzienia, rewizje, łagry — zdołał przemycić te drobne przedmioty, które pewno uważał za najcenniejszy swój skarb.Najbardziej osławionym miejscem, gdzie procentowo wymarło najwięcej dzieci, była miejscowość o nazwie „Dolina Śmierci” (Karkin Batasz), koło Gu zaru. Sama natura sprzysięgła się przeciw życiu.Już w maju rozpoczynały się nieprawdopodobne upały, temperatura sięgała w słońcu 183° Fahrenheita (83°C). Step zamieniał się w pustynię, krajobraz przysłaniały tumany gliniastego pyłu.Woda wysychała. Miejscowi Uzbecy na lato opuszczali Dolinę Śmierci, chroniąc się w pobliskie góry. Sierociniec, szkoła junaków i junaczek zamieniały się w obóz śmierci.Zalegała w nim głucha cisza, nie przerywana ani piosenką,ani dziecięcym śmiechem. Nawet zdrowsze dzieci popadały w stan apatii, z cze-go usiłowano je wyrwać wprowadzając naukę.Walka była bezskuteczna. Nie pozostało nic innego, jak zmienić miejsce postoju, przenieść się w zdrowsze warunki klimatyczne.Przewieziono dzieci do Kitabu, oazy obfitującej w wielkie drzewa włoskich orzechów, winnice, strumienie o brzegach porosłych kwieciem i bujnymi krzewami. Góry tchnęły orzeźwiającym chłodem. Jak piękny, ale trujący kwiat, okolica kryła jednak w sobie inne niebezpieczeństwo: malarię, której ofiarą padło wiele dzieci. Dzięki zmianie klimatu i żywności nadesłanej z Anglii, a nade wszystko dzięki troskliwej opiece kierownictwa zakładów oraz nadziei opuszczenia Rosji, dzieci, którym dane było przeżyć, stopniowo przychodziły do siebie. Ślady zagłodzenia i chorób miały jednak pozostać jeszcze na długie miesiące.Ja, autor książki, miałem możność przyglądać się sierotkom z zakładu znajdującego się obok Szkoły Podchorążych Artylerii w Kara-su, której wtedy byłem elewem. Zajęcia programowe i regulamin nie po-zwalały uczniom na stykanie się z dziećmi. Widywaliśmy się najczęściej z okazji niedzielnych nabożeństw. Pod rozłożystym drzewem stał ogromny ołtarz zbudowany przez ks. B. Zabłudowskiego. Dzieci przydreptywały na Mszę Św. parami, trzymając się za ręce.Nędznie były ubrane. Z dziurawych bucików przeglądały nagie, chude stopki. Z ostrzyżonymi głowami,wyglądającymi jak makówki na cienkich szyjach, z wy-razem lęku na bladych twarzach, stawały w bliskości ołtarza, podczas gdy baterie podchorążych świecące błyszczącymi butami i guzikami formowały się przed ołtarzem w zwartym szyku. We Mszy Św. oficjalnie uczestniczyli dwaj enkawudyści, z odkrytymi głowa-mi, lecz z rękami w kieszeniach i z tępym wyrazem twarzy. Stawali lub siadali razem z wiernymi, nie- zmienni, sztywni jak manekiny. Za wojskiem mieściła się grupa polskiej ludności cywilnej, a wśród nich zdarzali się także i miejscowi Rosjanie, którzy przestraszeni własną odwagą, kryli się trwożnie w tłumie.W lipcu 1942 sierociniec w Kara-su przeżywał niezwykłą radość z okazji wizyty ks. biskupa polowego Gawliny, przybywającego z Anglii. Wszystkie dzieci przystąpiły wtedy do bierzmowania. Trudno się było oprzeć wzruszeniu, gdy po Mszy wymizerowane szeregi dziecięce zaśpiewały powstałą na obczyźnie pieśń wygnańców, upraszających Boga o zmiłowanie dla swego kraju i możność powrotu do wolnej Polski: O Boże, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń...Fala małych wędrowników szukających i oparcia pod opieką wojska rosła z dnia na dzień powodując konieczność tworzenia nowych sierocińców. Wciąż ich było za mało, a dzieci ciągnęły z najodleglejszych stron Rosji, obdarte, bose, zgłodniałe,lecz pełne nadziei.Bywało, że tracił odwagę dopiero, gdy znalazły się na miejscu. Tak się bały usłyszeć,że nie będzie już dla nich miejsca, że potrafiły po kilka dni koczować w pobliżu sierocińca, zanim ich ktoś tam nie wprowadził.Co jakiś czas z głębi Rosji europejskiej lub z Dalekiego Wschodu nadchodziły rozpaczliwe listy od dzieci nie mogących się wyrwać z sowieckich dietdomów. Były to najdziwniejsze w świecie listy, pisane na skrawkach kory brzozowej, na okładkach sowieckich elementarzy, na zwitkach tapet, na portretach wodzów bolszewickich. Pisały jak umiały, wiedząc, że nikt im błędów liczyć nie będzie. Prosiły o ratunek.Zgłaszali się spośród żołnierzy ochotnicy do pójścia małym więźniom z pomocą. W mundurze lub w ubraniu cywilnym podejmowali daleką, ryzykowną podróż, nie mogąc znieść myśli, że te błagalne wezwania mogą być pozostawione bez odpowiedzi.Tak żołnierz polski utrwalał się w sercach dzieci dozgonną pamięcią. W czasie tej opiekuńczej akcji Armii Polskiej powstała między dziećmi i żołnierzami trwała przyjaźń, oparta na zaufaniu i wdzięczności.
o. Łucjan Królikowski OFMConv
USA
16.05.2011 11:17
„Syberia”
Syberia, Syberia, ziemia katorżnicza,
Kogo ty pokochasz, ten już nie ma życia.
Syberia, Syberia, jesteś taka mroźna,
Dla jednych łaskawa, a dla innych groźna.

Syberia, Syberia, czemuś groźna taka?
Kogo ty pokochasz, jeśli nie Polaka.
Mroźna jesteś w zimie, a gorąca w lecie,
Kogo ty pokochasz, drugi raz przyjedzie.

Czy on chce czy nie chce, to nie jego wina,
Pakuj bracie rzeczy, to dzieło Stalina.
Budować komunizm, choćby na swych kościach,
Zapamiętaj bracie, ze nie jesteś w gościach.
Będziesz tam pracować, będziesz stachanowcem,
Jak nie możesz orać, będziesz pasał owce.

Syberia, Syberia, piękna jesteś w lecie,
Do ciebie przywożą kobiety i dzieci.
Kobiety i dzieci, a nawet i starców,
Żeby ciebie przeżyć, zdrowia im nie starczy.

Syberia, Syberia, kryjesz skarby w sobie,
Kogo ty pokochasz, ten już leży w grobie.
A na jego grobie wyrosną buriany,
Nikt nie będzie wiedział, gdzie jest
pochowany.

Nikt na grób nie przyjdzie i nikt nie
zapłacze,
Tylko wczesną wiosną, wrona mu zakracze.
I tak sobie leży, w tej nie ludzkiej ziemi,
Po przez całe wieki Polska śni się jemu.
Owce są łagodne, ale wilki groźne,
żeby ich nie spotkać, trzeba być ostrożnym.

słowa Sybiraczki Aliny Sierechan
14.06.2011 21:11
Kaśikar Wanda,
z domu Nowicka. Urodziła się w 1927 r. w Hucie Pieniackiej w woj. Tarnopolskim

O Wandzie, co chciała Hindusa
Indyjskie miasto Kolhapur na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym. Szczególne jest jednak miejsce Kolhapuru w historii... Polski. Miasto było siedzibą największego w Indiach obozu dla polskich uchodźców z Syberii. W latach 1943-1948 schronienie znalazło tu około 5 tys. osób, głównie kobiet i dzieci.
O wydarzeniach z lat 40. przypomina już tylko masowy polski grób na miejscowym katolickim cmentarzu oraz pomnik z orłem na szczycie wzniesiony w parku miejskim przez Koło Polaków z Indii w 50. rocznicę ich wyjazdu z dzielnicy Valivade, gdzie znajdował się obóz. „Rozproszeni po świecie zachowaliśmy Indie w naszych sercach i wdzięcznej pamięci". Dla Polaków, umęczonych pracą w syberyjskich łagrach, pobytem w więzieniach i domach dziecka, Indie stały się na kilka lat domem i namiastką ojczyzny. Były tu polska administracja, szkoły, teatr, spółdzielnia, własna umundurowana Obywatelska Straż Bezpieczeństwa, straż pożarna, kościółek, polskie organizacje, harcerstwo i drużyny sportowe. Atmosfera przypominała kraj rodzinny.

Jedną z mieszkanek obozu w Kolhapurze była Wanda Kaśikar, z domu Nowicka. Wraz z młodszą siostrą Anną były wychowankami osiedlowego domu dziecka. Gdy w 1948 r. obóz w Valivade zlikwidowano, Polacy odjechali do Bombaju, a stamtąd statkami do Europy. Część, nieufna wobec nowego ustroju, zdecydowała się na dalszą emigrację, najczęściej do Wielkiej Brytanii. Nieliczni wrócili do Polski. Tylko Wanda postanowiła zostać w Indiach, w Kolhapurze, a jej mieszkanie od terenu, na którym stał polski obóz, dzieli zaledwie kilka kilometrów.

Wanda urodziła się w 1927 r. w Hucie Pieniackiej w woj. tarnopolskim (obecnie Ukraina). W 1940 r. Nowiccy podzielili los setek tysięcy Polaków deportowanych do sowieckich kołchozów. Rodzinę zapakowano do pociągu towarowego i wywieziono na Syberię. Wanda nawet dziś niechętnie wspomina tamte chwile. Na miejscu zesłania rodzice oraz najstarszy z trójki braci pracowali przy wyrębie lasów. Dziewczynka była zbyt mała, by pracować. Wybuch wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 r. dał jeńcom nadzieję. Zgodnie z układem Sikorski-Majski rząd sowiecki udzielił amnestii obywatelom polskim więzionym na terytorium Związku Radzieckiego. – W końcu ja, siostra i najstarszy brat trafiliśmy do Turcji, gdzie zachorowaliśmy na tyfus. Matka oddała nas do szpitala. Wtedy widziałam ją po raz ostatni, choć zmarła dopiero w 1968 r. Zostałyśmy z siostrą same, mieszkałyśmy w sierocińcach. Następnie razem z innymi kobietami i dziećmi dotarłyśmy do Iranu, a stamtąd statkiem do Bombaju i Valivade. I tak trafiłam do Indii – wspomina.

Indie, obok kilku innych krajów, zgodziły się na przyjęcie 11 tys. polskich uchodźców. Ludność cywilną kierowano do Iranu, a następnie do przejściowego obozu w Karaczi (dziś Pakistan). Stamtąd transporty Polaków odpływały do Bombaju, dalej koleją do Valivade, niegdyś wioski, a obecnie dzielnicy Kolhapuru. Wanda oraz jej młodsza siostra Anna były wśród Polaków oczekujących w Indiach pomyślnego końca wojny. Ich trzej bracia służyli już w wojsku polskim, a matka została odesłana na powrót do pracy w łagrze. Ojciec zmarł w kołchozie, nie doczekawszy amnestii. Był rok 1943, Wanda miała 16 lat. – Chciałam się usamodzielnić, zapisałam się więc na kurs pierwszej pomocy i gdy tylko go ukończyłam, zaczęłam pracować w osiedlowym szpitalu jako sanitariuszka – wspomina.
Autor: Anna Biernat
1.10.2013 13:44
Przed śmiercią podyktował córce
Zapamiętane wspomnienia Antoniego Utowko
    Historia Antoniego Utowko z Brzezia, mogłaby posłużyć niejednemu producentowi za scenariusz filmowy. Urodził się w 1919 roku na Wileńszczyźnie w rodzinie polskiego rolnika. Służył w Armii Czerwonej a po dezercji z wojska, wstąpił do partyzanckiego oddziału Armii Krajowej i walczył przeciwko Niemcom w okręgu nowogrodzkim. Po ,,oswobodzeniu’’ Wileńszczyzny przez Sowietów został wtrącony do więzienia. Przeszedł piekło sowieckich łagrów. Z jednego z takich obozów w okolicach Igorowska podjął nawet próbę ucieczki. Łącznie za drutami spędził 11 lat. Nigdy nie wyrzekł się polskości, choć gdyby to uczynił bez wątpienia polepszyłby swój los. Mieszkaniec Brzezia zmarł 2 stycznia 2002 roku w wieku 82 lat w wolnej Polsce, na kilka tygodni przed jubileuszem 50-lecia pożycia małżeńskiego. Pozostawił po sobie zeszyt pełen wspomnień. Zaczął je spisywać pod koniec życia. To tragiczna w treści i w wymowie opowieść o życiu młodego Polaka wciągniętego w tryby stalinowskiej machiny terroru.

    – Mąż rzadko rozmawiał ze mną na temat swojej przeszłości. Bał się, może nie tyle wspomnień, co tego, że ktoś może na niego donieść do bezpieki – mówi dziś 82- letnia Gabriela Utowko.

    – Pobyt na Syberii wywarł na nim głębokie piętno. W nocy śniły mu się koszmary, często budził się zlany potem i wykrzykiwał coś po rosyjsku.
    Początek jego gehenny sięga 1941 roku. W maju, wówczas 22-letniego Polaka, władze radzieckie powołały do wojska.
    Trafił do 666 pułku haubicznego, do pododdziału zwiadowczego. W powietrzu czuć już było atmosferę wojny niemiecko-bolszewickiej, która wybuchła 22 czerwca – ,, wirałomnaja napadienia Giermanii’’, takiej treści komunikat usłyszeliśmy tego dnia przez głośniki. Jaka to była radość, w nas kresowiakach, na wieść, że nasi odwieczni wrogowie wzięli się za łby.

    –Mieliśmy jeden cel, dotrzeć na front i nie walczyć po stronie wrogów, tylko za wszelką cenę powrócić do domu – napisał w swoich wspomnieniach Utowko.
    Po dwóch tygodniach podróży eszelonem dotarli na Białoruś. Rosjanie nie dowierzali jednak zbytnio Polakom i wszystkich przydzielono do taborów. Antoni trafił do sztabu. Woził furmanką ekwipunek sztabowy. Wojna trwała już na dobre, na froncie panował chaos a Armia Czerwona cofała się w popłochu. Któregoś dnia, za namową rosyjskiego starszyny, wraz z kilkoma innymi ,,krasnoar-miejcami’’ zdezerterował z pułku. Pod Bychowem dostali się do niemieckiej niewoli. Z grupą innych jeńców Antoni został przewieziony do Mińska, gdzie pracował na rzecz Niemców. Uciekł stamtąd w przebraniu kołchoźnika i po wielu dniach dotarł do rodzinnej wsi Wężowszczyzna w województwie nowogrodzkim.

    Pod koniec 1943 roku wstąpił do jednego z lidzkich oddziałów AK, do oddziału partyzanckiego porucznika ,,Krysia’’ Obrał pseudonim ,,Lew’’. Wziął udział w kilku bitwach z hitlerowcami aż nadszedł 1944 rok i padł rozkaz koncentracji oddziałów AK, które szły wyzwalać Wilno. W ataku na Wilno już nie uczestniczył. – Nasz batalion stacjonował w tym czasie w lesie niedaleko Miednik. Wkrótce pojawiło się tam dużo sowieckich wojsk, a z samolotów zrzucono ulotki wzywające nas do poddania się i złożenia broni. Po rozbrojeniu Sowieci zagnali nas do Miednik. Spaliśmy pod gołym niebem. Po jakimś czasie przyjechał do nas polski kapitan w towarzystwie uzbrojonych Rosjan. Zaproponował, byśmy wstąpili do armii Berlinga. Kazał nam podpisać, że zrzekamy się przynależności do AK i nakazał złożenie drugiej przysięgi. Odmówiliśmy. Na pożegnanie powiedział nam tylko, że czeka nas długa i ciężka droga – pisze dalej w swoim pamiętniku Antoni Utowko.

    Załadowali ich do bydlęcych wagonów, po 83 osoby do każdego. Wcześniej żołnierze NKWD kazali im się rozebrać do naga i dokładnie sprawdzili. Zaglądali nawet w odbyt. Na dworze panował upał. Wagony były bez prycz, okna zaciągnięte drutem kolczastym a za ubikację służyła im ,,parasza’’, czyli specjalny kocioł. Do jedzenia mieli tylko suchary i słoną rybę nazywaną ,,kamsą’’. Wieźli ich tak przez dwa tygodnie. – Byliśmy przekonani, że Sowieci zrobią z nas drugi Katyń. Dojechaliśmy do Kaługi. Czwórkami już bez eskorty przeszliśmy przez miasto do koszar. Łaźnia, dezynfekcja. Dostaliśmy ćwiczebne karabinki a po pewnym czasie sowieckie mundury. Zamiast orzełków nosiliśmy teraz gwiazdy. Mieliśmy złożyć przysięgę i wyruszyć na front. Złożenia przysięgi odmówiliśmy. Uznaliśmy, że jesteśmy Polakami, przysięgaliśmy Polsce i tej przysiędze pozostaniemy wierni – czytamy w zapiskach Antoniego Utowko.
    Po odmowie złożenia sowieckiej przysięgi, wszyscy trafili do łagru w Igorowsk, gdzie pracowali przy wyrębie lasu. – Mieszkaliśmy w ziemiankach, spaliśmy na nagich pryczach, dokuczały nam pluskwy i pchły. Zimą śnieg sięgał jednego metra, a w lecie żarły nas komary. Wyżywienie było marne, praca zaś ciężka - 10 metrów sześciennych drewna na piłę – wspomina Antoni Utowko.

    Pisze, że w pięciu zaplanowali ucieczkę. Nagromadzili żywności i w kwietniu ruszyli na zachód, w kierunku Polski. Gdy skończyły się zapasy jedzenia, gotowali szczaw i łapali jeże. Po ugotowaniu były podobno bardzo smaczne. Po drodze udało im się złapać kozę, którą upiekli. Najedli się wówczas do syta.
    W trzecim tygodniu od dnia ucieczki z Igorowska weszli na torfowisko. Schronili się w budce krytej słomą i zasnęli. Rano zbudzili ich rybacy, którzy łowili ryby na pobliskim jeziorze. Od nich dowiedzieli, że niedaleko znajduje się duży łagier a w okolicy roi się od patroli NKWD.

    Zdecydowali się iść w kierunku Moskwy. Trzy dni później pojmali ich enkawudziści. Przetransportowali ich do łagru na bagnach. – To był łagier śmierci, gdzie skazańcy pracowali przy wydobyciu torfu. Polaków było niewielu. Do roboty używali brezentowych spodni, na nogach mieli ,,bachiły’’, czyli coś w rodzaju gumowych butów. Przez cały dzień wynosili koszami torf i układali w stogi. Przy tej robocie ludzie umierali jak muchy. Wyżywienie składało się z czarnej jak węgiel zupy gotowanej z pokrzyw i drugiego dania - gotowanego żyta, zwanego tu kaszą. Dlatego skazańcy jedli co popadło: grzyby, szczury a nawet węże. Odpady, które nie nadawały się już w kuchni, wyrzucano do ustępu. Więźniowie myli je i gotowali a potem jedli. Głodni Uzbecy wycinali z kolei z trupów policzki i to jedli – pisze Sybirak.

    W łagrze panowało bezprawie a morderstwa dokonywane na więźniach były na porządku dziennym. Mnożyły się samobójstwa. W końcu pozostało więżniów niewielu, Sowieci przewieźli ich innego obozu, niedaleko stacji Uzławaja. Dzięki fortelowi współwięźnia polskiego lekarza, Antoni Utowko dostał się brygady, która pracowała w łaźni.

    W tym łagrze panowała plaga szczurów. Wspomina, że w nocy chodziły one po śpiących więźniach i zlizywały im sól spod pach.
    Któregoś dnia do obozu przypędzono kilkuset recydywistów i 300 młodych kobiet. W nocy recydywiści zdemolowali obóz a kobiety rozbierali do naga i po kolei gwałcili. Władze obozu nie reagowały.

    W końcu pozostałych przy życiu łagierników postanowiono wywieźć. Siedemdziesięciu skazańców przewieziono do kopalni w miejscowości Podmaskowny Basen.
    – To była Ameryka. Baraki wymalowane, w środku był piec w którym się paliło , prycze zasłane, między pryczami taboret, na półkach nad głowami żywność - chleb i słonina.
    Kopalnia wypłacała pieniądze i wydawała talony na odzież i buty. Mieliśmy kontakt z ludnością cywilną. Oni sprzedawali nam mleko a kupowali od nas chleb oraz materiał na koszule i fartuchy – zapisał w swoim zeszycie Antoni.

    W marcu 1948 roku Antoniego Utowko zwolniono z łagru. Nie mógł jednak opuścić kopalni i nadal musiał tam pracować. W przeciwnym razie groziło mu aresztowanie. Po dwóch tygodniach zdecydował się wracać do domu. Wykupił bilet i pojechał do rodzinnej wsi.
    Najbliżsi nie wierzyli, że mógł przeżyć. Nie dostali od niego nigdy żadnego listu. Wciąż pytało o niego NKWD. Pierwszą noc spędził w stodole. Kolejne dwa tygodnie u znajomego w sąsiedniej wsi.

    Został aresztowany 27 czerw-ca 1948 roku, gdy przebywał u kuzynki. Tygodniami ciągnęły się przesłuchania. Chcieli wiedzieć, co robił od 1944 roku, od chwili rozbrojenia jego oddziału pod Wilnem. Wreszcie dali mu spokój.
    – Zawieźli mnie do Grodna i zamknęli w pokoju, w którym na ścianach wisiała broń. Zaprowadzili mnie do majora, a on do mnie - nu wot gałubczyk, ty budiesz rabotat z nami. Potem kazał mi wybrać broń, powiedział, że będą mi płacić a ja mam im meldować, gdzie jaka banda przebywa i z kim się kontaktują – pisze dalej Antoni.

    Utowko odmówił współpracy z NKWD. Wtrącono go do więzienia w Grodnie a 7 września sąd w Wasiliszkach skazał go na dwa lata pobytu w łagrze i trzy lata pozbawienia praw obywatelskich.

    Najpierw siedział w więzieniu w Orszy a potem wraz z innymi skazańcami wywieziono go do Tajszet-Bratska nad Bajkałem.
    W drodze byli miesiąc, w nieogrzewanym wagonie, bez gorącej strawy. Do jedzenia dawali im tylko suchary i rybę. Gdy transport dotarł na miejsce, była zima i 40 stopniowy mróz. Utowko pracował przy budowie drewnianych domów. Latem było jeszcze gorzej, upał nie do zniesienie i roje muszek i komarów, które cięły, gdzie popadło. Z tego powodu wszyscy więźniowie mieli opuchnięte twarze.
    W takim klimacie przepracował dwa lata zsyłki. 28 czerwca 1950 roku został zwolniony. Mógł wracać do domu. Ale pracy nie miał , bo ciążył na nim wyrok pozbawiający go praw obywatelskich.

    Ożenił się w 1952 roku po dwóch miesiącach znajomości z dziewczyną z sąsiedniej wsi. Gabriela miała wówczas 22 lata, Antoni 31. Do Polski przyjechali w 1956 roku. Zamieszkali najpierw u brata w Bógwidzach, którego Antoni odnalazł przez Czerwony Krzyż,będąc jeszcze na Kresach. Potem przeprowadzili się do pałacu w Chorzewie, aż w końcu osiedli w Brzeziu.
    Żona zmarłego Sybiraka udostępniła nam wstrząsające wspomnienia męża, który 11 lat spędził w lagrach sowieckich. Przed śmiercią podyktował je córce
http://szamotuly.naszemiasto.pl/artykul ... ml#galeria
31.08.2018 21:22
Matejko Jadwiga -Wspomnienia z zesłania na Sybir
Przyjechali po nas furmankami o 3-ciej nad ranem i w ciągu pół godziny kazali nam się spakować. Rzekomo można było wziąć po 100 kg na jedną osobę, ale niestety nie pozwolili brać tego co my uważałyśmy za potrzebne. Gdy widzieli w naszych rękach coś wartościowego, to tłumaczyli, że tego nam nie potrzeba, bo tam gdzie jedziemy dadzą nam wszystko
    Po strasznej tragedii, która nastąpiła 17 września 1939 roku życie Polaków w Tłumaczu stało się bardzo smutne i przygnębiające. Mój tata, który do 19-go września 1939 roku był przodownikiem Policji Państwowej w Tłumaczu, został zabrany przez NKWD i wywieziony do obozu w Ostaszkowie. Spotykałyśmy się już tylko po nabożeństwie rannym i wieczornym, przekazując sobie najczęściej wiadomości kto został aresztowany, lub u kogo zeszłej nocy była rewizja, którą na czele z Makarewiczem i Czaplińskim (mężem Jóźwiakówny) przeprowadzało kilku lub kilkunastu żołdaków ukraińsko-sowieckich. Czasami komuś udało się włączyć radio, a usłyszane wiadomości przekazywał dalej „ku pokrzepieniu serc”. Smutne było to, że byli koledzy, którzy kiedyś chodzili z nami do polskiej szkoły, codziennie władali polskim językiem teraz radzili nam zapomnieć tego ukochanego języka, a przestawić się na aktualny tj. ukraiński. Prym w propagowaniu tej nowej idei wiódł Włodzimierz Czapliński (kuzyn wyżej wymienionego), który 6 lat chodził z nami do jednej klasy, a jakże wykazywał się nawet dokumentami dziadka, który miał szlachectwo zaściankowe. Mała dygresja. Zupełnie innym kolegą Ukraińcem okazał się Krysa, który chodził do ostatniej klasy gimnazjum starego typu. On mieszkał w Monasterzyskach tam pracował, ale jedynie by pomagać Polakom i inteligencji żydowskiej. Wielu ustrzegł przed aresztowaniem, ale sam przepłacił to życiem, bo gdy Sowieci to wykryli skazali Go na zesłanie i po drodze zabili. Co się stało z W. Czaplińskim, w którym tak odezwała się krew nacjonalisty ukraińskiego nie wiem. Nie będę wspominała o rzekomych Polkach (Antonina Czohara, Wiera Kadajska, Olga Komanowska), które również przywdziały barwy niebiesko-żółte. Odezwały się w nich żyłki aktorskie i zaczęły wystawiać sztuki ukraińskie takie jak „Natalka Połtawka” itp., ale o tym dowiedziałyśmy się już na Sybirze, dokąd z Tłumacza wywieziono Polaków w 13 przepełnionych wagonach. Stało się to 13 kwietnia 1940 roku, w piątek, o godzinie 3 nad ranem.
    W przeddzień wywozu byłam w Monasterzyskach u swojej babci. Po mszy świętej spotkałam się na plebanii z księdzem Jońcem i Rojkiem. Przekazywałam im wiadomości usłyszane w radiu, które wujek miał wmontowane w ścianie. Pamiętam, jak cieszyliśmy się stratami ponoszonymi nad jeziorem Ładoga. Wówczas księża powiedzieli mi, że chyba będzie nowa wywózka, gdyż na stacji zamontowują do wagonów bydlęcych kominy. Tak było 2-go lutego tego 1940 roku, gdy wywozili osiedleńców. Potwierdził to Krysa, który również utrzymywał kontakt z księżmi. Dowiedziawszy się że będę, więc przyszedł i namawiał mnie żebyśmy niezwłocznie przyjechały do Monasterzyk. Miał dla nas wyrobione fałszywe paszporty i kryjówkę. Bezzwłocznie wróciłam do Tłumacza, ale moja Mama i Siostra sceptycznie do tego podeszły. Mama żałowała domu, a Siostra tłumaczyła, że musi się uczyć. Wieczorem, jak zawsze poszłam do kościoła. Na nabożeństwie były prawie wszystkie moje koleżanki, siostry Białkowskie, Chrzanowska, Mierzwińska, siostry Urbaniakówne. Powiedziałam im o tych wagonach, więc poszłyśmy na dworzec kolejowy, by sprawdzić czy i w Tłumaczu też będą wywózki. Czy to młodość, czy rezygnacja ze wszystkiego sprawiła, że pytałyśmy siebie nawzajem w którym wagonie jutro się znajdziemy. Tak też się stało. Znalazłyśmy się w tych wagonach, z tą różnicą, że nie wiedziałyśmy kto jest w którym wagonie, bo „eskorta” w miarę dowozu ludzi na stację zapełniała transport systematycznie.
    Jak wspomniałam przyjechali po nas furmankami o 3-ciej nad ranem i w ciągu pół godziny kazali nam się spakować. Rzekomo można było wziąć po 100 kg na jedną osobę, ale niestety nie pozwolili brać tego co my uważałyśmy za potrzebne. Gdy widzieli w naszych rękach coś wartościowego, to tłumaczyli, że tego nam nie potrzeba, bo tam gdzie jedziemy dadzą nam wszystko. W stanie takiego zaskoczenia niezdolne byłyśmy logicznie myśleć i nie wiedziałyśmy co ze sobą zabrać, a eskortujący nas żołdacy na widok jakiejś porządniejszej rzeczy wyrywali z ją rąk twierdząc, że tam gdzie jedziemy wszystko jest gotowe i na nas czeka. Nie pozwolili wziąć kompletu garnków, chromowanej 5 litrowej puszki z cukrem, bo ładnie się świeciła, nawet Mamie nie miał być potrzebny kołnierz z lisa tzw. boa. Jednym słowem wzięłyśmy pościel, trochę ubrań i jedzenia, ale nie było tego 100 kilogramów.
    W wagonie naszym po jednej stronie umieszczono rodzinę Gabańskich z Panią Maliszową, a po drugiej stronie Panią Stefanią Chrzanowską z córką Krystyną, Elizę Andrzejaczek z malutką sześciotygodniową córeczką, którą z wody w wagonie ochrzciłam, Marię Urbaniak z córką Janiną i synem Władysławem, Marię Matejko z córkami Marią i Jadwigą, Anielę Willner z synami Tadeuszem, Julianem i Edwardem, Rozalię Sędziwą z synami Ludwikiem i Marianem oraz córką, której imienia nie pamiętam. Tę dwójkę rodzeństwa po przyjeździe na miejsce odtransportowano do dalszej rodziny. W wagonie oprócz zasiedlenia i komina nasi „wybawiciele” wycięli otwór, który miał służyć jako klozet, i który Janek Gabański z innymi chłopcami osłonił prześcieradłem tworząc „elegancką” wygódkę. Ciasno było potwornie. Mogliśmy tylko siedzieć na swoich bagażach.
    W sobotę przed południem żołnierze pilnujący nasz odrutowany wagon wywołali moje imię i nazwisko. Gdy podeszłam, uchylił drzwi i podał mi starannie opakowane pudło. Byłam zaskoczona, bo po pierwsze nie wiedziałam od kogo, a po drugie było to niebezpieczne. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu przeczytałam, że nadawcą paczki był Bernard Dicker, szwagier profesora Hanera nauczyciela niemieckiego. Paczka zawierała bardzo wartościowe produkty żywnościowe, a nawet smakołyki. Jeszcze w Tłumaczu przed naszym wywozem Bernard Dicker, kolega mojego taty przychodził do nas. Interesował się czy mamy środki do życia, ofiarowywał pomoc, ale wówczas nie była nam ona potrzebna ponieważ sprzedawałyśmy używane rzeczy osobiste, na które był wielki popyt wśród „inteligencji sowieckiej”, tak że na bieżące potrzeby wystarczało.
    W niedzielę nad ranem ruszyliśmy w podróż w nieznane. Przywieźli nas do Monasterzysk. Na dworzec przyszli ludzie, którzy wracali z nabożeństwa z kościoła, była wśród nich i nasza rodzina. W drodze dawali nam co drugi dzień jakąś strawę gotowaną tzn. zupę, w której było wszystko, ale mimo dociekliwej analizy nie mogłyśmy odgadnąć z jakich warzyw czy chwastów się składała. Od czasu do czasu dawali również kisiel tzn. wodę zaciągniętą mąką ziemniaczaną bez cukru, ale ta pożywka była tylko dla babci Garbarskiej i malutkiej Bogusi (córeczki Andrzejaczekowej). Jechałyśmy dwa tygodnie. W Obwodzie Kustanajskim odczepili wagony i zaczęli rozwozić nas do poszczególnych kołchozów, bo tak mieli zaplanowane. Mieliśmy zasilić kadrę pracujących w polu. Zawieziono nas do posiółka Borykinka i tam każdą rodzinę umieszczono na kwaterze. Niestety za kwaterę potrzeba było płacić, a najchętniej gospodynie brały prześcieradła, których zapas szybko topniał, więc wynajęłyśmy sobie zdewastowaną izbę u gospodyni, która zgodziła się nas przyjąć w zamian za wyremontowanie. Karelczyk, który też był wywieziony postawił nam piec, który służył rodzinie Willnerów jako łóżko, a my tzn. pozostali mieliśmy tyle miejsca ile zajęło łóżko, albo prycza, natomiast cały dobytek znajdował się pod łóżkiem. Izba miała około 13 m2 , a zamieszkało w niej 5 polskich rodzin, razem 13 osób.
    Już w maju 1940 roku otrzymałam od Bernarda Dickera 500 rubli, a w krótkim liście tylko parę słów: „zamiast skromnej wiązanki fiołków przesyłam Pani tę znikomą kwotę”. Otrzymałam od Niego trzy razy po pięćset rubli i parę paczek. Adres mój zdobył od mojej Babci. Oddzielnie pakował do paczek artykuły spożywcze i przemysłowe. Pamiętam, że w pierwszej paczce, gdzie wszystko opakowane było w biały pergamin na wierzchu postawiony był kozik popularnie u nas zwany żydkiem. Rozczulił mnie jego pedantyzm, pamiętał mnie inną, nie wiedział, że miałam tam jeden kubek z którego jadłam i piłam. Kiedy przysłał mi biały wełniany sweter nie zapomniał o zapasowych guzikach, igłach itp. Paczki mogły być tylko 8 kilogramowe, więc jeździł do różnych miejscowości by móc je nadać. Pomoc od Niego była bardzo wielka, a ja tam myślałam się odwdzięczę bo święcie wierzyłam w to, że Polska będzie i my po-wrócimy do swoich ukochanych stron. Ale nie dane mi było odwdzięczyć się temu zacnemu i bezinteresownemu człowiekowi. Po wkroczeniu Niemców został zabrany do getta we Lwowie. Stamtąd prosił, aby ktoś przywiózł mu sutannę. Znał ministranturę, więc miałby możliwość wydostania się jako ksiądz, ale moja siostra Jana stchórzyła i nie zawiozła Mu jej. O to miałam zawsze żal, bo za serce należy płacić sercem. Nie bał się ze mną korespondować Sławek Herman, też Żyd i Pani Hermanowa, która bardzo ciepłymi słowy podtrzymywała nas na duchu, nie przeczuwając, jak ciężki los niedługo ich spotka. Pamiętam jak dumna była, że Sławek i Boguś nie wstąpili w ślady Fajermana.
    Polacy na Syberii
    Od 3-go maja pognali nas wszystkich do ciężkiej pracy, obrzucając nas przy tym niewybrednymi epitetami. Powtarzali bez ustanku, że byliśmy ciemiężcami, polskimi panami, jednym słowem ludźmi, których potrzeba wykończyć. Kołchoz składał się z pięciu brygad. Cztery sąsiadowały ze sobą, gdzie uprawiano tylko zboże, a piąta leżała nad potokiem i tam sadzili kapustę i arbuzy. W tej brygadzie była Pani Maryla Sobczuk. Kryśka Chrzanowska była wychowawczynią w żłobku (ze względu na skaleczoną rękę). Starsze panie robiły to co im brygadziści w danym dniu zlecili. Przydzielono nam pracę tzn. chłopcy i my z Janką Urbaniak miałyśmy pracować jako pomocnicy traktorzystów po 12 godzin na dobę. Traktorzyści orali ugory, a my musiałyśmy odrzucać darninę z pługa składającego się z pięciu lemieszy. Była to praca ponad moje siły. Moim traktorzystą był starszy człowiek usposobiony do nas raczej przychylnie, który widząc, że nie mam tyle siły, by utrzymać ogromny drzagan nauczył mnie obsługiwać traktor i tak zamienialiśmy się zadaniami. Miałam wielkie trudności z porozumiewaniem się, dlatego postanowiłam nauczyć się języka rosyjskiego. Zaczęłam od elementarza. Najgorsze było, że po pięciu dniach przechodziliśmy na całodobową pracę by przejść na dzień lub noc. Charakterystyczne było to, że dnie były ciepłe, w lecie nawet upalne, ale noce bardzo zimne. Po przepracowaniu jednego sezonu, gdy zniszczyłam ciepłe ubranie zaczęłam symulować chorobę (ból w lewym boku), aby na traktor nie wrócić. Za cały sezon zarobiłam 20 kg pośladu (zmiotki pszenicy). W sytuacji kiedy zawartość waliz topniała musiałam pomyśleć o dorabianiu. Zaczęłam haftować chusteczki, kliny na głowę (ich strój narodowy), robić ręczniki, prześcieradła. Zarabiałam marnie, bo czym miały płacić gospodynie, które miały tylko jedną krowinę żywioną w lecie na suchym stepie, a w zimie tylko słomą, a od tej krowy musiały oddać 5,4 kg topionego masła, więc miałam tylko mleko odciągane, ale to już było coś. Nauczyłam się wróżyć. Kobiety za wróżbę przynosiły mi więcej aniżeli za mozolne haftowanie. Za kradzioną, nieczyszczoną naftę do prymusa ondulowałam tamtejsze dziewczęta.
    W naszym posiółku byli tez Karelczycy. Jeden z nich był fryzjerem. W 1941 roku, gdy wzięli go do wojska, przejęłam jego funkcję. Najpierw zaczęłam od strzyżenia małych chłopców, ale z czasem zaczęli przychodzić do mnie także mężczyźni. Zapłatą było 2 litry ściąganego mleka. Musiałam sobie radzić, bo w tym czasie zachorowała moja siostra i do szpitala potrzeba było dowozić prowiant. Doktor Michał Aman (przed wywiezieniem mieszkał i pracował w Jeremczu) postarał się o umieszczenie Dziuni w szpitalu. Siostra moja po miesięcznym pobycie w szpitalu zmarła. Miała tylko 19 lat. W niedługim czasie dr Aman rąbiąc drzewo skaleczył się w nogę i też zmarł. Leżą obok siebie. Kiedy mężczyzn zabrano do wojska okazało się, że miejscowe kobiety są niepiśmienne, więc zaczęto okazywać nam względy i obsadzać nami stanowiska, na których potrzebna była umiejętność pisania i liczenia. W kołchozie tym pozostałam tylko do wiosny 1942 roku.
    Dzięki pomocy Pani Ireny Sobocińskiej dostałam pracę w rejonowym oddziale finansowym. Dwa tygodnie byłam na praktyce, jako sekretarka, a później przeszłam do księgowości, z czasem awansując na stanowisko księgowego. Jako zapłatę dostawałam 500 rubli i 5,4 kg mąki na siebie i 2,7 kg na mamę. Moją mąkę oddawałam do piekarni, a za fryzurę i manicure dostawałam codziennie 0,5 kg chleba, a mamy mąka była na zacierki i pierogi. To już było coś. Ludzi, którzy umierali z głodu było bardzo wielu, bo oprócz Polaków byli nadwołżańscy Niemcy, Czuwasze, Ingusze i Czeczeni z Kaukazu. Nie wszyscy Polacy pracowali. Żyli z przywiezionych zapasów. Wielu miało też bardziej tolerancyjnych zarządzających. Szczęście takie miała min. pani Maryla Sobczuk, która opiekowała się malutką córeczką Marysią. Kiedy już zupełnie nie miała z czego żyć przyjechała do Pieszkówki. Dostała pracę w zakładzie, gdzie robili walonki i dostawała tam 9 kg mąki. Praca była bardzo ciężka. W prymitywnych warunkach, w oparach pary filcowali śmierdzącą wełnę. Długo nie wytrzymała i pewnego razu zemdlała z wycieczenia i głodu.
    W Pieszkówce był szpitalik, gdzie dyrektorem była żydówka z Moskwy, a intendentką Żydówka z Odessy. Obie były ewakuowane w czasie działań wojennych. Po przyjeździe przylgnęły do nas. Potrzeba przyznać, że nastawione były do nas nawet przyjacielsko, szczególnie intendentka, która odwiedzała nas bardzo często, aby porozmawiać. Dzięki niej udało mi się umieścić Panią Marylę w szpitalu. Podczas załatwiania formalności przyjęcia Panią Marylę wykąpano, ostrzyżono i położono do czystego łóżka. Wystraszona pielęgniarka zawołała nas i odchyliwszy okrycie pokazała wszy, które jak się okazało były pod skórą. To wszystko działo się pod koniec kwietnia 1944 roku.
    Nie miałam obuwia. Do „biura” chodziłam w butkach przez siebie uszytych i w kaloszach. Na dworze była już wiosna. Na 1-go maja miałam zaplanowany dyżur przy telefonie, ale mój dyrektor powiedział, że mnie zastąpi, a ja mam pojechać do Kustanaja do naszej delegatury i przywieźć sobie jakieś buty ponieważ dowiedział się, że takowe mają. Pojechałam z Kasią Wójcik, która pracowała w szpitalu, jako kontystka. Przyjechałyśmy 1-go maja o 10-tej, ale w tym dniu nikt już z nami nie chciał rozmawiać, ponieważ przygotowywano akademię. Po zawarciu porozumienia pomiędzy generałem Sikorskim i Stalinem powstała delegatura, która rozprowadzała amerykańskie dary. Na dwie osoby dawali po 5 dag ryżu. Pani Białkowska tę porcję ryżu przywiozła do Polski na wypadek, gdyby kiedyś kazano nam zwrócić za te „dary”. Pani Teodorowiczowa kupiła w ziemiance jedną izbę od Kazachów. Pozostałe dwie izby w tej samej ziemiance kupily do spółki Joanna Burczyńska, Zofia Panachia i Maria Białkowsa. W ziemiance obok mieszkałam ja z Mamą, Pani Sobocińska z dwójką dzieci, Pani Wójcikowa z córką Kasią, Marysia Rutowa i Hela Hołubisz, którą przygarnęłyśmy po śmierci jej mamy i babci. Młodszą 2-3 letnią Marysię wzięła Teodorowiczowiczowa. Po rozwiązaniu delegatury utworzono drugą pod patronatem Kościuszkowców. Przewodniczącym był Kafanke (luftinspektor z Jaremcza), a sekretarzem Dziatłowicki (Żyd z Warszawy). Natomiast u nas w Pieszkówce przewodniczącym był Koszów, który chyba nie umiał pisać, natomiast jego sekretarką Moszorowa, żona komornika z Monasterzysk. Po wypadku z Panią Marylą zwróciłyśmy się do nich, ażeby postarali się o prowiant dla chorej, ale powiedziano nam, że nic z żywności w Kustanaju nie ma. Ani Kafanke, ani Dziatłowiecki nie chcieli z nami rozmawiać, więc wróciłyśmy „z kwitkiem”, a pociąg kursował tylko w dni nieparzyste. Po przyjeździe mój dyrektor kazał mi jechać jeszcze raz 3-go. Od 10-tej do 22-giej czekałyśmy w poczekalni (obskurnej sionce). O tej godzinie po obsłużeniu wszystkich Żydówek Dziatłowicki przyjął nas jako ostatnie i wypisał po parze trzewików, a za to, że tak długo czekałyśmy dostałyśmy jeszcze po parze skarpet. W Kustanaju na noc zatrzymałyśmy się u Pani Działakowej. Rano trzeba było u kierownika OBŁ-komu podstemplować asygnatę, który przyjmował od 11-tej. Postanowiłyśmy pójść do niego same (nie podawać przez sekretarkę). Podczas rozmowy zapytał dlaczego Działtowicki tylko to nam wypisał, wszak są i porządne kurtki. Zainteresował się również co my jemy, to powiedziałam, że dostajemy zupę od Pani Działkowej, a na pierwszą uwagę dlaczego tylko buty i skarpety jakoś mi się powiedziało, że chyba dlatego, że nie jesteśmy żydówkami. Na to ten szef (tak go będę nazywała) powiedział, żebyśmy przyszły o 15-ej. Kasia nakrzyczała na mnie dlaczego wyskoczyłam z tymi Żydami. Do 15-tej modliłyśmy się bardzo żarliwie, aby nas tylko nie posadzili do więzienia. Tego bałyśmy się najbardziej. O 15-ej w gabinecie usiadłam jak trusia malutka i cichutka. Szef do kogoś zatelefonował i kazał przyjść do siebie niezwłocznie. Wpadł Działtowicki, na nas nawet nie spojrzał, tylko podsunął jakiś papier umożliwiający zameldowanie w Kustanaju kogoś, kto wyszedł z więzienia. Szef odrzucił i powiedział „a idź ze swoimi Żydami”. Słysząc to wyprostowałam się. Zapytany dlaczego przydzielił nam tylko buty Działtowicki tłumaczył, że nie mamy uprawnień, bo nie jesteśmy rodziną Kościuszkowców. W odpowiedzi usłyszał, że nie możemy nią być wszak nie mamy ani ojców ani mężów. Kazał wypisać nowe asygnaty na buty, skarpety, kurtki i jeszcze poradził nam byśmy wzięły męskie bo lepsze gatunkowo, no i wypisać dla nas prowiant. Gdy to usłyszałam, nabrałam odwagi i opowiedziałam przypadek Pani Maryli. Był oburzony, nakrzyczał na Dziatłowickiego, jak na szczeniaka. Powiedział, że żywności jest w magazynie dosyć i Polacy nie muszą umierać z głodu. Dostałyśmy do spółki z Kasią 15 kg różności, a dla Pani Maryli osobno 15 kg. Szczęśliwe 5-go wieczorem z pełnymi workami przyjechałyśmy do Pieszkówki. Na stację wyszła cała Polonia z Pieszkówki. Byłi także Koszów i Moszorowa, bo już wiedzieli, że skoro nie wróci-łyśmy tego samego dnia, to coś załatwiłyśmy, Byłyśmy szczęśliwe i jeszcze ze schodów wagonu krzyknęłyśmy, że mamy prowiant dla Pani Maryli. Rano przed pójściem do pracy wzięłyśmy worek z życiodajnym prowiantem i zaniosłyśmy do szpitala. Było przed godziną 8-mą rano, gdy stanęłyśmy w drzwiach pokoju, w którym leżała Pani Maryla. Ona już jednak skończyła życie. Prowiant zostawiłyśmy w szpitalu, aby chociaż w ten sposób odwdzięczyć się za przyjęcie chorej. W tym samym dniu do Pieszkówki o 11-ej przyczołgała się starowina, niejaka Jabłoń, która została wywieziona tylko dlatego, że miała syna w służbie czynnej. Nie doczołgała się do budynku, tylko upadła pod płotem i tam skonała. Poczekano, aż ostygła, owinięto je Obie w koc, obwiązano bandażami i po południu mogliśmy je pochować. Mężczyźni wykopali grób w kształcie litery L i tak niepiśmienna, biedna kobiecina spoczęła w jednej mogile z wy-kształconą (miała ukończony CIF) młodą matką. Marysia została u pań, z którymi razem przyjechały, Panna nazywała się Janina Prokopowicz, a jej zamężna siostra (również miała małą córeczkę) nie pamiętam jak się nazywała. Niedługo potem rozpoczęła się akcja wywozu rodzin Kościuszkowców na Ukrainę do obwodu Kijowskiego. One też wyjechały jako te, które miały bardzo ciężkie warunki życiowe.
    W październiku 1944 roku wywieźli część Polaków na Ukrainę. Nam z Mamą groziło, że jako jedyne, pozostaniemy w Pieszkówce. Mnie pozwoliliby jechać jedynie dlatego, że przez czas pobytu pracowałam, natomiast Mama wyciągnięta została z transportu. Wówczas kapitan NKWD, w którym odezwało się serce, w ostatniej chwili podjął decyzję aby nas ściągnąć z powrotem do odjeżdżającego już pociągu. Na Ukrainie w sowchozie im. Worowskiego rej. Biała Cerkiew pracowałam do lipca 1945 roku. Wówczas Babcia, która przez całą okupację pozostała w Monasterzyskach przysłała nam wizę, na którą wróciłyśmy do Monasterzysk, stamtąd wspólnie wyjechaliśmy do Polski.
Autor:
Jadwiga Matejko
31.08.2018 21:48
Suchocki Czesław
tak wspomina Syberię

1. Syberia - nowe miejsce osiedlenia
2. Syberyjska wiosna
3. Moja praca w piekarni - syberyjskie wspomnienia
4. Wypadki przy pracy - syberyjskie wspomnienia
5. Syberyjskie ciekawostki
6. Nasze syberyjskie sposoby myślenia
7. Zmiana miejsca pracy i najcięższa syberyjska zima
8. Syberyjskie zimowe ciekawostki i przygody
    Byliśmy do pewnego stopnia wybrańcami losu. Nie osiedlono nas w lasach bezludnej tajgi, chociaż w jej pobliżu, ani też w podobnie dzikim stepie Kazachstanu, ani w innej jakiejś zapadłej wiosce syberyjskiej, tylko miasteczku mającym dziesięcioletnią szkołę średnią.
    1. Syberia,
    kraj śnieżnych, mroźnych i długich zim oraz krótkiego, gorącego lata z plagą nieznośnych komarów i meszek gotowych wypić z człowieka całą krew. Kraj wspaniałych, zawsze pogodnych i wesołych ludzi - Sybiraków. Jest to prawda jak najbardziej obiektywna, a jednak w rzeczywistości każdy zesłaniec patrzy na miejsce swego zesłania przez pryzmat nieszczęścia, jakie go spotkało, przez pryzmat sytuacji, w jakiej się znalazł. Dlatego opis Syberii każdego z nich zawsze będzie subiektywny, bo w sytuacji nieszczęścia, mimo najlepszych chęci, trudno zdobyć się na obiektywizm.
    Skoro przywieziono nas do miasteczka, w którym mieliśmy zamieszkać przez czas bliżej nieokreślony, należało poznać je bliżej, aby wiedzieć, jak się w nim bezbłędnie poruszać przy załatwianiu różnych spraw życiowych. Wszystko wydawało się jakieś dziwne, obce i zupełnie w niczym nie przypominało tego, co zostało w Polsce. Jednak trzeba było stopniowo się przyzwyczaić do życia w nowych warunkach.
    Teraz po tak wielu latach, gdy wspominam tamto miejsce i tamten czas, to widzę wszystko jak na dłoni. Widzę ulice, domy i ludzi, a wszystko dookoła otoczone ciągle odrastającym lasem brzozowym poprzecinanym pustoszami porosłymi wysoką trawą. "Pustoszy" to ugorowane pola. Tak, jak to sobie przypominam, postaram się w miarę szczegółowo opisać.
    Prezentacja miejsca osiedlenia
    Bolsze-Uki, (obecnie Bolszyje Uki) to miasteczko będące siedzibą władz rejonu, najmniejszej jednostki administracyjnej, leżące po lewej stronie Irtyszu, a ściślej, w rozwidleniu dużych rzek - Irtyszu i Iszymu. Miasteczko, jak zresztą wszystkie pozostałe osiedla i wioski na Syberii, leży nad rzeką. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zapytać kogoś, jak się ona nazywa. Nigdy nikt nie wymienił jej nazwy. Nigdy to znaczy w tamtym czasie. Może jej nazwy nikt w tamtym czasie nie znał? Nie, to na pewno nie było tak. Dopiero teraz po sześćdziesięciu ośmiu latach z internetu dowiedziałem się, że rzeka ta nazywa się Bolszoj Uk. Wydaje mi się, że dla większości mieszkańców nie tak ważna była nazwa rzeki, jak sam fakt, że ona jest, że każda wioska musi być położona nad rzeką, bo bez wody nie da się żyć, a studnie nie były tam modne. Rejon ten podlega okręgowi mieszczącemu się w mieście o nazwie Tara. Natomiast Tarski Okręg podlega Omskiemu Obwodowi (omskoj obłasti) z miastem Omsk.
    Po tej prezentacji podległości administracyjnych jest już czas na wymienienie w miarę wszystkich instytucji, jednostek gospodarczych, produkcyjnych, handlowych i usługowych znajdujących się na terenie miasteczka Bolsze-Uki. Teraz, kiedy chcę to miasteczko opisać, dochodzę do wniosku, że mieszkając tam przez pięć lat nie poznałem go tak dokładnie, jak mi się to wcześniej wydawało. Nawet nie wiem, ilu miało mieszkańców. Pamiętam, że przed trzema budynkami rosły wysokie drzewa, ale nie wiem dokładnie, jakie, choć jestem pewien, że były liściaste i nie były to brzozy. Zastanawiam się, dlaczego niektóre zupełnie oczywiste fragmenty zatarły się w pamięci, podczas gdy całe miasteczko widzę „jak na dłoni", tak jakbym tam w tej chwili był osobiście. Widzę je takim, jakim było ponad sześćdziesiąt lat temu, kiedy tam mieszkałem.
    Takie były Bolsze-Uki w 1941 roku
    Prezentację miasteczka rozpocznę od północno-wschodniej strony, od miejsca wjazdu szeroką, wysoko usypaną drogą z rowami po obu stronach. Jest to taka syberyjska szosa (bolszak), po której jedzie się jak po asfalcie wtedy, gdy nie ma deszczu i nie jest rozmokła. Po deszczu żaden samochód nie wyjeżdża do czasu, póki droga nie obeschnie. Samochody, które w drodze zaskoczy deszcz, nie mogą dalej jechać, gdyż droga robi się grząska i łatwo można ześlizgnąć się do rowu. Muszą one kilka dni przeczekać, aż rzadka glina przekształci się w glinę zagęszczoną, plastyczną. Dlatego kierowca musi mieć ze sobą żelazny zapas żywności i wody, szczególnie gdy pogoda jest niepewna. Trzeba pamiętać, że odległości pomiędzy wsiami są duże, przeważnie wynoszą dwadzieścia do trzydziestu kilometrów, więc na przeczekanie złej pogody w napotkanej wsi nie ma co liczyć. Na szczęście w tym czasie, kiedy nas wieziono, dojechaliśmy bez żadnych tego rodzaju kłopotów, ponieważ w zasadzie przez prawie całe lato deszcze nie padają.
    Przed miasteczkiem po prawej stronie drogi zajmująca około hektara dość gęsta kępa wysokich brzóz. To cmentarz, zwyczajny, nieogrodzony, zaniedbany. Kilkanaście metrów dalej po lewej stronie stoi mała izbuszka otoczona dookoła brzozowymi zaroślami, a nieco głębiej za nią rozpoczęta budowa dosyć okazałego, jak na tamtejsze warunki, budynku przeznaczonego na lecznicę weterynaryjną. W głębi za budowaną lecznicą w odległości pół do jednego kilometra znajduje się rzeźnia (ubojnia). To chyba nie przypadek, że te dwa budynki umieszczono w sąsiedztwie. Natomiast po prawej stronie stoi okazały budynek pokryty blachą. Są to magazyny zbożowe. Następny budynek z dachem pokrytym deskami to piekarnia, a obok piekarni towarzyszące jej jeszcze dwie izbuszki, całość ogrodzona tak zwanym częstokołem. W głębi za piekarnią, w odległości około dwustu metrów, stało jeszcze kilka domów mieszkalnych. Jadąc dalej, po prawej stronie w odległości około stu metrów od ulicy, przed dosyć starymi brzozami będącymi pozostałością po starym cmentarzu, tak zwaną "roszczą", stoją dwa budynki szpitalne o niskich dachach pokrytych blachą pomalowaną na kolor czerwony.
    Dalej po obu stronach ulicy ciągną się domy mieszkalne, a wśród nich po lewej stronie bliżej centrum stoi stołówka, o kilka domów dalej jest budynek sądu, jeszcze dalej po tej samej stronie jest apteka, a obok budynek "kombinatu" przemysłowego. Za nim w głębi znajduje się zupełnie profesjonalnie urządzony bazar, na którym zawsze w niedzielę rano odbywa się handel różnymi produktami rolnymi przywożonymi przez kołchoźników nawet z dosyć odległych kołchozów.
    Po prawej stronie ulicy naprzeciw apteki stoi budynek, w którym mieści się redakcja gazety. W tym miejscu ulica skręca w prawo, ale jeszcze przed skrętem po lewej stronie znajduje się budynek zakładu mleczarskiego, którego głównym produktem była zdaje się kazeina. Przed zakładem stoi należący do niego kiosk (łariok), w którym można było kupić maślankę.
    Po wjechaniu w prawo widzimy po lewej stronie ogrodzony płotem ze sztachet bardzo duży plac, a na nim okazały piętrowy (dwuchetażnyj) budynek Rajkompartii. Na końcu tego ogrodzenia stoi niski dom biblioteczny z dosyć dużą czytelnią. Natomiast po prawej stronie ulicy znajduje się budynek miejscowej rozgłośni radiowej - radiowęzeł. Nadawane wiadomości i audycje radiowe przesyłane były z radiowęzła do odbiorców przez sieć przewodową, a odbiorca przy pomocy głośnika, tak zwanej "toczki" mógł odbierać tylko to, co było nadawane lub głośnik wyłączyć.
    Następnie w niedużej odległości stoi okazała cerkiew z dachem również pokrytym blachą. Blacha na pewno była miedziana, bo miała na powierzchni zielonkawy nalot. Cerkiew spełnia rolę kina, sali tanecznej i jest miejscem wszelkich zabaw i imprez. Jest ona też ogrodzona tak samo jak Rajkom.
    Na wysokości cerkwi następuje rozwidlenie ulicy, a w tym ogrodzonym rozwidleniu mieści się budynek Milicji i NKWD. Idąc dalej prawym rozwidleniem ulicy, mamy po prawej stronie pocztę, a po lewej za milicją - Gosbank. Za nim kawałek wolnej przestrzeni i na skrzyżowaniu z ulicą K. Marksa stoi budynek Sielpo, a w nim mieści się cała administracja, i co najważniejsze, sklep, w którym otrzymuje się przydział chleba. Nawiasem mówiąc tylko tej jednej ulicy nazwę zapamiętałem, a to chyba dlatego, że z nazw ulic nie musiałem korzystać, nie zachodziła taka potrzeba. Trudno przypuszczać, żeby nie były oznakowane, ale nie pamiętam.
    Cofnąwszy się na wysokość cerkwi, wchodzimy do lewego rozwidlenia ulicy. Po lewej stronie dosyć duży placyk, na nim przy ulicy stoi mały budyneczek, a w nim studnia, jedna jedyna. Za nią piętrowy budynek komunalny (czteroizbowy). W głębi za budynkiem są zabudowania gospodarcze milicyjne, jak stajnie itp. Po prawej stronie, jak już wcześniej wspomniałem, stoi budynek milicyjny. Dalej ciągną się zabudowania gospodarcze i magazyny, a na ich końcu na skrzyżowaniu z wejściem od ulicy K. Marksa stoi duży budynek, w którym znajduje się na dole duży sklep wielobranżowy Rajmag, a na piętrze Rajispołkom oraz Rajpotriebsojuz. Po przeciwnej lewej stronie też jest sklep należący do Sielpo. Reszta to domy mieszkalne.
    Gdy zamiast w prawo, skręcimy w lewo, to wejdziemy w ślepą ulicę, która ciągnie się około dwustu metrów do urwiska. W połowie tej ulicy mijamy po lewej stronie budynek Rajwojenkomatu, a za nim ulicę następną, prostopadłą. Po obu jej stronach przez kilkadziesiąt metrów są ogrody, potem po lewej stronie stoi stara szkoła podstawowa, ta sama, w której zostaliśmy ulokowani tymczasowo, po przywiezieniu nas ze Znamienki. Trochę dalej po prawej stronie ulicy stoi budynek Artelu Inwalidów.
    Naprzeciw po lewej placyk ze studnią i dalej zaczyna się już wspomniany ogrodzony plac Rajkomu. Za nim wcześniej wymieniona mleczarnia, a następnie bazar. Natomiast po prawej stronie naprzeciw ogrodzenia Rajkomu stoi piętrowy budynek, w którym mieści się Rajzo, Rajno i Rajfo, nieco dalej w niskim domu mieści się stacja meteorologiczna. Po przejściu kilku domów dalej widzimy okazały (jak na tamte warunki) nowy budynek piętrowy średniej szkoły (dziesięciolatki). Jest to największy budynek w mieście.
    Pozostałe domy przy tej ulicy to domy mieszkalne. Pomiędzy Rajno i Artelem jest jeszcze ulica prostopadła. W połowie jej długości, po prawej stronie, nieco w głębi nad urwiskiem stoi wytwórnia butów filcowych, należąca do Artelu. Na końcu ulicy w odległości około jednego kilometra znajduje się cegielnia. To już wszystko, co znajduje się po prawej stronie rzeki.
    Wróćmy zatem do ulicy K. Marksa. Naprzeciw Rajmagu, a po lewej stronie sklepu Sielpo, poprzeczna ulica opada w dół na most Pospiełowski i ciągnie się około kilometra, a na jej końcu znajduje się kołchoz. Na tej ulicy są tylko same domy mieszkalne.
    Gdy natomiast wrócimy z mostu do Rajmagu i skręcimy w lewo ulicą K. Marksa, to na końcu, półkolem skręca ona w lewo, w dół do mostu Reszetinskiego. Za mostem od ulicy głównej prowadzą dwie uliczki poprzeczne. Ta uliczka w prawo prowadzi do dosyć dużego zakładu lniarskiego, a po lewej jest uliczka z domami mieszkalnymi. Idąc dalej spotkamy po prawej stronie starą lecznicę zwierząt, a jeszcze dalej po lewej stronie, prawie na końcu ulicy, mieści się budynek Leśnictwa.
    Spostrzeżenie
    Na powyższym kończy się opis całego miasta i jego urzędów oraz jednostek administracyjnych i gospodarczych. Ciekawe, że przy tak stosunkowo dużej liczbie różnych instytucji i innych zakładów użyteczności publicznej, nie było w mieście młyna. Za to już w czasie naszego pobytu, za piekarnią, przy samej rzece zbudowano zakład suszarniczy do suszenia kostki ziemniaczanej dla potrzeb frontu. To była ciężka praca przy kopaniu głębokiego na trzy metry wykopu w twardej tłustej glinie. Osobiście przy tych wykopach pracowałem przez półtora tygodnia. Im głębiej, tym trudniej było na taczkach tę glinę wywozić na powierzchnię. Obiecywano, że każdy biorący udział przy budowie będzie potem zatrudniony w tym zakładzie. Rzeczywiście, nasza współlokatorka pani Felicja, po zakończeniu budowy pracowała w tym zakładzie przez kilka sezonów zimowych. Jak na okres zimy, to taka praca była wprost wymarzona. Było tam bardzo ciepło i praca lekka, choć monotonna. Ja wtedy miałem już inną, jak dla mnie ciekawszą, pracę.
    Jak z tego widać byliśmy do pewnego stopnia wybrańcami losu. Nie osiedlono nas w lasach bezludnej tajgi, chociaż w jej pobliżu, ani też w podobnie dzikim stepie Kazachstanu, ani w innej jakiejś zapadłej wiosce syberyjskiej, tylko w cywilizowanym miasteczku mającym dziesięcioletnią szkołę średnią i cały szereg instytucji administracyjnych i użytku publicznego. Trudno powiedzieć, czemu to zawdzięczamy. Bożej Opatrzności, przeznaczeniu, może jednemu i drugiemu, a może tylko zwykłemu zbiegowi wydarzeń. Tego już się nie dowiemy. Jednak każdy we własnym zakresie ma prawo mieć na ten temat swoje odrębne zdanie.
    Jednak moim skromnym zdaniem było to tak, że funkcjonariusze zajmujący się deportacją ludności polskiej tuż przed początkiem wojny, natychmiast po jej wybuchu zmuszeni byli wykonywać inne zadania, a nas przekazali ludziom "normalnym", tutejszym Sybirakom. A oni w większości sami będąc potomkami zesłańców zrobili to tak, jak uważali za stosowne.
    Obraz tego miasteczka nakreśliłem tak szczegółowo z wielu powodów. Przede wszystkim chciałem utrwalić jego wygląd z okresu mojego tam pobytu, żeby móc porównać z tym wyglądem, jaki ono przedstawia obecnie, ale zrobię to na końcu, kiedy w swoich wspomnieniach dojdę do okresu współczesnego. Poza tym, tam kończyło się moje dzieciństwo i zaczynał się nowy okres wielostronnego dojrzewania. Ponadto dzięki temu opisowi i wszystkim związanym z tym przemyśleniom, mogłem odświeżyć sobie moje wspomnienia związane z pięcioletnim pobytem na syberyjskim zesłaniu.
    2. Syberyjska wiosna
    Wiosenny okres jest ze wszystkich pór roku najtrudniejszy. Na leśnej drodze śnieg mocno ubity, wolniej topnieje, a na odcinkach pomiędzy polami po obu stronach drogi jest już czarna bardzo rozmiękła ziemia. Jeśli koń zboczy z drogi, może wpaść do tego błota nawet po sam brzuch.
    Syberyjskie wiosny są krótkie. Zaczynają się nagle. To, że wiosna już wkrótce nadejdzie, łatwo poznać po oślepiających promieniach słońca, które odbijając się od śniegu tak okropnie rażą wzrok, że bez przysłonięcia oczu dłonią nic nie da się przed sobą zobaczyć. Rosyjskie czapki zimowe jak wiadomo nie mają daszków, więc stąd ta konieczność używania dłoni do osłaniania oczu przed promieniami słońca. Głębokość śniegu sięga metra i więcej. Oczywiście nie dotyczy to zasp, które miejscami mogą sięgać nawet do trzech metrów wysokości. W południe słońce zaczyna mocno przygrzewać, śnieg zaczyna jakby opadać w stosunku do ujeżdżonej drogi. W nocy mróz wymraża duże ilości wody ze śniegu, reszta wody pozostająca w śniegu tak zamarza, że miejscami można po powierzchni śniegu jechać i nawet koń się nie zapada, idzie jak po lodzie. Jednak gdy się zacznie zapadać, to są czasem duże problemy z wyciągnięciem go na twardą drogę.
    Śnieg szybko topnieje, z dnia na dzień ubywa go coraz więcej. W końcu pozostaje tylko na drodze, jako gorzej topniejąca, mocno ubita warstwa. Póki jeszcze daje się używać sań, to się je używa, pomimo że na niektórych odcinkach śniegu już nie ma zupełnie. W tym czasie wyjeżdża się do lasu tylko bardzo wcześnie przed wschodem słońca i najlepiej, gdy się ma drewno już wcześniej przygotowane. Chodzi o to, aby tracić jak najmniej czasu, szybko załadować sanie i uciekać z lasu nim słońce przygrzeje i zamarznięta ziemia na powierzchni zamieni się w błoto.
    W końcu nie można już odłożyć konieczności zaprzęgania konia do wozu (tielegi), ale też najwygodniej jest jeździć tylko wczesnymi rankami, kiedy po nocnym przymrozku droga jest zamrożona. Ten wiosenny okres jest ze wszystkich pór roku najtrudniejszy. Całe szczęście, że trwa bardzo krótko. Są odcinki drogi przebiegające pomiędzy polami i wtedy nie daj Boże zjechać z tej drogi, szczególnie gdy się jedzie w godzinach południowych. Ziemia po obu stronach drogi staje się wtedy bardzo rozmiękła. Koń, jeśli zboczy z drogi, może wpaść nawet po sam brzuch i wyciągnięcie go bywa nie lada problemem. Najważniejsze w takiej sytuacji to nie pozwolić koniowi się szarpać, bo zakopuje się wtedy coraz głębiej. Należy go szybko wyprząc z wozu, aby mając większą swobodę ruchów mógł łatwiej się wyzwolić z grząskiego, lepkiego błota. W zasadzie jeżeli się nie musi, to w tym trudnym okresie na przełomie zima - lato najlepiej nigdzie nie wyjeżdżać.
    Niebezpieczne miejsca
    Zupełnie oddzielnym problemem jest częste grzęźnięcie zwierząt nad rzeką, gdy w nieodpowiednim miejscu chcą się napić wody. Zdarza się to sporadycznie nawet w lecie, ale na wiosnę jest bardzo częste. Jeżeli chodzi o konie, to są one, jak zresztą i krowy, żywione przez całą zimę wyłącznie sianem. Na wiosnę, a szczególnie gdy już wyjdą na pastwisko i zaczną się odżywiać młodą zieloną trawą, stają się bardzo osłabione. Przejście z odżywiania sianem na odżywianie trawą jest niebezpieczne, bo bardzo osłabia zwierzęta. Im przejście gwałtowniejsze, tym gorsze skutki. Zasadą było stopniowe przyzwyczajanie zwierzęcia do pastwiska. Zdarzały się sytuacje trudne do uwierzenia temu, kto na własne oczy tego nie widział. Były też takie przypadki, że zwierzęta będące w gorszej kondycji, po położeniu się nie mogły wstać o własnych siłach.
    Wzdłuż rzeki na jej brzegach w wielu miejscach występują źródła. Ziemia w tych miejscach nie zamarza nawet w czasie dużych mrozów, dzięki czemu ryby nie giną. Wiosną okolice źródeł są bardzo grząskie, więc nic dziwnego, że zwierzęta, szczególnie te bardziej osłabione grzęzną, gdy się tam dostaną. Bardzo częste były przypadki wyciągania krów lub koni nawet przez kilka osób przy pomocy lin. Aby uniknąć takich przykrych sytuacji należało w tym okresie szczególnie uważać, aby pojenie zwierząt odbywało się tylko w dobrze znanych bezpiecznych miejscach.
    Dosyć znaczne nocą przymrozki i mocno przygrzewające słońce w dzień powodują szybkie obsychanie ziemi. Właściwie to w ciągu około dwóch do trzech tygodni robi się przeskok z zimy do lata. Cała przyroda gwałtownie budzi się do życia. Nim jeszcze pierwsza trawa zdołała się wybić z ziemi, następuje wypalenie zeszłorocznej nie wykoszonej suchej trawy, która pod wpływem słońca osuszyła się najszybciej. Wypalanie traw nie przynosiło tam żadnych ujemnych skutków, a przeciwnie, same dodatnie. Użyźniało glebę, a przede wszystkim umożliwiało koszenie świeżych traw w okresie późniejszym. W brzozowych lasach nie ma w zasadzie w tym czasie suchej ściółki, więc wypalanie traw lasom nie zagrażało.
    Jak pamiętam, to z ptaków najwięcej było srok i one najwcześniej budowały gniazda. Zastanawiałem się wtedy, dlaczego sroki budują je w krzakach głogów rosnących w miejscach niżej położonych i zalanych w tym czasie wodą pośniegową, która w tych miejscach bardzo długo się utrzymuje, natomiast nie gnieżdżą się w głogach rosnących na terenie położonym wyżej, bez wody? Po pewnym czasie nabrałem pewności, że jest to związane z wiosennym wypalaniem traw. Tak nakazywał im postępować ich ptasi instynkt oraz doświadczenie zdobyte i utrwalone na przestrzeni być może całych wieków.
    W takie wiosenne syberyjskie dni, mając wolny czas, często wychodziłem poza miasteczko i włóczyłem się w poszukiwaniu nie zalężonych jeszcze sroczych jaj. Jajecznica z nich była wspaniałym przysmakiem. W wybieraniu jaj ze sroczych gniazd nie widziałem nic złego. Sroczy świat był tak bardzo przeludniony, że wybranie kilkudziesięciu jaj było w nim zupełnie niezauważalne.
    Nasz współczesny polski zwyczaj
    Gdy tak wspominam tamte syberyjskie wiosny i wiosenne wypalanie suchych traw - stanęły mi przed oczami nasze polskie z tym związane problemy. Jak sięgnę pamięcią, szerzy się u nas w kraju plaga wiosennych wypaleń suchych traw, a nawet wypalanie w lecie ściernisk. Jest to nic innego, jak tylko zwykłe naśladownictwo syberyjskiej metody. Jest to wszczepiony niektórym naszym krajowym półgłówkom nawyk do stosowania tak zwanych przodujących wzorów kraju budującego komunizm. Zatem korzystają oni z tych wzorów bezkrytycznie nawet teraz, kiedy tego kraju już dawno nie ma, a przodujące wzory się nie sprawdziły. Mamy z tego powodu czasem olbrzymie straty, a nie ma nikogo, kto, niezależnie w jaki sposób, zechciałby półgłówkom uświadomić, że niczego nie wolno ślepo naśladować, bo to, co dobre było na Syberii, u nas jest zwykłą głupotą. Tam są inne warunki, zupełnie różniące się od naszych. W naszych warunkach przy wypalaniu suchych traw i ściernisk ogień przerzuca się na jeszcze nie zebrane plony, a nawet zabudowania gospodarskie. Płoną też lasy, a w nich leśna zwierzyna. Ale jest to tylko moja marginesowa wstawka do syberyjskich wspomnień, świadcząca, że głupota ludzka nie ma granic.
    Moje pierwsze polowanie na cietrzewie
    Podczas jednego z wiosennych dni poszedłem do lasu poszukać sroczych gniazd z jeszcze niezalęgłymi jajkami. Sroczych gniazd w krzakach głogu (bojarki) były niezliczone ilości, tak zresztą jak niezliczone były ilości srok utrzymujących się przy pobliskiej rzeźni.
    Wracając z lasu poznałem sympatycznego kolegę Miszę. Mieszkał razem ze swoją matką w małej izbuszce stojącej po prawej stronie na samym końcu ulicy. Po krótkiej rozmowie tak zaprzyjaźniliśmy się, że po kilku dniach zaprosił mnie na polowanie (ochotu) na cietrzewie. On wziął dubeltówkę kaliber 24, a mnie pożyczył jakąś strzelbę przedpotopową, chyba na grubego zwierza, ładowaną jeszcze przez lufę. Sypało się do lufy miarkę prochu, przekładało papierem i następnie przy użyciu wycioru wciskało się do lufy okrągłą ołowiową kulę. Potem wystarczyło odciągnąć kurek, położyć spłonkę na kowadełko i broń była gotowa do oddania strzału.
    Wyszliśmy bardzo wcześnie, było jeszcze ciemno. Na miejsce dotarliśmy przed wschodem słońca, gdy na niebie dopiero zaczął się robić brzask. Usadowiliśmy się dosyć wygodnie w uprzednio przygotowanym szałasie w odległości kilkunastu metrów od tokowiska, które znajdowało się na polance pokrytej suchą zeszłoroczną trawą i miało średnicę około sześciu metrów.
    Trochę poczekaliśmy, zaczęło świtać i pojawiły się pierwsze cietrzewie. Rozpoczęły od razu swoje rytualne tańce, poruszając się w różnych kierunkach po wydeptanych w trawie ścieżkach, wydając jednocześnie głucho syczące dźwięki. Przybywało ich coraz więcej, piękne czarne ptaki o rozdwojonych ogonach z niebieskawym połyskiem na piórach. Wykonując swoje tańce potrząsały głowami wyrzucając z dziobów ślinę, która zaczepiała się na sterczących suchych źdźbłach trawy. Zachowywały się tak, jakby wszystko, co się działo dookoła, wcale ich nie interesowało. Inne cietrzewie, jak się wydawało z naszej odległości, zbierały tę ślinę i połykały. A może to się rzeczywiście tylko wydawało pod wpływem sugestywnego opowiadania Miszy. Mówił, że mniszki w zakonach nie jedzą żadnego mięsa poza mięsem z cietrzewi, a to dlatego, że cietrzewie nie kopulują ze sobą. Zapłodnienie u cietrzewi następuje przez połykaną ślinę. Nie chciałem w to uwierzyć, ale nie wypadało mi zaprzeczać, więc udawałem, że wierzę. Misza, jak większość Sybiraków był głęboko wierzący. Szczególnie wierzył w nieuchronność przeznaczenia, we wszelkiego rodzaju wróżby, w białą i czarną magię, oraz chyba we wszystkie przekazy ludowe, jakie kiedykolwiek słyszał.
    Byliśmy zapatrzeni w to niecodzienne widowisko. Już myślałem, że Misza zapomniał po co przybyliśmy, ale on widocznie zastanawiał się, jak wybrnąć z sytuacji. Wreszcie zdobył się na odwagę i nieśmiało powiedział - Chyba nie będziemy strzelać, nie wypada ich zabijać, kiedy są zupełnie bezbronne. - Pewnie podejrzewał, że z takiej strzelby, jaką miałem, nic nie ustrzelę i będzie mi przykro z tego powodu. Osobiście byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy, mnie też było żal tych ptaków, tym bardziej, że takie rytualne tańce cietrzewi na tokowisku widziałem pierwszy raz w życiu.
    W późniejszym czasie słyszałem, że byli i tacy myśliwi (raczej kłusownicy), co na tokowiskach zastawiali sidła wykonane z końskiego włosia i w taki barbarzyński sposób łowili te śliczne ptaki.
    Po naszym pierwszym spotkaniu z cietrzewiami więcej już nie poszliśmy na tokowisko. Natomiast polowaliśmy jeszcze kilkakrotnie na cietrzewie i na kaczki przy pomocy sztucznych przynęt (czuczełow). Komplet sztucznych cietrzewi, przeważnie trzy sztuki, osadzonych na tyczce przymocowywało się na drzewie. Potem trzeba było czekać w szałasie. Gdy nadlatujące ptaki próbują siadać na drzewie, wtedy jest najlepszy moment do oddania strzału. Strzał w tym momencie może być najskuteczniejszy.
    Polowanie na kaczki
    Podobnie poluje się na kaczki. Szuka się niżej położonych miejsc, gdzie utrzymuje się jeszcze woda pośniegowa. Buduje się na brzegu szałas. Puszcza się na wodę sztuczne kaczki na sznurkach i czeka się w szałasie na przylot prawdziwych. Przelatujące kaczki, szczególnie kaczory, muszą dołączyć do pływających przynęt. Strzela się do nich również w chwili siadania na wodę.
    W taki to sposób udało się nam upolować kilka ptaków mimo naszego małego doświadczenia. Cietrzewie dłużej utrzymywały się w powietrzu, nim siadły, ale szybko odlatywały, gdy wyczuły, że przynęta jest sztuczna. Natomiast kaczki utrzymywały się na wodzie przez dłuższy czas.
    Misza pracował w piekarni. Woził z lasu drewno, wodę z rzeki i mąkę z magazynu. Pracę odziedziczył po swoim starszym bracie, który odjechał na front. On sam też był przygotowany na to, że w każdej chwili może być zmobilizowany. Dlatego uważał, że jako jego najlepszy przyjaciel powinienem objąć po nim pracę. Chodziło mu o to, że miał bardzo dobrego, silnego konia i był z nim bardzo zaprzyjaźniony, a nie chciał, aby jego koń dostał się w jakieś nieodpowiednie ręce. Koń nazywał się Muchorka, a ponieważ był narowisty, nie każdemu był posłuszny. Mnie zaakceptował, więc Misza mógł być spokojny, że nie zrobię koniowi krzywdy i będzie mu ze mną dobrze.
c.d.n
31.08.2018 21:53
Suchocki Czesław - wspomnienia
cd.

3. Moja praca w piekarni - syberyjskie wspomnienia
Koń i końska uprząż, tielega (wóz na drewnianych osiach), dwukółka z beczką do wożenia wody, sanie do użytku w zimie i siekiera, to stanowiło moje wyposażenie, jako czternastoletniego robotnika.
Pierwszy dzień pracy
Misza dotrzymał danego przyrzeczenia i z chwilą, gdy otrzymał wezwanie do wojska, spotkał się ze mną i zaprowadził do piekarni. Byłem bardzo gościnnie przywitany przez wyjątkowo sympatycznego kierownika piekarni Michaiła Siemionowicza Mielczukowa. Wprawdzie nie tak, jak u nas wita się wyjątkowych gości chlebem i solą, ale chlebem i wodą, czyli inaczej mówiąc, czym chata bogata. To był mój pierwszy dzień, kiedy na Syberii najadłem się chleba do syta. Od tego dnia już przez cały czas mojej pracy w piekarni nigdy nie byłem głodny. Chleba i wody miałem pod dostatkiem.
Mój przyjaciel przekazał mi wszystkie środki pracy. Złożyło się na to wszystko, co było związane z moimi obowiązkami. Koń, uprząż, tielega (wóz na drewnianych osiach), dwukółka z beczką do wożenia wody, sanie do użytku w zimie i to było wszystko. Siekierę miałem swoją. Wykonał ją w opuszczonej kuźni jeszcze w ubiegłym roku jeden z naszych rodaków, który jak się okazało, był kowalem.
W tym dniu cały czas pracowaliśmy razem, to znaczy ja pracowałem pod jego nadzorem. Pojechaliśmy do lasu. Pokazał mi kilka miejsc, gdzie rosły dorodne brzozy, niezbyt grube i stosunkowo miękkie, łatwe do ścinania. Udzielał mi wszelkich wyjaśnień w zasadzie na zapas. Po powrocie z lasu pojechaliśmy do rzeki po wodę. Pokazał kilka miejsc i różne możliwości podjazdu do tych miejsc. Z jakich podjazdów można było korzystać, zależało od pory roku i od pogody oraz od poziomu wody w rzece. Najłatwiejsze były dwa sposoby. Przy niskim poziomie wody korzystało się z miejsca, które pozwalało na bezpośredni wjazd beczkowozem do rzeki. W zimie przy zamarzniętej rzece wjeżdżało się na lód i nabieranie wody z przerębli też było wygodne.
Na razie wszystko było jasne. Co do sposobu wykonywanej pracy, to po otrzymaniu szczegółowych wyjaśnień nie miałem już żadnych wątpliwości. Praca była prosta, wymagało się ode mnie tylko obowiązkowości i solidności w wykonywaniu obowiązków. Należało pilnować, aby w beczkach stojących w sieni piekarni nie zabrakło wody, w magazynku piekarni było pod dostatkiem mąki, a na podwórzu był zapas drewna. Gdyby czegokolwiek zabrakło z tych trzech składników, nie byłoby chleba na czas w sklepie, a to mogłoby pociągnąć za sobą daleko idące konsekwencje, o których lepiej było nie myśleć. Należało wszystko robić tak, aby do żadnych konsekwencji nie doszło. Mając to na uwadze przez cały czas starałem się tak pracować, aby wszyscy byli ze mnie zadowoleni tak samo, jak ja z nich, i aby moja praca dawała mi osobiste wewnętrzne zadowolenie.
Dyscyplina pracy
Trzeba pamiętać, że był to okres wojenny. Normalnie obowiązywały zaostrzone rygory dyscypliny pracy. Za pięć minut spóźnienia do pracy pracownik był karany sądownie. Jednak u nas w piekarni takie rygory nie obowiązywały. Mieliśmy swój wewnętrzny regulamin pracy, który mniej więcej polegał na tym, że u nas wszystko musi "grać". Jak było trzeba, to pracownicy przychodzili do pracy o godzinie drugiej lub trzeciej w nocy i pracowali tyle godzin, ile było potrzeba. Robili to bez żadnego przymusu zewnętrznego, z własnej niewymuszonej woli ustalonej kolektywnie, choć głównie pod wpływem sugestii, jak wcześniej wspomniałem - sympatycznego kierownika piekarni.
Spełnione marzenie
Dotychczas pracując dorywczo nie miałem specjalnych powodów do narzekania. W zasadzie byłem wolny, mogłem pracować wtedy, kiedy chciałem i robić to, co mi się podobało. Ale ta wolność była tylko pozorna. W rzeczywistości musiałem pracować wtedy, kiedy była praca i robić to, co było do zrobienia. Dlatego zaczęła mi się marzyć praca stała i bardziej jednorodna. Taka, przy której z góry będę wiedział, ile tej pracy będzie i co w danym dniu mam do zrobienia.
Nadarzyła mi się taka praca w piekarni i bardzo chętnie ją przyjąłem. Nareszcie zostałem kimś, ważnym elementem na szczeblach drabiny społecznej. Choć stanąłem na tym najniższym szczeblu, ale przecież od czegoś trzeba zacząć. Szczebel szczeblem, a pracy w piekarni zazdrościło mi wtedy wielu, może nie tyle pracy, co chleba, którego w piekarni mogłem jeść bez ograniczeń. Jedzenie chleba i popijanie wodą, a często drożdżami specjalnie produkowanymi dla potrzeb piekarni, było nie lada luksusem w tamtych czasach. Drożdże były produkowane w beczce z mąki zalewanej wywarem z chmielu. Używano ich do wypieku chleba. Zawsze, gdy się drożdże ustoją, to na powierzchni utrzymuje się dosyć klarowny płyn nadający się do picia, po którym miało się lekki szum w głowie. Często kiedy beczka była opróżniana do przygotowania świeżych drożdży, to pozostające resztki dawałem do wypicia mojemu koniowi, on bardzo je lubił i też po nich był wesoły.
Kierownik piekarni był wybitnym piekarzem nie tylko według mojej oceny. Dowodem jego kwalifikacji było to, że był on jednym z nielicznych mężczyzn wyreklamowanych od mobilizacji i skierowania na front. Chleb był wyśmienity, pieczony z razowej mąki pszennej. Czasem był pieczony z mąki pszennej i żytniej, ale to zdarzało się rzadko, a zaledwie kilkanaście razy pieczono chleb żytni, który smakowo był znacznie gorszy od pszennego. Szczególnie najgorsze w nim było to, że był ciężki, więc objętościowo było go znacznie mniej niż chleba pszennego.
Jak dla niepełnego czternastolatka praca w piekarni była dla mnie dosyć ciężka, a szczególnie podnoszenie pięćdziesięciokilogramowych worków z mąką przy ich załadunku w magazynie i późniejszym wyładunku w piekarni. Często trzeba było podnosić worek z poziomu podłogi i przenosić do wozu trzymając go przed sobą. Na szczęście takie transporty mąki nie zdarzały się codziennie, a ponadto często znalazł się ktoś w pobliżu, kto mógł mi bezinteresownie pomóc zarzucić worek na plecy. Na uciążliwość pracy nie mogłem jednak narzekać chociażby dlatego, że nikt mnie do niej nie zmuszał. Sam się jej podjąłem z wielkim zadowoleniem i wdzięcznością, że mi ją powierzono bez względu na mój nieodpowiedni wiek. Fizycznie byłem dobrze rozwinięty i myślę, że właśnie to w dużym stopniu przemawiało za przyjęciem mnie do pracy w piekarni w wymienionym charakterze. Czego zresztą się nie robi dla chleba, a tym bardziej dla chleba tak smacznego. Gdy się jeszcze przy tym doda jednoczesną możliwość jedzenia tego chleba bez ograniczeń, to jak na tamte czasy, możliwość otrzymania takiej pracy była dla mnie wyjątkowym osiągnięciem.
Obcowanie z naturą
Z jednej strony to wielka przyjemność móc być codziennie w lesie. Szczególnie z rana, gdy w słońcu zaczynają się nagrzewać liście drzew i różnorodnych traw, wydając niepowtarzalną przyjemną woń. Nie mogę tylko sobie przypomnieć w tym lesie małych ptaszków. Albo ich było bardzo mało, albo jakoś uszły mojej uwadze. Dokładnie pamiętam tylko cietrzewie i kaczki, a najlepiej wszędobylskie sroki, szczególnie w pobliżu ubojni, to już nie był zwykły sroczy skrzekot, ale ogłuszający wrzask.
Zdarzało się w niektóre dnie bywać w lesie nawet dwa razy i wtedy było to już mniej przyjemne ze względu na zmęczenie. Całą przyjemność obcowania z lasem zakłócały już w innym miejscu wspominane komary i meszki. Było ich najwięcej w miejscach zacisznych i podmokłych, ale właśnie w tych miejscach rosły najdorodniejsze brzózki, były prościutkie, smukłe i wysokie. Tak wysokie, że trzeba je było przecinać na cztery części, aby się zmieściły na wozie. Mniej tego komarowego paskudztwa było na skrajach lasu, ale tam brzozy były gorsze, bardziej twarde, trudniejsze do ścinania. Trzeba więc było się decydować i wybierać jedno albo drugie, co było w danym momencie korzystniejsze. Najmniej komarów było w pobliżu południa, ale wtedy ich miejsce zajmowały bąki, które dla konia były jeszcze większym utrapieniem niż komary.
Zaufanie
W każdej pracy zespołowej, jeżeli chcemy, aby była ona efektywna, aby w zespole panowała przyjazna atmosfera, nieodzowne jest wzajemne zaufanie pomiędzy współpracownikami. Każdy pracownik musi mieć pewność, że w niekorzystnej dla niego sytuacji może liczyć na przychylną pomoc współpracowników, że nie będzie pozostawiony samemu sobie, a w najgorszym wypadku, że nie będzie wykorzystany.
Na zaufanie współpracowników i całego otoczenia człowiek musi w zasadzie pracować przez całe życie. Czasem jeden nieopatrzny krok może zniweczyć posiadane dobre imię, cały dotychczasowy dorobek na tym odcinku. Starałem się o tym nigdy nie zapominać, niezależnie od sytuacji, w jakich się znajdowałem.
Byłem w piekarni jedynym pracownikiem, któremu kierownik piekarni często pozostawiał klucze od magazynku z chlebem i ja w jego imieniu chleb wydawałem dla upoważnionych osób. Przyjeżdżali z zakładu lniarskiego, ze sklepu sielpowskiego itp. Często odbywało się to po południu, w czasie gdy w piekarni poza mną nie było nikogo więcej, a po chleb przyjeżdżał też mój starszy brat Janek, który od samego początku pracował w Sielpo. Początkowo jako pomocnik, a następnie, gdy jego przełożonego zabrano na front, pozostał sam i opiekował się całym gospodarstwem. Miał pod opieką stajnię i pięć koni, musiał im przygotować siano na całą zimę, dowoził codziennie do sklepu chleb z piekarni, mąkę, a w zimie drewno i siano, oraz wykonywał wiele innych robót. Jak z tego widać w czasie mojej pracy w piekarni było wiele sytuacji kuszących, sprzyjających nadużyciom, ale nigdy nie były one przez nas wykorzystane, ani przeze mnie, ani przez mojego brata. Tak już byliśmy wychowani przez naszych rodziców.
Teraz po wielu latach mogę być z tego dumny, że będąc na Syberii zostawiłem po sobie dobrą opinię, a tym samym mogłem przyczynić się do kształtowania dobrej opinii o wszystkich pozostałych Polakach, a przez to również o całym polskim narodzie. Przez to miejscowa ludność naocznie mogła się przekonać, że szerzona przez władzę sowiecką propaganda o nas Polakach, jako zdemoralizowanym narodzie obszarników, kułaków, kapitalistów i w ogóle przedstawicieli zgniłego Zachodu - była tendencyjna i fałszywa.

4. Wypadki przy pracy - syberyjskie wspomnienia
W lecznicy weterynaryjnej orzekli, że koń z przepukliną do leczenia się nie nadaje i trzeba go przeznaczyć na stołówkowe kotlety. Wtedy pierwszy i jedyny raz w życiu próbowałem jeść końskie mięso, miało słodkawy smak. Mięso "rosło" mi w ustach - przecież to był mój koń, najlepszy przyjaciel.

Utrata przyjaciela

Zdarzyło się to gdzieś w połowie sierpnia, w czasie trwania całej serii upalnych dni. Do lasu po drewno jeździłem wtedy przeważnie wcześnie rano. Akurat w tym feralnym dniu musiałem pojechać później i w lesie byłem w samo południe. Ponieważ bąków było okropnie dużo, więc wyprzęgłem konia i uwiązałem na długim powrozie, a sam zabrałem się do ścinania drzew. Po pewnym czasie zauważyłem, że koń stoi w pozycji trochę dziwnej, jakby wykrzywionej. Gdy się do niego zbliżyłem, zobaczyłem że ma na lewym boku brzucha przy pachwinie duży guz wielkości piłki nożnej. Taki mnie ogarnął strach, że w lesie wszystko zostawiłem, a z koniem na piechotę ruszyłem do piekarni. W drodze zastanawiałem się, jaka mogła być przyczyna powstania tak wielkiej przepukliny. Ponieważ obok miejsca gdzie koń stał, trawa była wygnieciona więc doszedłem do wniosku, że chcąc się opędzić od tnących go bąków zaczął się tarzać i nadział się na jakiś sterczący w trawie ostry pniak. Po przyprowadzeniu konia byłem tak roztrzęsiony i załamany, że już nic więcej nie mogłem zrobić. Inny pracownik zaprowadził go do lecznicy weterynaryjnej. Tam orzekli, że koń z przepukliną do leczenia się nie nadaje i trzeba go przeznaczyć na stołówkowe kotlety.
Wtedy pierwszy i jedyny raz w życiu próbowałem jeść końskie mięso. Było bardzo smaczne, tylko miało jakiś trochę słodkawy smak. To było tylko spróbowanie, więcej nie mogłem jeść. Mięso rosło mi w ustach nie ze względu na smak, ale dlatego, że to przecież był mój koń, mój jakby najlepszy przyjaciel, z którym razem pracowaliśmy, więc jak mógłbym go jeść. Utrata konia była dla mnie wielkim przeżyciem tym bardziej, gdyż czułem się odpowiedzialny za to, co zaszło. Przecież Miszy przyrzekłem, że koniem będę się opiekował i słowa nie dotrzymałem. Nawet po wielu miesiącach przy każdym wspomnieniu miałem łzy w oczach. Jeszcze teraz, gdy to piszę odczuwam ucisk w gardle i mam łzy w oczach. Gdybym go nie wyprzęgał od wozu, na pewno do wypadku by nie doszło. Chciałem jak najlepiej, a wyszło zupełnie źle. Ostatecznie chyba tak musiało być, takie chyba było przeznaczenie, tak na pewno by powiedział mój przyjaciel Miszka. W ten sposób skończył swoje trudne pracowite życie bardzo dobry, choć nieco narowisty pierwszy mój koń Muchorka.
Pastwiskowa pułapka
W następnym dniu po wypadku dostałem drugiego konia, najlepszego ze wszystkich innych koni, jakie były w posiadaniu przedsiębiorstwa. Koń nazywał się Bułanka i był bardzo łagodny. Szybko zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Dawałem mu do popicia resztki drożdży, tak jak poprzedniemu Muchorce, a on chodził za mną, jak cielak wciąż prosząc o nową porcję. Wypijał również różne zmiotki mąki zmieszane z wodą.
Jak zwykle po skończonej pracy wyprowadzałem Bułankę na pastwisko zaczynające się tuż za ogrodami, gdzie rosła bujna trawa. Pastwisko to ciągnęło się dalej kilka kilometrów. Na tym pastwisku w pobliżu ogrodów w różnych odstępach od siebie leżały spore kopki wysuszonego obornika, wywożonego w czasie zimy. Początkowo, gdy pierwszy raz takie kopki zobaczyłem, byłem bardzo zdziwiony z powodu takiego marnotrawstwa obornika. Od małego dziecka wiedziałem, że obornikiem nawozi się ziemię, aby mieć lepsze plony. Natomiast jak się później okazało, na Syberii panują zupełnie inne zwyczaje. W czasie, kiedy jest najwięcej komarów, to wysuszony obornik podpala się wieczorem, a wydzielający się z niego dym odpędza na pastwisku komary. Konie tak blisko gromadziły się przy żarzącym się oborniku, że miały czasem poopalane włosy na pęcinach. Choć obawiam się, że to opalanie włosów na pęcinach mogło następować z zupełnie innej bardziej niebezpiecznej przyczyny.
Kilka razy zauważyłem niespotykane w normalnych warunkach zjawisko. Pewnego razu idąc rano po konia, zauważyłem na pastwisku na małym odcinku w pobliżu tlącego się obornika, zupełnie zwiędłą trawę. Gdy na nią nastąpiłem, noga się gwałtownie zapadła. Po rozgarnięciu ziemi kijem zauważyłem, że w głębi ziemia się żarzy bez żadnego dymu. Innym razem napotkałem zupełnie pożółkłą trawę na powierzchni około trzech metrów i na skraju tej powierzchni pas zwiędłej trawy o szerokości około dwóch metrów. Na powierzchni nie było żadnych oznak palenia się. Tliło się w głębi i dopiero po zamieszaniu kijem widać było czerwony żar. Była to nagromadzona przez lata próchnica powstała z pozostawionego obornika. Widziałem kilka takich tlących się miejsc, w różnym czasie. Nie było z tego powodu jakichkolwiek szkód, zapalało się i potem samoczynnie gasło. Może z powodu większych opadów deszczu lub może w tym miejscu cała próchnica się wypalała. Konie kierowane swoim wrodzonym instynktem omijały te miejsca, ale gdyby niechcący wdepnęły w ten żar, mogłoby to być dla nich bardzo niebezpieczne.
W nocy pasło się dużo koni i na ogół trzymały się one razem w stadzie. Niektóre konie miały czasem na nogach pęta. Ja swojego nie pętałem, byłem pewny, że będzie się zawsze trzymał blisko stada. Na wszelki wypadek zakładałem mu na szyję dzwonek, aby móc rano po odgłosie dzwonka łatwiej się zorientować gdzie go szukać. Wcześnie rano, gdy było mniej komarów to konie oddalały się od dymu na odległość nawet do pół kilometra i dalej. Dzwonek był nieodzowny. Ciekawe było, że w krótkim czasie koń tak bardzo się do mnie przywiązał. Już z daleka, jak tylko mnie zobaczył, to od razu szedł w moją stronę. Nie miałem żadnych wątpliwości, że przyczyniły się do tego dawane koniowi od czasu do czasu drożdże, lub przypalone skórki chleba.
Zimowa kąpiel
Podczas nabierania wody z rzeki do beczki często zdarzała się możliwość zamoczenia ubrania. Dlatego na wszelki wypadek z nastaniem chłodniejszych dni wolałem wozić wodę na końcu, po wykonaniu wszystkich innych robót. Tym jednak razem, mimo że ziemia już przymarzła i była przyprószona śniegiem, nie miałem jeszcze beczki przestawionej na sanie, wyjechałem więc po wodę beczkowozem rano, jak tylko rozpocząłem pracę. Podjazdów do rzeki miałem kilka. Tym razem skorzystałem z podjazdu bocznego. Podjechałem trochę za daleko, więc chciałem cofnąć i w tym momencie koń widocznie się poślizgnął, rzucił się w bok i znalazł się razem z beczkowozem w lodowatej wodzie, która już była lekko ścięta cieniutkim lodem. Ponieważ koniowi widać było tylko głowę, nie miałem czasu do namysłu, co robić.
Skoczyłem do wody i wyprzęgłem konia. Dopłynąłem z mim do brzegu i dalej biegiem do piekarni. Nim przebiegliśmy te pół kilometra, cały pokryłem się lodem. Na szczęście przyjechał po chleb mój starszy brat Janek, więc konia wprowadził do stojącej obok pustej izbuszki, w której dawniej warzyli piwo, wytarł go do sucha sianem i dał do popicia ciepłej wody. Koń został tam jeszcze przez kilka godzin. Ja w tym czasie wskoczyłem na piec, rozebrałem się do naga, wytarłem się też do sucha i napiłem się gorącej wody. Nakryli mnie kożuchem i po kilku godzinach wygrzewania się, byłem gotów do roboty, ale nic z tego nie wyszło, bo ubranie niestety schło trochę dłużej niż ja. Chomąto też schło na piecu. Beczkowóz wyciągali z rzeki beze mnie. Przy okazji musieli również przywieźć wodę. Ostatecznie z tej opresji wyszliśmy z koniem bezproblemowo. Tak dobrze się złożyło, że nie było żadnego przeziębienia. Koń i ja byliśmy zdrowi. To był mój ostatni tak poważny wypadek przy pracy w piekarni.
c.d.n.
31.08.2018 21:57
Suchocki Czeslaw - wspomnienia

5. Syberyjskie ciekawostki
Patrząc na dziadka Kamkowa, jako na nocnego stróża, trudno było sobie wyobrazić, że on będąc w młodym wieku, sam jeden bez żadnej asekuracji, nawet bez strzelby, a jedynie z nożem chodził do tajgi na niedźwiedzia.
Żywy robot
Normalne działanie piekarni zabezpieczało dwóch robotników obsługi. Jednym z nich byłem ja, a drugim był Kola Bułygin - mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, a o rozumie dziecka i to raczej małego. Ciągle był zasmarkany. Niezależnie od pory roku, zawsze nosił na głowie futrzaną czapkę uszankę. Do jego obowiązków należało wyłącznie piłowanie drewna, które ja przywoziłem z lasu i rąbanie tego drewna na drobne polana, bo w takim właśnie stanie najlepiej się nadawało do opalania pieców piekarniczych. Jego narzędziem pracy była piła z kabłąkiem i ciężki topór. Każdorazowo po wyjęciu chleba, polana te były kładzione do pieca celem wyschnięcia. Kola był robotnikiem zdyscyplinowanym, pracował przez cały dzień tylko z małymi przerwami na zjedzenie kawałka chleba, który dostawał od piekarza.
To był taki koń roboczy w ludzkim ciele, cieszył się, że mógł się najeść do syta. Jedzenie i praca to był chyba jedyny cel jego życia. To była taka swego rodzaju symbioza, on nie mógł obejść się bez piekarni, a piekarnia bez niego chyba też nie mogłaby sobie radzić. Jak pracował, to przez cały czas albo ze sobą rozmawiał, albo siarczyście przeklinał. On znał chyba wszystkie przekleństwa całego świata. To nie były pojedyncze przekleństwa, ale całe ich wiązanki. Z całego arsenału przekleństw, około jednej czwartej poznałem osobiście. Nie było dnia, aby Kola nie zaskoczył mnie jakimś nowym, którego dotąd nie słyszałem. Obchodzono się z nim, jak z przysłowiowym jajkiem, bo mógł w każdej chwili zastrajkować, a przecież był niezastąpiony. Zawsze był brudny i obdarty, dlatego do piekarni nie miał wstępu. Wiedział o tym i nigdy nie wchodził. Narąbane drewno do piekarni nosiły kobiety pracujące przy wypieku chleba. Po skończonej robocie Kola dostawał jeszcze kawałek chleba i odchodził. Nigdy się nie dowiedziałem gdzie mieszkał i czy miał jakąś rodzinę. Wiem tylko, że w piekarni pracował od zawsze, to jest tyle, co mogłem się o nim dowiedzieć. Nie wiem dlaczego nikt nie chciał nic o nim powiedzieć.
Opowiadania dziadka Kamkowa
Często szczególnie w czasie brzydkiej pogody, gdy po pracy miałem przemoczone ubranie, wyprowadzałem swego rumaka na pastwisko, a sam wracałem do piekarni na noc. Ubranie się suszyło, a ja spałem w cieple na piecu. Tak naprawdę to spania było mało, bo przeważnie przez całą noc słuchałem opowiadań starego dziadka Kamkowa, który był w piekarni nocnym stróżem. Jego stróżowanie to była właściwie tylko czysta formalność. On na całą noc zamykał się i na piecu spał do samego rana. Jak piekarze przychodzili do pracy, długo musieli pukać nim się obudził i otworzył im drzwi. W piekarni były dwie skrzynie do zarabiania ciasta i dwa duże piece zagłębione w gruncie tak, że klepisko pieca znajdowało się na poziomie podłogi. Obsługując piec stało się w specjalnym zagłębieniu wykonanym przed piecem. W tych zagłębieniach przed każdym piecem stał duży żeliwny garnek z wodą potrzebną do moczenia szmaty osadzonej na drążku. Tą szmatą wymiatano z pieca resztki popiołu przed wsadzeniem chleba do pieczenia. Miało to szczególnie duże znaczenie wtedy gdy pieczono chleb bez blaszanych foremek. Z garnkami związane jest dosyć ciekawe spostrzeżenie. Stróż był tak stary i rozleniwiony, że nie chciało się mu w nocy wychodzić na dwór, więc zwyczajnie siusiał do tych garnków. Gdy mu zwróciłem uwagę, to powiedział, że w piecu jest dostatecznie gorąco i wszystko się wypali zanim włożą do niego chleb.
Uprzedziłem go lojalnie, że zapytam piekarza, co o tym sądzi. Piekarz potwierdził, że rzeczywiście się wypali, ale wszystko ma swoje przeznaczenie i zgodnie z nim musi być użytkowane. Prosił o zachowanie tajemnicy. Wyobrażam sobie, jaki mógłby być z tego powodu skandal. Dziadek od tej pory biegał już na dwór. Tajemnicy dotrzymałem, tu wspominam o tym zdarzeniu po raz pierwszy. Poza wymienionym incydentem dziadek był bardzo sympatyczny. Z im większym zainteresowaniem go słuchałem, tym chętniej opowiadał o różnych rzeczach, jakie działy się za czasów jego młodości.
Patrząc na dziadka Kamkowa, jako na nocnego stróża, trudno było sobie wyobrazić, że będąc w młodym wieku sam jeden bez żadnej asekuracji, bez strzelby, a jedynie z nożem chodził on do tajgi na niedźwiedzia. Sam się tym nie chwalił, opowiadali o tym ludzie, którzy go znali i te czasy dobrze jeszcze pamiętali. Walka z niedźwiedziem polegała na następującej strategii. Kamkow miał drewnianą kulę na łańcuszku z ponabijanymi w nią drobnymi harpunami. Podchodził do niedźwiedzia, niedźwiedź wtedy unosił się na tylnych łapach, a przednimi próbował go atakować. Myśliwy podrzucał mu w tym czasie kulę, a niedźwiedź, gdy ją łapał to harpuny wbijały się mu w łapy. Myśliwy wtedy szybko podbiegał bliżej i zadawał kilka ciosów nożem w serce niedźwiedzia. To wydaje się bardzo proste, ale trzeba było mieć nadzwyczajną odwagę, sprawność fizyczną i nie tracić tak zwanej zimnej krwi. Przecież wystarczyło tylko nie trafić kulą do łap niedźwiedzia, a polowanie byłoby już na pewno tym ostatnim polowaniem w życiu.
Od swego przeznaczenia nigdzie nie uciekniesz! Spotka cię w życiu tylko to, co jest dla ciebie przeznaczone i nic więcej. Na to nie ma już żadnej rady, mówił dziadek i dawał na to różne przykłady. We wczesnych latach swojej młodości, gdy jeszcze była własność prywatna, znał dosyć dobrze zamożnego przyjaciela swojego ojca, który miał ślicznego konia i bardzo go kochał. Pewnego razu spotkał cygankę i dał się jej namówić na powróżenie.
Masz ładnego konia i bardzo go lubisz, ale od tego konia zginiesz - powiedziała cyganka. Uśmiał się z tej wróżby. Jak mogę zginąć od konia, który chodzi za mną, jak pies. Przecież taki koń nie może mnie zabić. Nie uwierzył w tę wróżbę tym bardziej, że wiązała się z jego najbardziej ulubionym koniem i dlatego starał się o niej, jak najszybciej zapomnieć. Jednak po pewnym czasie, gdy wydawało się, że już zupełnie zapomniał, znowu mu się przypomniała ze zdwojoną siłą. Wróżba zaczęła go wprost prześladować. Postanowił konia zabić i ze złymi myślami skończyć definitywnie. Tak też zrobił, wykopał pod drzewem dół, konia zastrzelił i zakopał. Zrobiło mu się wprawdzie od razu lżej, ale konia jeszcze długo nie mógł zapomnieć i żałował, że go zastrzelił.
Minęło kilkanaście lat od tego zdarzenia i w rozmowie z kolegami wszystko od nowa się przypomniało. Przez głupią wróżbę niepotrzebnie straciłem dobrego konia, więc chodźmy go teraz odwiedzić. Okazało się, że po tylu latach ziemia mocno opadła i chyba dół był dosyć płytki, bo kość głowy konia była częściowo na wierzchu i wystawała z trawy. Popatrzcie ja miałem od niego zginąć, ja nie zginąłem, ja żyję a zobaczcie, co pozostało z niego. Podszedł i kopnął nogą czaszkę, jakby dla podkreślenia głupstwa, jakie zrobił przed laty. Wtedy stało się coś dziwnego, z czaszki wypełzła żmija i go ugryzła w nogę. Ugryzienie było śmiertelne. Wróżba się spełniła. Próbowałem się wtrącić, że gdyby miał na nogach buty z cholewami, to nic by się nie stało. Tak powiedział dziadek Kamkow, ale ich nie miał i to właśnie pomogło spełnieniu się jego przeznaczenia.
Pod wpływem tego opowiadania przypomniało mi się podobne zdarzenie opowiadane przez moją babcię, gdy jeszcze byłem małym pięcioletnim chłopcem lubiącym podsłuchiwać tego o czym mówią starsi.
Przedstawię je w bardzo dużym skrócie. Było to tak. W pewnej rodzinie urodziło się dziecko. Ponieważ we wsi w tym czasie byli cyganie, poproszono cygankę aby przepowiedziała dziecku przyszłość. Powiedziała, że zna przyszłość, ale nie może powiedzieć. Po wielu naleganiach powiedziała. Jak będzie miał dwadzieścia lat to się utopi w studni. Oczywiście nie była to wiadomość przyjemna, ale skoro nalegali więc ją usłyszeli. Postanowili całe to zdarzenie utrzymać w tajemnicy przed dzieckiem. Gdy zbliżała się dwudziesta rocznica urodzin zrobiono na studni pokrywę, którą stale zamykano na kłódkę. Gdy nadszedł przepowiedziany dzień, chłopiec stał się jakiś roztargniony, niespokojny. Rodzice byli pewni, że zapobiegną nieszczęściu, bo studnia jest zamknięta. W pewnej chwili chłopiec podszedł do studni i pochylił się nad pokrywą. Gdy podeszli do niego już nie żył. Lekarz stwierdził, że zmarł na serce. Gdyby nie było pokrywy na studni wpadłby do wody i utopił. Sądzę jednak, że gdyby zamiast robienia pokrywy na studnię, poddano chłopca badaniom lekarskim, do wypadku mogłoby nie dojść.
Widać na tych przykładach, że na całym świecie są podobne wierzenia, podobne przekonania tylko opowiadane w różnych wersjach. Różne narody mają podobne wierzenia tylko nie zawsze chcą się do tego oficjalnie przyznawać. W oparciu o zdobyte doświadczenia życiowe jestem skłonny uważać, że przeznaczenie, jako takie jest na pewno, ale nie jest ono jedyne. Przeznaczeń jest wiele, a od konkretnego człowieka zależy, które z nich on sam wybierze. Tak rozumując można stwierdzić, że nie ma sprzeczności pomiędzy przeznaczeniem, a wolną wolą, jaką bez wątpienia człowiek posiada.
Staruszek Kamkow wiele mi jeszcze opowiadał, ale żadne z tych pozostałych jego opowiadań nie nadaje się do powtórzenia. Czasem słuchając go, skłonny byłem przypuszczać, że on sam był kiedyś mocno z tymi opowiadaniami związany. Z drugiej jednak strony wydawało się to niemożliwe. Przecież jego synowa była wykształconą nauczycielką, uczyła moją młodszą siostrę. Wszystkie opowiadania staruszka wchodziły w zakres białej i czarnej magii, jak to zresztą on sam nazywał. Takich rzeczy się nie opowiada, bo są zbyt wstrząsające i nic dobrego nikomu nie mogą przynieść, szczególnie poza Syberią, która jak sądzę, jest ich jedną z wielu kolebek.
c.d.n.

6. Nasze syberyjskie sposoby myślenia

Po otrzymaniu wiadomości, że jesteśmy już naprawdę wolni, nie zważając na mrozy, zrodził się u ludzi jakiś dziwny nieracjonalny pęd pieszej wędrówki do kraju. Zaopatrywali się w sanki, ładowali na nie, co jeszcze mieli i w drogę.
Mój sposób myślenia
Właściwie w tamtym syberyjskim czasie w 1942 roku, to ja byłem nikim innym, jak półanalfabetą, no może takim trochę lepiej rozwiniętym umysłowo, ale jednak półanalfabetą. Miałem świadectwo szkolne z czwartej klasy szkoły powszechnej na samych piątkach i ukończoną klasę piątą na takim samym poziomie, tylko jeszcze nie zdążyłem otrzymać świadectwa nim nas wywieźli do kraju wszelkiej szczęśliwości. Wprawdzie moi starsi bracia nie byli gorsi ode mnie, a mimo to jeden powtarzał klasę czwartą a drugi piątą. To jakby mogło mnie trochę podtrzymywać na duchu, że nie jest ze mną tak zupełnie źle, jednak fakt jest faktem, że moje pięć klas, to była cała moja edukacja i to właśnie mnie tak od czasu do czasu przerażało. Przerażało coraz bardziej, bo z własnego doświadczenia wiedziałem, że piątki w szkole można zawsze mieć, gdy się ma trochę oleju w głowie, ale umieć sobie radzić w życiu w różnych okolicznościach, to już zupełnie co innego. Zdawało się, że w warunkach syberyjskich, gdy się nie było głodnym, to już nic więcej od życia nie można było wymagać. To rzeczywiście był szczyt marzeń setek tysięcy zesłańców. O tym, że "byt kształtuje świadomość" nie miałem wtedy jeszcze nawet zielonego pojęcia. W ogóle nie znałem takich pojęć, jak byt i świadomość.
Oczywiście nie obce mi były proste słowa, jak wiem lub nie wiem, rozumiem lub nie rozumiem. A ponieważ więcej nie rozumiałem niż rozumiałem postanowiłem przede wszystkim w miarę dobrze poznać język rosyjski. Znając już wcześniej alfabet rosyjski postanowiłem wszystkie zasłyszane, a niezrozumiałe słowa konfrontować z tekstami gazetowymi. Następnie wypożyczałem z biblioteki kolejno takie książki jak: Trzech muszkieterów, Ajwengo, Jeździec bez głowy, Winetu, Taras Bulba oraz wiele utworów Puszkina i Lermontowa. W ten sposób, mimo że nie chodziłem na Syberii do szkoły, to język opanowałem w stopniu wystarczającym. Dowodem tego może być fakt, że nie znający mnie tubylcy (w czasie wyjazdów służbowych) absolutnie nie wierzyli, kiedy mówiłem im, że jestem Polakiem. Uważali, że nie mogę być Polakiem, bo lepiej mówię po rosyjsku niż niektórzy z nich. Byli i tacy, choć w znikomej liczbie, którzy twierdzili że Polski nie było, nie ma i nie będzie, więc jest się czy się nie jest Polakiem nie ma żadnego znaczenia. Jak sądzę, należeli oni do nielicznego grona tych wykształconych nieuków, którzy święcie uwierzyli w zafałszowaną historię. To już byli wyjątkowi analfabeci.

Trudno było ich przekonywać, że są w błędzie, bo oni jak widać byli nie zwyczajnymi analfabetami, lecz analfabetami dyplomowanymi. Jednak teraz, gdy to piszę, nasuwają mi się wątpliwości co do tego, że oni rzeczywiście byli takimi na jakich pozowali. W tamtym systemie rzadko kogo było stać na uzewnętrznianie swoich własnych myśli. Otwierali się rzadko i to tylko w stosunku do ludzi w pełni zaufanych. A stosunki międzyludzkie tak były uwarunkowane, aby jeden człowiek do drugiego nie mógł mieć zaufania. Oparte to było na wymuszaniu wzajemnych donosów.
Konieczna decyzja
>Pracując w piekarni głodny nie byłem, ale myśl że już do samej śmierci będę musiał wozić drewno, wodę i mąkę do piekarni, zaczęła przerażać mnie coraz częściej, a szczególnie po ostatnich ubiegłorocznych niezadowalających rozmowach z duchami, w tym nawet z duchami świętych. Do tego doszło jeszcze spostrzeżenie, że w prawej pachwinie mam dosyć spory, jakby guz, który pod naciskiem się chowa ale po chwili znowu się pojawia. Po kilkunastu dniach nastąpiło jego powiększenie. Wtedy przeraziłem się nie na żarty, bo zrozumiałem, co to jest naprawdę. To była przepuklina powstała na skutek dźwigania nadmiernych ciężarów. Tu od razu przypomniał mi się mój poprzedni koń, który z powodu przepukliny został przeznaczony na kotlety. Ja chciałem jeszcze żyć niezależnie od tego, jakie to życie miało mnie w przyszłości spotkać.
Był to już drugi powód zmuszający mnie do coraz częstszego myślenia o zmianie pracy. Miałem na myśli przede wszystkim pracę lżejszą. Zaczęła mi również chodzić po głowie myśl o zdobyciu jakiegoś zawodu konkretniejszego niż zwykłego robotnika bez żadnych kwalifikacji, dającego w miarę pewne zabezpieczenie na przyszłość.
Tymczasem w pracy zacząłem się trochę oszczędzać. Oszczędzanie się polegało na tym, że zacząłem więcej pracować głową. Przede wszystkim przypomniałem sobie, że w lecie mieliśmy tak zwaną letnią lesozagotowkę. Zaangażowano do tej akcji wszystkich pracowników Sielpo, a piekarnia była jego częścią składową. Był to taki czyn społeczny. Dużo szumu, a efekt mizerny, zresztą jak we wszystkich tego rodzaju czynach społecznych. Najbardziej z tej imprezy zadowolone były komary płci żeńskiej, miały krwawą ucztę, a jak wiadomo, krew jest im niezbędna do rozmnażania się i tym samym pomnażania komarowych rodzin. (Wcześniej, w czasie pierwszej zimy pracowałem już przy takiej lesozagotowce w Rajpotrebsojuzie).
Pojechałem zobaczyć, jak wygląda teraz w zimie ta nasza letnia lesozagotowka. Trzeba było jechać o jakieś trzy kilometry dalej niż jeździłem zwykle. Przy okazji zrobiłem odkrycie. W niedalekiej odległości znalazłem również czyjeś chyba zapomniane sągi drewna przygotowanego w latach wcześniejszych. Było ich stosunkowo dużo. Skoro o nich zapomniano, a ja je znalazłem, więc nie mogłem pozwolić, aby dalej leżały bezużytecznie. Korzyść z tego była duża. Jeździłem wprawdzie dalej, ale za to nie musiałem ścinać drzew. Wystarczyło gotowe drewno załadować na sanie i jazda z powrotem. Zużyty czas był w sumie ten sam, ale ja pracowałem mniej, za to koń musiał pracować więcej. Jego korzyścią w tym interesie było zmniejszenie oczekiwania. Nie musiał teraz tak długo stać i marznąć czekając aż ja naścinam odpowiednią ilość drzew. Gotowego drewna starczyło na ponad miesiąc. Robiłem w tym czasie wszystko co mogłem, aby unikać dźwigania większych ciężarów. Głównie chodziło o ciężkie worki z mąką. Magazynierem w Rajpotrebsojuzie był w tym czasie w starszym wieku Żyd, który zaproponował mi pomoc przy załadunku worków, gdy mu się zwierzyłem ze swoich kłopotów.
Zrezygnować z takiej chlebodajnej pracy na razie nie mogłem, tym bardziej, że nie miałem w zamian żadnej innej. Na szukanie nowej pracy nie miałem czasu, bo przez cały tydzień byłem zajęty. Natomiast pozostać bez pracy to byłoby równe samobójstwu. Pozostało zatem wszystko prawie po staremu. Sprawdziło się tu ludowe porzekadło, że "wyżej pępka nie podskoczysz" (po rosyjsku brzmi to bardziej dosadnie), więc zgodnie z tym postanowiłem na razie nie podskakiwać. Jednak przyrzekłem sobie, że na pewno w przyszłości podskoczę. Poczekam tylko na nadarzającą się okazję. Taki był mój sposób myślenia w tamtym czasie.
Zimowa wędrówka rodaków
W wyniku porozumienia zawartego pomiędzy Sikorskim i Stalinem, choć z bardzo dużym opóźnieniem, jednak poinformowano nas w komisariacie NKWD, że teraz już naprawdę jesteśmy wolni, nie musimy co tydzień się meldować oraz wolno nam już swobodnie poruszać się nawet po całym Związku Radzieckim. Natomiast ani słowem nie wspomniano, że na mocy tego porozumienia każdy internowany żołnierz i każdy zesłaniec może wstąpić do Polskiego Wojska tworzącego się na terenie Związku Radzieckiego. Wprawdzie w miasteczku był radiowęzeł i mieszkańcy mieli w domach głośniki, ale słuchać mogli wyłącznie tylko tego, co było nadawane przez radiowęzeł. Normalnego radioodbiornika o ile mi wiadomo, nikt w całym rejonie nie miał.
Po otrzymaniu wiadomości, że jesteśmy już naprawdę wolni, obudziła się w rodakach ponownie nadzieja powrotu do kraju, która po wcześniejszych "rozmowach z duchami" była prawie całkowicie stracona. Na tej podstawie nie zważając nawet na ciężki okres zimowy, zrodził się u ludzi jakiś dziwny nieracjonalny pęd pieszej wędrówki do kraju. Zaopatrywali się w sanki, ładowali na nie, co jeszcze mieli i w drogę. Jednak na szczęście nie wszyscy byli zwolennikami takiego powrotu.
Zdaniem niektórych taka wędrówka może skończyć się nawet tragicznie. Byli oni przeświadczeni, że jeżeli zostaliśmy przywiezieni, to tak samo będziemy musieli być odwiezieni z powrotem. Trzeba tylko poczekać, a odpowiedni czas musi kiedyś nadejść. Żeby się zdobyć na tak niebezpieczną podróż, trzeba być zupełnie zdesperowanym, albo nie mieć choć odrobiny wyobraźni. W czasie trzaskającego mrozu iść zaśnieżoną drogą i dodatkowo ciągnąć jeszcze za sobą załadowane sanki, to nawet dla dorosłych zbyt duże obciążenie, a przecież wśród niektórych rodzin były jeszcze dzieci poniżej dziesiątego roku życia. Z odpoczynkiem na mrozie też trzeba być ostrożnym, gdyż jak wiadomo, człowiek zmęczony łatwo zasypia i z takiego snu może się już nigdy nie obudzić. Poza tym trzeba gdzieś przenocować i przynajmniej od czasu do czasu coś zjeść. Wiadomo, że naród syberyjski jest gościnny, nigdy nie odmówi noclegu i nawet ostatnim kawałkiem chleba zawsze się podzieli. Znam takie fakty z własnego doświadczenia. Niemniej jednak nie wypada tej gościnności nadużywać i wyłącznie na nią liczyć, szczególnie w czasie wojennym, gdy wiadomo, że oni sami są w sytuacji prawie głodowej.
Nic dziwnego, że w konsekwencji takiej wędrówki wielu nabawiło się różnych chorób na skutek przeziębienia, a inni oddali nawet życie. Ci, którym udało się dotrzeć do większych ośrodków polonijnych, mieli już utrzymanie zapewnione dzięki amerykańskiej pomocy pod nazwą UNRA. Pomoc otrzymali, ale jakim kosztem musieli na nią zasłużyć wie tylko ten, kto osobiście tę wędrówkę pokonał.
Przezorność, brak zdecydowania, czy może co innego?
Do pozostałych, to znaczy tych, co się na wędrówkę z różnych względów nie zdobyli, pomoc przeważnie nie docierała. Przez cały czas otrzymaliśmy tylko jedną paczkę z tak zwanymi darami. Były w niej dwie pary trzewików i kilkanaście kilogramów mąki kukurydzianej do podziału na wszystkie rodziny. Teraz z perspektywy minionego czasu widać, jak źle byliśmy przygotowani do życia, jak nie zawsze potrafiliśmy przeciwstawiać się napotykanym trudnościom. Przeważnie potrafiliśmy tylko narzekać i użalać się nad własnym losem. Zupełnie nie umieliśmy się zorganizować i wspólnie problemy rozwiązywać. Szczególnie demobilizująca była tymczasowość, prawie nikt nie potrafił myśleć z wyprzedzeniem przynajmniej jednego roku. Wszyscy żyli dniem dzisiejszym i przekonaniem, że za kilka dni lub tygodni musi się coś stać takiego, że nastąpi powrót do domu. Spotkałem się nawet z takim człowiekiem, co twierdził, że wkrótce Rosja zostanie pobita, a my będziemy wyzwoleni. To już był kompletny absurd myślowy. W tym przypadku sprawdziło się przysłowie, że nadzieja (specjalnie podkreślam, nadzieja bezmyślna) jest matką głupich.
Na Syberii zgodnie z ogólną zasadą każda rodzina pracująca miała prawo uprawiać działkę przyzagrodową o powierzchni do 15 arów (kołchoźnicy mieli działki po 75 arów). Ziemi było pod dostatkiem. W pobliżu za ogrodami było pastwisko, na które od lat był wyrzucany obornik. Można było wspólnymi siłami zrobić ogrodzenie, skopać szpadlami to pastwisko i zasadzić ziemniaki. Do tego trochę buraków i kapusty, a byt każdej rodziny byłby jeśli nie zapewniony, to przynajmniej bardziej znośny. Nawet przy najmniejszym urodzaju wynoszącym 100 kwintali ziemniaków z 1ha i przy uprawie 15 arów, zbiór wyniesie 15 kwintali. Przy dobrym przechowywaniu można mieć przez okrągły rok ponad 4 kg ziemniaków dziennie na jedną rodzinę.
Trzeba tu specjalnie podkreślić, że jedyną osobą najbardziej przezorną była nasza współlokatorka pani Felicja, z którą razem mieszkaliśmy w jednej izbie. Ponieważ miała do wykarmienia pięcioro dzieci, więc sprzedała większość tego, co ze sobą przywiozła i kupiła krowę. W ten sposób zapewniła dzieciom przynajmniej dostatek mleka, a to dla ich życia i prawidłowego rozwoju było najważniejsze. Poza tym przy domu wykorzystaliśmy wolny placyk na małe dwu arowe ogródki. To zrozumiałe, że nie każdą rodzinę stać było na kupno krowy, ale na pewno stać było na urządzenie tak zwanej działki przyzagrodowej i staranie o zapewnienie sobie bytu przez szybkie dostosowanie się do istniejących warunków, a nie rozpamiętywanie tego, co się utraciło. Żeby to wszystko nie zostało odczytane w tonacji zupełnie szarej, to na plus naszych rodaków trzeba zapisać, że na tle tubylców wcale nie byli najgorsi. Było wprost przeciwnie. Nasi rodacy w tych obcych, trudnych warunkach potrafili przejawiać czasem nawet większą inicjatywę i odznaczać się większą pomysłowością, ale nie zawsze skuteczną i niewłaściwie ukierunkowaną.

7. Zmiana miejsca pracy i najcięższa syberyjska zima

Przy każdym uderzeniu siekiera nie zagłębiała się w drzewo, a odbijała się od niego, jak gumowa piłka. Popatrzyłem na konia, przestępował z nogi na nogę, miał sierść nastroszoną, jak kolce na jeżu i drżał na całym ciele.
Zmiana miejsca pracy
Możliwość zmiany miejsca pracy nadarzyła się niespodziewanie, bez żadnych specjalnych poszukiwań. Wszystko wydarzyło się jakby według z góry przez kogoś ustalonego planu. Może to właśnie było skutkiem mojego przeznaczenia, o którym często mówił dziadek Kamkow w czasie naszych nocnych rozmów na piecu w piekarni? Nie pamiętam już, w jaki sposób udało mi się zdobyć stary dziurawy kożuch? Kupiłem, czy może ktoś mi go podarował? Takie przypadki, że ktoś komuś coś podarował, też się zdarzały. Zdarzało się, że zupełnie bezinteresownie lub za jakąś przysługę dawano potrzebującym na przykład stare buty filcowe. Przeżycie zimy bez takich butów było tam niemożliwe. Gdy z tym właśnie kożuchem poszedłem do Artelu Inwalidów z pytaniem, czy da się z niego uszyć mniejszy kożuszek na moją miarę? - to powiedzieli, że nie ma rzeczy niemożliwych, wszystko się da zrobić, od tego przecież są fachowcami. Zdjęli miarę i kazali przyjść za tydzień. Oni nie pytali czy mam pieniądze, a ja nie zapytałem ile będę musiał za uszycie zapłacić. Przy tej okazji zwiedziłem pracownię szewską (sapożnuju) i pracownię wyrobu walonków (pimokatnuju). Ciekawe, że oni wszystko o mnie wiedzieli - gdzie pracuję i co robię. Byli ciekawi czy nie jest mi tam za ciężko, a w dalszej rozmowie otwarcie zaproponowali, abym się przeniósł do nich do pracy. Do moich obowiązków będzie należała opieka nad dwoma końmi, przywożenie im siana i wyjazd dwa razy w tygodniu do lasu po drewno. Konie były dobrze utrzymane. Jeden starszy kasztan o imieniu Ryżka, a drugi chyba dwulatek, karej maści i miał na imię Kolka. Wcześniej opiekował się nimi kulejący staruszek Nazarow. Przeniósł się do Wojenkomatu, tam miał jednego konia, ślicznego srokacza. Jeżeli będę chciał wykonywać usługi pracownikom, jak przywóz dla nich drewna lub siana, to pracownicy będą za to płacić oddzielnie. Pomysł ten spodobał mi się tym bardziej, że w zasadzie częściowo odpowiadał mojemu wcześniej założonemu planowi. Pozostał tylko problem, że już nie będę mógł mieć chleba pod dostatkiem, ale przecież wszystkich srok nie da się na raz złapać za ogon. Jak jedno to nie drugie. Trzeba się wreszcie na coś zdecydować. Przyrzekłem zastanowić się nad propozycją i odpowiedzieć, jak przyjdę po uszyty kożuch. Sprawę przedyskutowaliśmy w domu i doszliśmy do zgodnego wniosku. Opuszczam piekarnię i przechodzę do nowej pracy w Artelu Inwalidów. Szalę przeważył fakt zmiany w tym czasie wielkości przydziału chleba na pracującego z 400 gramów na 600 gramów. Zgodnie z umową po tygodniu zgłosiłem się po swój kożuch. Był dobrze uszyty ale nie miał kołnierza, bo nie było z czego go uszyć, zabrakło materiału. Wyjaśniono mi, że w moim przypadku kożuch taki powinien być, kołnierz by tylko przeszkadzał w pracy. Za usługę nie musiałem płacić, zrobiono to na konto moich przyszłych zarobków. Ostatecznie zgodziłem się rozpocząć pracę za dwa tygodnie to jest dokładnie we wtorek drugiego lutego 1943 roku. Zacząłem we wtorek bo nie wypadało zaczynać w poniedziałek. Poniedziałek był uważany za dzień ciężki, więc nie należało w ten dzień niczego zaczynać. To był taki przesąd. Poza tym musiałem jakoś się oswoić i przygotować psychicznie do nowej sytuacji. Nie musiałem niczego załatwiać w związku z przejściem z jednej pracy do drugiej. Załatwili to sami szefowie, mój były i obecny. Praca w porównaniu z poprzednią była lżejsza. Miałem teraz dużo wolnego czasu, który wykorzystywałem na dokładne zapoznanie się z pracą krawców, szewców a szczególnie pimokatów, to jest tych, co zajmowali się wyrobem walonków (pimow). Wyrób walonków wydawał mi się najbardziej interesujący, mimo że ta praca prócz dużych umiejętności wymagała również dużego wysiłku. W dowód uznania tego wysiłku każdy pimokat otrzymywał przydział chleba większy o 400 gramów w porównaniu z innymi pracownikami.
Zajęcie uboczne
Prawie każdego dnia po wykonaniu swoich obowiązków służbowych, każdą wolną chwilę spędzałem w pracowni pimokatów na przyglądaniu się ich pracy. Pracownia znajdowała się w podwórzu w niewielkim budyneczku dwuizbowym. Ponieważ oni pracowali często również w nocy, a codziennie rozpoczynali pracę rano o godzinie trzeciej lub czwartej, więc ja też często im towarzyszyłem w tych godzinach. Chętnie mi wszystko wyjaśniali, nawet więcej niż ich o to pytałem. Nie stroniłem również od praktycznego wykonywania kolejnych operacji technologicznych, jeżeli tylko mi na to pozwalali. Starałem się zapoznać ze wszystkimi tajnikami tego zawodu. Umiałem nawet rozpoznać wełnę ze strzyżenia wiosennego i jesiennego. Wełnę z jagniąt, dorosłych owiec i z baranów. Była to umiejętność podstawowa, bo każda z tych wełen inaczej zachowuje się w produkcji walonek. Rozpoznawania rodzajów wełny dokonuje się przy pomocy węchu i dotyku. Dodatkowo robi się jeszcze ręczną próbę filcowania, aby mieć już zupełną pewność odnośnie jakości badanej wełny. Zdarzały się czasem pomyłki, szczególnie gdy wełna była pomieszana, to znaczy była mieszanką różnych rodzajów wełen razem gręplowanych. Uczyłem się z największym poświęceniem i wielką nadzieją, że już wkrótce móc też zostać samodzielnym fachowcem. W drugiej izbie obok pracowni stała gręplarka to znaczy maszyna do gręplowania (czesania) wełny. Wełna dostarczana przez zleceniodawcę państwowego była zawsze w stanie surowym. Również w takim stanie niekiedy dostarczali ją niektórzy zleceniodawcy indywidualni. Zdarzało się czasem, że wełna dostarczona przez zleceniodawcę była źle gręplowana i wtedy ten zabieg należało powtórzyć. Podczas gręplowania każdy wyczesany włos wełny nawija się równiutko na bęben, natomiast wszelkie zanieczyszczenia i włosy krótkie, zdeformowane są oddzielane tworząc wełniany odpad, w zasadzie nieużyteczny. Na moją prośbę pozwolono mi skorzystać z takiego odpadu bezpłatnie. Po wstępnym jego przetrząśnięciu celem oddzielenia zanieczyszczeń i dodatkowym gręplowaniu otrzymałem produkt o częściowo poprawionej jakości. Z takiej właśnie odpadowej wełny postanowiłem własnoręcznie wykonać sobie walonki. Nie był to produkt zbyt udany chociażby ze względu na złą jakość wełny, ale pamiętam, że wszyscy pracownicy przychodzili podziwiać efekty mojej pracy. Drugą parę walonków z takiej samej wełny wykonałem swojej mamie. To był wyrób już zupełnie udany. Odetchnąłem z ulgą, mój wysiłek nie poszedł na marne. Teraz już nie miałem żadnej wątpliwości, że to właśnie będzie mój przyszły zawód. Tymczasem jednak w dalszym ciągu cały wolny czas przesiadując w pracowni, obserwowałem pracę, przyglądałem się dokładnie, jak pimokaci wykonywali poszczególne operacje i czynności oraz pomagałem im w pracy. Jednym słowem starałem się przez to, coraz bardziej doskonalić swój wymarzony przyszły zawód.
Jedna z najcięższych zim
W tym dniu wstałem wcześnie i jak zwykle poszedłem nad rzekę. Poprawiłem przeręblę. Poprawienie polega na wyrąbaniu lodu powstałego w istniejącej przerębli i obniżeniu poziomu lodu przed korytem przerębli, żeby koń mógł pić wodę niżej położoną. Po napojeniu koni, jednego zaprzęgłem do sań i wyjechałem do lasu po drewno. Na początku nie odczuwałem zimna, wszystko wydawało się normalne, jak każdego mroźniejszego dnia. Gdy wjeżdżałem głębiej do lasu, słońce czerwone, jak rozżarzona kula wychylało się z za horyzontu. Wtedy od czasu do czasu ze wszystkich stron, potem coraz częściej dawały się słyszeć dość głośne trzaski. Nigdy przedtem takich trzasków w lesie nie słyszałem. Poza tym wokół panowała jakaś dziwna cisza. Nie było żadnego choćby najmniejszego wiatru. Skręciłem z głównej drogi w boczną mniej uczęszczaną, minąłem małą polankę i zatrzymałem się. Dałem koniowi siana i zacząłem ścinać siekierą wyniosłą brzózkę. Była to kępa ładnych brzóz, bo rosnących na terenie podmokłym, niżej położonym. Zdziwiłem się, gdy przy każdym uderzeniu siekiera nie zagłębiała się w drzewo, a odbijała się od niego, jak gumowa piłka. Popatrzyłem na konia, przestępował z nogi na nogę, miał sierść nastroszoną, jak kolce na jeżu i drżał na całym ciele. Wtedy uświadomiłem sobie, że ja też okropnie zmarzłem, ręce mi zgrabiały i nie mogę już utrzymać siekiery w rękach. Zmarzły mi również kolana, bo miałem wtedy na sobie niezbyt ciepłe spodnie uszyte z worka. Tak, ze zwyczajnego worka po mące.
Zrozumiałem, że jest tu coś nie tak, jak zwykle bywało, jakiś chyba nadzwyczajny mróz, a z dużym mrozem, jak wiadomo, nie ma żartów. Rozpaliłem małe ognisko z siana, rozgrzałem trochę ręce. Na polanie stał mały napoczęty już stożek siana. Podjechałem, żeby przynajmniej naładować siana, aby nie wracać z pustymi saniami. Nic z tego nie wyszło, nałożyłem siana nie więcej, jak małą kopkę i dalej już nic nie mogłem zrobić. Wsiadłem na sanie, wjechałem na główną drogę, a koń jak szalony ruszył galopem. Wróciłem, ale mimo że obłożyłem się sianem, miałem okropnie zmarznięte kolana i uda, bo kożuszek był króciutki, tylko do pasa.
W zakładzie wszyscy odetchnęli z ulgą. Otóż pracownicy, gdy rano o godzinie dziewiątej przyszli do pracy, usłyszeli w radiu komunikat ostrzegawczy, aby nikt nigdzie nie wyjeżdżał, bo temperatura jest poniżej minus 42 stopni. Wtedy zauważyli, że nie ma ani mnie, ani jednego konia, więc stało się jasne, że musiałem wcześniej wyjechać. Padł wtedy na nich blady strach. Byli prawie pewni, że takiego mrozu przy niedostatecznym ubiorze nie wytrzymam. Najgorsze w tym było to, że nawet poszukiwanie nie było możliwe, nie wiedzieli dokąd pojechałem. Okazuje się, że te trzaski. które słyszałem to było pękanie kory drzew spowodowane mrozem. Dowiedziałem się również, że od czasu, gdy nas przywieziono, zimy na Syberii stały się lżejsze. Dawniej, co zresztą pamiętali starsi ludzie, mrozy były znacznie większe. Temperatura spadała nawet poniżej pięćdziesięciu stopni. Jeżeli wróbel spłoszony w jednej stajni chciał przelecieć do drugiej, zamarzał w locie i spadał na ziemię w postaci mrożonki. Ponieważ posiadanie termometrów nie było wtedy powszechne, więc jak mówili starsi, niebezpiecznie niską temperaturę określało przy pomocy splunięcia śliny. Jeśli ślina spadała na ziemię w postaci sopla lodu, to oznaczało, że trzeba siedzieć w domu i grzać się przy żelaznym piecyku.
Dłuższe zimowe podróże
Niebezpieczne są tylko wyjątkowo duże mrozy, szczególnie w podróży. Temperatury do trzydziestu kilku stopni poniżej zera uważane są za normalne, przy odpowiednio ciepłym ubiorze. Podstawowym ubiorem są filcowe buty (to znaczy pimy lub inaczej walonki), pikowane watowe spodnie i kufajka (pikowana watowa kurtka. Głowa jest chroniona przez futrzaną czapkę uszankę, a ręce przez podwójne, w różne wzory robione na drutach rękawice najczęściej z jednym palcem. W takim ubiorze można pracować nawet w bardzo niskich temperaturach na wolnym powietrzu. Natomiast w czasie jazdy, szczególnie kołchoźnicy mieli długie sukienne płaszcze bez guzików. Poły zachodziły na siebie, a przepaska podwójnie okręcona wokół siebie utrzymywała je w tym stanie. Szyte one były z grubego sukna tkanego i dodatkowo jeszcze folowanego we własnym zakresie domowym sposobem. Folowanie sukna polega na jego częściowym filcowaniu. Do wyjazdów na większe odległości, a w zimie bywa dużo wyjazdów, szczególnie na duże odległości z różnego rodzaju transportem, używa się tułupów, to jest kożuchów długich do samej ziemi, z ogromnymi kołnierzami. Tak ubrany człowiek może w zimie przejechać nawet do trzydziestu kilometrów, nie schodząc z sań. Transport może składać się nawet z dziesięciu zaprzęgów. Konie idą jeden za drugim, jak gęsi. Do obsługi potrzeba tylko dwóch woźniców, jeden jedzie na pierwszych, a drugi na ostatnich saniach. Konie, jak już wspomniałem, idą jeden za drugim, żaden z drogi nie zboczy. Nawiasem mówiąc choć to może wydać się dziwne, ale w lecie takich konwojów konnych nie widziałem. Przynajmniej większych niż cztery zaprzęgi. Trudno powiedzieć dlaczego? Może to się wiązało z plagą komarów, meszek i bąków nękających w lecie każdą zwierzynę, a konie w zaprzęgu w szczególności - nie wiem. Tak czy owak, każda pora roku na Syberii nie była przychylna ani człowiekowi ani zwierzętom.
Taka była moja szkoła życia
Trzeba wielkiego samozaparcia, aby móc te ciężkie warunki znosić. Jednak mimo wszystko w tych warunkach tak ludzie, jak i zwierzęta żyją i nawet zupełnie stosunkowo dobrze dają sobie radę. Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Owszem, radę to ja musiałem sobie dawać, ale przecież nikt nie mógł wiedzieć, jak trudno mi to przychodziło. Począwszy od wspomnianego wcześniej wyrywania lnu, kiedy plecy bolały od pracy w ciągłej pozycji nachylonej, a twarz była opuchnięta i zakrwawiona od nieustających ukłuć komarów i meszek, po dźwiganie pięćdziesięciokilogramowych worków z mąką i pracę na mrozie, kiedy w zgrabiałych rękach trudno było utrzymać siekierę. W takich sytuacjach często nie mogłem powstrzymać łez. Zwyczajnie płakałem, jak dziecko. Teraz nie wstydzę się tego. Przecież ja wtedy miałem tylko czternaście lat. Na tle doświadczeń z moich lat młodzieńczych, często zastanawiam się, co może wiedzieć o życiu, a szczególnie o pracy, dzisiejsza młodzież wychowywana w większości i przeważnie w cieplarnianych warunkach?

8.Syberyjskie zimowe ciekawostki i przygody

Uwięzionego szczupaka wyjąłem z żaka i zabrałem do domu. W czasie patroszenia okazało się, że w szczupaku był mniejszy szczupak, a w nim jeszcze jeden. Do spożycia nadawały się dwa, bo trzeci najmniejszy był już w stanie mocno strawionym.
Kąpiel w przerębli
Wystarczy usłyszeć określenie zima syberyjska, a już od razu wiadomo o co chodzi. Długa, ciężka i mroźna, nie do zniesienia dla przeciętnego Europejczyka. Trwa tylko osiem miesięcy, a reszta roku to już tylko same lato, jak niektórzy trochę ironicznie ją charakteryzują. Tymczasem na Syberii żyją ludzie tak, jak gdzie indziej, pracują i mniej ich w ciągu zimy ginie z powodu mrozów niż w krajach europejskich. W ciągu pięciu lat nie słyszałem, aby choć jedna osoba zamarzła na śmierć. Nawet nie słychać było o ludziach mocno przeziębionych. Tam ludzie kąpią się systematycznie raz w tygodniu w baniach (łaźniach fińskich), niezależnie od pory roku. Po kąpieli w takiej łaźni nie ma w człowieku miejsca na żadne przeziębienia.
Znałem takiego młodzieńca, który codziennie kąpał się w rzece przez cały rok. Był to syn miejscowego dyrektora szkoły średniej, nazywał się Bolek Bobrow. Każdego dnia bez względu na pogodę biegł około pięćset metrów do rzeki i się kąpał. Robił to tak samo w zimie, gdy woda w rzece była zamarznięta. Miał stałą swoją przeręblę, codziennie ją poprawiał, wskakiwał do przerębli, popływał pod wodą, wyskakiwał z przerębli i tylko w kąpielówkach biegł do domu. Nie jestem pewien, bo osobiście nie widziałem, czy w czasie silnych mrozów też biegał w spodenkach, czy też się rozbierał nad przeręblą. Nie wiem, bo w tym czasie miałem swoją bardziej pożyteczną pracę i swoje problemy do rozwiązywania. Nie uważałem, aby z kąpieli w przerębli można było robić życiowy cel. Ale Bolek widocznie rozumował inaczej. Nie wiem czy potrafił jeszcze coś innego robić tak sprawnie. Do zimowej kąpieli był tak już przyzwyczajony, że żaden mróz mu w tym nie mógł przeszkodzić. Patrząc na to można było pomyśleć, że z nim było coś nie w porządku. Jednak był to normalnie rozwinięty człowiek, bardzo inteligentny, tylko miał taki swój indywidualny pogląd na temat hartowania swego ciała i chyba przede wszystkim hartowania własnej woli. Taki był z niego syberyjski filozof.
Spotkanie z łosiem
Po zmianie miejsca pracy zmieniłem również kierunek wyjazdów do lasu po drewno. Poprzednio jeździłem w kierunku północnym, bo piekarnia znajdowała się na północnym krańcu miasta. Teraz nie mogłem tam jeździć żeby potem z drewnem nie wlec się przez całe miasto. Zacząłem więc penetrować las w kierunku południowym, tu też były drzewa nie gorsze i znajdowały się w bliższej odległości. Zresztą teraz, kiedy również przywoziłem drewno pracownikom naszego zakładu mieszkającym przecież w różnych częściach miasta, korzystałem ze wszystkich kierunków. Jechałem tam, gdzie było najbliżej.
Tym razem wyjechałem po drewno wcześnie rano tylko jednym zaprzęgiem w kierunku na północny wschód od ubojni. Przebywające w okolicy ubojni sroki, jak zwykle zachowywały się hałaśliwie. Słońce zaczynało wschodzić, więc jak zawsze o tej porze było dosyć mroźno. Nie wiem dlaczego, ale zawsze najzimniej było o wschodzie słońca, przynajmniej ja tak to odczuwałem. Może to było tylko złudzenie wynikające z faktu wzajemnego zwalczania się zimnego powietrza nocy z ciepłymi promieniami słońca.
Gdy zbliżałem się do leżącej po prawej stronie rozległej przestrzeni bezleśnej, na której stała duża liczba stogów z sianem, nagle mój koń zrobił uskok z drogi w stronę lewą i prawie zakopał się w śniegu. W normalnych warunkach miałbym kłopot z jego ponownym sprowadzeniem na drogę, ale w tym wypadku pod wpływem mojego strachu, a przede wszystkim strachu konia, wszystko poszło sprawnie. Wtedy zza stogu wyłonił się olbrzymi łeb łosia. Koń musiał wywęszyć go już wcześniej i dlatego spłoszył się. Po chwili zobaczyłem łosia w całej okazałości. Odległość pomiędzy nami była nie większa niż sto metrów. Był o pięćdziesiąt procent większy od mojego konia. Wcale się nie bał. Stał przy stogu i zajadał siano. To było moje pierwsze i jedyne spotkanie z żywym łosiem w czasie mojego pobytu na Syberii. Drugi raz widziałem z bliska łosia martwego leżącego na saniach. Upolowali go trzej oficerowie z Wojenkomatu. Miał wiele trafień. Jedno było na łbie, ale strzał nie był prostopadły i kula odbiła się rykoszetem. Taki miał twardy łeb. Musiał chyba być bardzo stary. Przekonaliśmy się o tym, gdy kupiliśmy trochę mięsa z tego łosia. Było jakby nie mięso, tylko twarde oddzielające się od siebie poszczególne drewniane włókna.
Biały zając
Wracając z lasu mijałem młodziutki brzozowy zagajnik poprzecinany w różnych kierunkach ścieżkami wydeptanymi przez zające. Zobaczenie żywego zająca na tle śniegu było wprost niemożliwe, bo zające syberyjskie na zimę zmieniają ubarwienie. Są tak białe, jak śnieg. Ich obecność utrwalona jest tylko wydeptanymi ścieżkami, poobgryzanymi gałązkami brzozy i dużą ilością zajęczych odchodów. Po przejściu kilkunastu metrów od drogi zobaczyłem udeptany śnieg i złapanego w sidło zamarzniętego zająca. Uznałem to za barbarzyństwo, ale zająca zabrałem ze sobą. Było to moje pierwsze przyswojenie cudzej własności, ale myślę, że usprawiedliwione, bo zabrałem wprawdzie cudzą (właściwie jeszcze niczyją) własność, ale ona tak naprawdę czyjąś własnością w tym czasie jeszcze nie była. Ten ktoś ustawiając sidło miał dopiero zamiar zająca przywłaszczyć sobie w sposób zupełnie nieuczciwy i barbarzyński. Długo się zastanawiałem kto mógł te sidła zastawiać, ale niestety nie udało mi się nikogo takiego znaleźć. Chyba ktoś pracujący w ubojni, ale ja tam nikogo nie znałem.
Taaaki dziwny szczupak
Drugi raz miałem podobnie kuszącą sytuację, której też nie potrafiłem się oprzeć. Wracałem wtedy z sianem. Dzień zbliżał się ku wieczorowi. Sanie były załadowane wysoko więc miałem dobre pole obserwacji. W miejscu gdzie droga zbliżała się do zamarzniętej obok rzeczki, zauważyłem że rzeczka w tym miejscu ma szerokość nie większą, jak około trzy metry. Przez rzeczkę przerzucona była kładka z żerdzi i wzdłuż kładki powbijane były paliki wystające ponad lodem. Samym środkiem zwyczajnie płynęła woda, nie było lodu. To był chyba skutek tak dużego przewężenia koryta, że woda płynęła bardzo szybko i dlatego nie zamarzała, a być może akurat w tym miejscu było źródło. Rzeka w wielu miejscach miała źródła, a jak wiadomo w miejscu gdzie jest źródło, woda nie zamarza. Coś mnie skusiło aby tę kładkę obejrzeć z bliska. Okazało się, że tam był ustawiony żak do łowienia ryb. Z ciekawości wyciągnąłem go. W środku był dosyć duży szczupak, około osiemdziesięciu centymetrów. Po co ma się męczyć, wyjąłem go, żak postawiłem na miejsce, a szczupaka zabrałem ze sobą i jazda do domu. W czasie patroszenia okazało się, że w szczupaku był mniejszy szczupak, a w nim jeszcze jeden. Do spożycia nadawały się dwa, bo trzeci najmniejszy był już w stanie mocno strawionym. Zjadł go kot sąsiadów. Właściciela żaka też nie zidentyfikowałem.
To ciekawe
Oprócz łosia i zajęcy, które były zimą niewidzialne z powodu białego futra, innych leśnych zwierząt nie udało mi się spotkać. Oczywiście za wyjątkiem małych gryzoni - chomików, którym po zbiorach zbóż wykradałem z nor zapasy pszenicy. To wcale nie znaczy, że ich tam nie było. Z opowiadań wiem, że w dawniejszych czasach było w tych okolicach bardzo dużo saren i często na nie polowano. Jednak w roku 1928 w czasie wielkiego głodu, wszystkie sarny zostały w barbarzyński sposób wymordowane. Tej zimy śniegi były bardzo głębokie. Sarnom brakowało pożywienia. Podchodziły do stogów z sianem. Pod koniec zimy śnieg pod wpływem słońca topił się i na powierzchni powstawał cieniutki lód, który pod ciężarem sarny się załamywał. Sarny były tak mądre, że szły gęsiego jedna za drugą.
Gdy pierwsza sarna już mocno pokaleczyła sobie nogi załamującym się lodem i była zmęczona, to wtedy zeskakiwała na bok, a jej miejsce zajmowała następna, mniej zmęczona. W tym czasie ci pseudo myśliwi jechali z tyłu za sarnami na nartach i kolejno je nożami mordowali. To była zwyczajna rzeź zwierząt na skalę nie spotykaną w historii Syberii. Początkowo mięso było, jak zwykle w zimie zamrażane, na wiosnę zaczęto je solić i składać do beczek. Tego mięsa były tak duże zapasy nagromadzone, że w wielu przypadkach dużo nawet się zmarnowało. Od tej pory przez wszystkie lata był zakaz polowania na sarny. Zakazu tego nawet do końca wojny nie odwołano. Porównajmy teraz człowieka i wilka, jako przedstawiciela zwierząt mięsożernych w roli myśliwych i postarajmy się wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski.
Czeslaw Suchocki
31.08.2018 22:05
Łęczycka Maria Jadwiga- Zsyłka
    „Ostatnim spojrzeniem ogarnęłam nasz sypialny pokój. Różowy abażur sączył różowe światło. Na ziemi walał się przewrócony nocnik. Przywiązałam go do kosza z prowiantami. Żołnierze wyprowadzili nas przed dom. Na drodze stała chłopska furmanka, zaprzęgnięta w parę koni. Noc była ciemna i chłodna. Złożyliśmy na furę walizki i worki w takiej ciszy, jakbyśmy układali na katafalku ciało zmarłego człowieka. Usadowiliśmy się ciasno na tobołku z pościelą.”
    Stuknęły końskie kopyta o bruk. W mroku zamajaczył krzak róży. To nie był zwyczajny różany krzak. Jego ukwiecone latem gałązki opadały wokół pnia, tworząc dużą parasolkę, pod którą często chowała się moja mała. Pomyślałam sobie, że jeśli nikt nie będzie go w maju podlewał, uschnie. Pomyślałam sobie również, że koniecznie w tej chwili powinnam zapłakać. Wymagała tego prosta przyzwoitość. Żegnałam przecież własny, budowany kilka lat dom. Dom, w którym rodziłam dzieci. Którego ściany stroiliśmy w obrazy i kilimy. Wokół którego siałam nasturcje i sadziłam pomidory. Łzy nie chciały być posłuszne. Ciężar ich ugrzązł gdzieś aż w żołądku. Wyzbyć się go jednak nie mogłam. Dziwiłam się, że moje dzieci także nie płaczą, choć w ciemności widziałam ich wystraszone oczy. Z obu stron drogi co sto metrów patrzyli na nas żołnierze w pełnym rynsztunku. Trzymali „na ostro” karabiny, z lekka je pochylając. Zupełnie jakby się nam kłaniali. Na drodze dużo fur. Na nich ciche, nie płaczące kobiety i dzieci. Milczący, bez księdza, kondukt pogrzebowy. Stukały podkowy. Branka się zaczęła.
    Czerwony, długi łańcuch bydlęcych wagonów. Na razie bez parowozu. Jeszcze jedna walizka. Jeszcze jeden tobół. Koszyk. Bańka. I nagle zgrzytliwy, ciężki chrobot żelaznej zasuwy. Zatrzaśnięto drzwi. (…)
    Naprzeciw mnie siedziała półżywa młodziutka matka o bardzo niebieskich oczach i zadartym nosie. Na pewno matka. Ruch, którym obejmowała śpiące niemowlę, był tak wymowny, że nie można było na ten temat mieć jakichkolwiek wątpliwości. W tej chwili była to chyba najbardziej smutna matka na świecie. Jej małe nie miało suchych pieluszek. Były ich dwa tuziny, ale zapakowane w jakiejś walizce, granatowej w brązowym pokrowcu. Jak ją znaleźć w stosie kilkudziesięciu spiętrzonych pod sam sufit bagaży? Może by się i znalazła, ale jak ją stamtąd wytaszczyć?
    Wyciągnęłam ze swojego tobołka jakiś stary ręcznik i podałam go matce. Podziękowała mi spojrzeniem ciepłym, macierzyńskim.
    -Córeczka? — spytałam raczej z uprzejmości. -Tak. To zresztą widać od razu, prawda? Taka drobniutka. Ma dopiero osiem dni. Jest bardzo grzeczna. Prawie nie płacze… Jak pani myśli? Czy w drodze będą nam dawać gotowane mleko?… Bo ja mam strasznie mało pokarmu. Lękam się, żeby mi w ogóle nie zaginął. Muszę moją Basię dokarmiać.
    (…)Ale nie mogę klęknąć, panie kochanieńki. Nogę mam sztywną. Już dwadzieścia lat nią nie władam. Starość, szanowny panie, starość! Dziewięćdziesiąt jeden lat, panie kochanieńki. Do setki dochodzę. Wnuków, prawnuków i praprawnuków już nie zliczę. Też koło setki. -To czemu jedzie pan samotny? – pytaliśmy. -Bo moja rodzina w Siedlcach. W Siedlcach, panie kochanieńki. Tylko jedna wnuczka wyszła za mąż do Trembowli. U niej mieszkałem. Uciekła w ostatniej chwili z córką do Lwowa. Dowiedziała się, że będzie wywóz. Zostawiła mnie w domu, żebym pilnował rzeczy. Myślała, że takiemu staremu, jak ja, dadzą spokój. ..Dotknął wzrokiem młodziutkiej pary, przytulonej do siebie pod sufitem. – Przedwczoraj się pożenili. Takim to dobrze – szepnął, gorzko się uśmiechając – im nawet ta dziura teraz pachnie. Miodowe miesiące!
    (…) Im nie było za ciasno, choć przed wieczorem żołnierz wepchnął do wagonu jeszcze jedną rodzinę: ciężarną kobietę z czworgiem dzieci, z których najstarsze, córka, miało lat czternaście, a najmłodsze, syn, cztery. Nie mieli ze sobą żadnych bagaży, a chłopak był bez butów. Przez podarte skarpetki widać było niezbyt czyste nogi. Kobieta zawodziła rzewnie, po chłopsku. -Ludzie! Ratujta! Pomóżta! Matko najsłodsza! Co ja pocznę? Ani pierzyny! Ani poduszki! Ani bocheneczka chleba na drogę! Ani jednej koszuli na zmianę! -Czemu pani nie zabrała ze sobą rzeczy? – spytałam. – Bo mnie wzięli z lasu, paniusieczku! Z lasu mnie wzięli!… Kiedy usłyszałam, że z naszej wsi biorą ludzi do Rosji, tom dzieci za ręce i przez płot! Przez łąkę! Do lasu! Schowaliśmy się w zagajnik i czekamy. Myślałam, że sobie pójdą, a nas zostawią. Może by i ostawili, ale ktoś przyuważył i doniósł, że się kryjemy… I przyjechali furmanką do lasu, i wzięli. Tak jak my stali. Prosiłam, żeby nawrócili furmanką do wsi. O dolo moja! Jakże ja wyżywię tę czwórkę?… Piąte w drodze.. Czym owinę… Dwanaście pieluch z obrąbkami w domu.
    (…) Było już ciemno, gdy żołnierze odegnali od pociągu naszych znajomych, krewnych. O godzinie dziesiątej stuknęły o siebie zderzaki. Przystawiają parowóz — pomyślałam. Wydało mi się, że cała cierpnę. Dzieci, zmęczone wrażeniami, spały w ramionach matek. Było tak cicho, że słyszałam własny oddech. O północy parowóz stęknął. Żelaza kół zgrzytnęły. Miałam wrażenie, że poruszyło się całe niebo, wygwieżdżone dziś i jasne, listonosz zaintonował „Serdeczna Matko”. Melodię, zrazu nieśmiało, podchwycili wszyscy. Zagłuszyła ona płacz zbudzonej Basi, stukot kół i gwizd parowozu. Wychyliłam przez okno głowę. W pędzie uciekającego powietrza drgały rozśpiewane głosy sąsiednich wagonów. Śpiewał cały pociąg.
    W Husiatynie otoczyła nasz eszelon gromada rodaków. Wszyscy z ostatnimi darami na drogę. Żegnali. Błogosławili. Płakali. Rzucali do okienek placki, suchary, pieniądze, gotowane jaja. Po przesiadce do wielkich rosyjskich wagonów ruszyliśmy ku dawnej polsko-sowieckiej granicy. Udało mi się dostać do okienka. Ogarnęłam ostatnim spojrzeniem skrawek ziemi, która do niedawna była jeszcze polska. Padał ulewny deszcz. Mimo to ludzie nie odchodzili z peronu. Powiewali chusteczkami. Biegli za pociągiem. Jakiś siwy mężczyzna zdjął z głowy kapelusz ruchem takim, jakim się go zdejmuje na widok idącej z krzyżem procesji. Stał z odkryta głową, póki go nie minął ostatni wagon. Jego moknące w strugach deszczu włosy przysłoniła mi mgła. Usłyszałam własne ciężkie westchnienie. Ostatnie westchnienie w ojczyźnie. Pociąg minął dawny szlaban graniczny.
    (…) Coraz trudniej było utrzymać harmonię we współżyciu zamkniętych 72 osób, w tym 28 dzieci. Głodne, ściśnięte, wytrącone z równowagi, usiłowały wyładować swoją paraliżowaną ruchliwość wokół dziury klozetowej, stanowiącej wspólną, naturalną granicę między dwiema połówkami wagonu. Było to miejsce najbardziej zapalne. Na trasie Żytomierz – Kijów zanotowałam tylko dwa dni, w których nie lała się krew z nosów naszych pociech. Plac dziecięcych „maratońskich biegów” był jednocześnie miejscem przeznaczonym do odbierania w oznaczonym czasie dwóch wiader zimnej wody do mycia i dwóch wiader kipiatku do picia. Kipiatok po skrupulatnym dzieleniu go przez Starostę na siedemdziesiąt dwie porcje, miał smak pomyj, w których wypłukano tłustą myjkę”.
    Młodziutka matka piła tylko trzy łyki. Resztę zostawiała na „kąpiel” córeczki Basi. Straciła pokarm, zapas mleka podany przez okno w Husiatynie skończył się. Listonoszowa, patrząc ze współczuciem na otępiałą ze zgryzoty młodą matkę, poradziła nakarmić Basię rozmoczoną w kipiatku tartą bułką. – Co pani szkodzi spróbować? I tak umrze, i tak! A może akuratnie nie zaszkodzi? Może Matka Boska Karmiąca pomoże? Widocznie Matka Boska Karmiąca pomogła. Bo Basia nakarmiona łyżeczką dobrze rozmoczonej, osłodzonej i wyciśniętej przez rzadką szmatkę bułki, nareszcie na całą godzinę zasnęła.
    (…) Jechaliśmy głębokimi lasami. Stacje rozsiane rzadko. Co sto, lub dwieście kilometrów. Zdarzały się stacyjki, obok których nie było nawet jednego mieszkalnego domku. Nie dostawaliśmy ani zup, ani kipiatka. Słońce dokuczało coraz bardziej. W dzień kąpaliśmy się we własnym pocie. W nocy wycieraliśmy go w pierzyny. Piliśmy surową wodę z rowów. Żółtą, pachnącą siarką lub naftą. Matka Basi wyżebrała trochę wody gotowanej od maszynisty parowozu. Pachniała żelazem, ale ratowała życie dziecka. Mały, pomarańczowego koloru półtrupek nie rósł, nie przybywał na wadze, ale jakimś cudem żył. Wszyscy twierdzili, że karmiła go Matka Boska Karmiąca. Czasami wątlutki płomyk życia zdawał się gasnąć. Wtedy zawsze trafiało się, jak mojżeszowa manna na pustyni, mleko.
    Bywało, że pociąg nasz stawał daleko przed stacją dla nabrania wody lub reperacji parowozu. Wówczas przychodzili do naszych wagonów wieśniacy. Za kolorowy łaszek lub ręcznik – połotience przynosili gotowane jajka i gotowane mleko. Przeważnie kozie. Tylko dzięki temu Basia wegetowała. A nawet po swojemu wyrażała radość życia, objawiającą się tylko dla matki zrozumiałymi dźwiękami, podobnymi do miauczenia kociaka. Przed Omskiem wydawało się, że dla małej wybiła ostatnia godzina. Nie było przez kilka dni kipiatka, nie było ludzkich osiedli, pociąg gnał jak trąba powietrzna, nie zatrzymując się na małych stacjach. Nie widzieliśmy przez okno ani krów, ani kóz, ani żadnego śladu ludzkiego bytowania. Skończył się również zapas tartej bułki, zabranej przypadkowo przez jedną z kobiet.
    Głód, smród, wszy, pojękiwania Basi, strach przed mrozem i głodem – wszystko to razem zwróciło ludzi ku sile nadprzyrodzonej. Modlili się wszyscy. Wierzący i niewierzący. Cały dzień słyszało się litanie, koronki, nowenny, pobożne pieśni. Ludzie przyrzekali, ślubowali piesze pielgrzymki do Częstochowy, Kalwarii, Ludźmierza. Na gołych kolanach! O suchym chlebie! Byle tylko Bóg pozwolił im te antychrystowe czasy przetrwać i wrócić do ojczyzny.
    (…) Jakaś kobieta o skośnych oczach przyniosła dzbanek surowego mleka. Nie zaszkodziło Basi. Dzieciak był przeraźliwie chudy, ale wyraźnie zahartował się przez te cztery tygodnie podróży jak Cyganiątko. Kobieta nie rozumiała po rosyjsku. Jej mowa przypominała do złudzenia gdakanie starej kwoki Na migi pokazywała, że nie chce za mleko pieniędzy, tylko coś do ubrania. Matka Basi podarowała jej sukienkę. Prosiła o dalsze porcje mleka, ale przegotowanego. Listonoszowa zgorszona była taką rozrzutnością: Niedługo odda pani ostatnią koszulę z grzbietu. Wróci pani do kraju z listkiem figowym.
    Matka Basi śmiała się: – A choćby z listkiem, aby z Basią. Wiecie co, panie? Gdy wrócę do kraju to zaraz za pierwsze pieniądze kupię sobie obraz… Matki Boskiej Karmiące. To będzie strasznie głupie i śmieszne… -Dlaczego śmieszne? — zagadnęła z oburzeniem Listonoszowa.
    -Bo ja… jestem protestantką.”
    (…) Pod wieczór żołnierz odsunął drzwi na całą szerokość. Obok niego stał milicjant. Władze wojskowe oddawały nas w ręce władz cywilnych.
    – Wychodit!
    Wychodzić! Ba! Nie było to wcale łatwe. Nogi skurczone przez cztery tygodnie nie chciały chodzić! Dotknęłam stopami ziemi. Zawróciło mi się w głowie, jakbym wypiła kielich mocnego wina. Jakbym kołysała się w chmurach. – Pan Bóg wiedział, do czego stworzył nogi – pomyślałam z czułością. Nad nami świeciło słońce. Wielkie, czerwone jak zorza. Za nami siedem tysięcy kilometrów krzyżowej zaiste drogi. Przed nami – w całym majestacie azjatyckiej urody bezkresny, bezdrzewny… step… step… step.
(fragmenty powieści Marii Jadwigi Łęczyckiej „Zsyłka”)
31.08.2018 22:11
Toczek Edward - Wspomnienia
POLSKIE LOSY

I. WŚRÓD SWOICH.
    Rodzina Toczków od pokoleń związana była z ziemią rzeszowską, a ściślej z Nozdrzcem, spokojną wioską oddaloną od szlaków komunikacyjnych. Tu urodzili się i dorastali mój Pra-pradziadek , Pradziadek, Dziadek i Ojciec Michał. Tu ożenił się z Jadwigą – z domu Szpindor. Stąd wcielony został do armii austriackiej by walczyć na froncie włoskim. Tu, w czasie rekonwalescencji po odniesionych ranach Ojciec dowiedział się o tworzonych Legionach i niezwłocznie stawił się do służby pod polską komendą.
    Uczestniczył w walkach na froncie wschodnim do końca działań wojennych, służył w Wojsku Polskim aż do zarządzonej demobilizacji.
    Jako weteran wojenny, Ojciec skorzystał z prawa do osadnictwa na terenach wschodnich. W rodzinnych stronach było już zbyt ciasno dla licznej rodziny. Kupił 5 ha ziemi we wsi Paćkowice, oddalonej około kilkunastu kilometrów na południowy wschód od Przemyśla. Za uzyskany od państwa kredyt wybudował gospodarstwo sadownicze.
    W styczniu 1922 r. Rodzice świętowali moje urodziny już w nowym domu. Byłem ich siódmym i jak się okazało nie ostatnim dzieckiem.
    Pracy w domu i na gospodarce było ogrom, pracowali wszyscy. Z roku na rok stawaliśmy się coraz silniejsi duchem i wiarą. Dobrze rozwijały się stosunki sąsiedzkie, ludzie wzajemnie pomagali sobie. Utrzymanie licznej rodziny, spłata kredytu, bieżących należności podatkowych i ubezpieczenia nie dawała dużych szans na beztroskie życie. Dorastająca młodzież aktywnie włączała się do codziennych prac, niosąc ulgę dla Rodziców. Nasza sytuacja materialna zaczęła poprawiać się na początku lat trzydziestych, sady zaczęły przynosić zyski. Życie rodzinne, już bardziej ustabilizowane, wypełniała nauka i praca.
    W mojej gminie – Niżankowice my młodzi Polacy stanowiliśmy kompanię Strzelców. W skład kompani Strzelców wchodziły drużyny strzeleckie z poszczególnych wsi. Mundury mieliśmy w domach. Naszą bronią i oporządzeniem opiekował się dowódca drużyny, miejscowy podoficer rezerwy. Ćwiczenia całej kompanii prowadził oficer służby stałej dochodzący z Komendy Powiatowej w Przemyślu. Zajęcia rozpoczynaliśmy i kończyliśmy hymnem strzeleckim:

    Naprzód drużyno strzelecka!
    Sztandar do góry swój wznieś!
    Żadna nas siła zdradziecka
    Zniszczyć nie zdoła ni zgnieść.

    Czy przyjdzie nam umrzeć na polu,
    Czy w tajdze sybiru gdzieś zgnić,
    Z trudu naszego i znoju
    Polska powstała by żyć.

    Nic nie powstrzyma Rycerzy,
    Ofiarnych na mękę i trud
    Śmiało nasz hufiec uderzy,
    By walczyć za wolność i lud.
    Czy przyjdzie nam umrzeć …

    Hufiec nasz ruszy zwycięski
    Do walki za wolność i byt,
    Wrogowi odpłacić za klęski,
    A Polsce swobodny dać świt.
    Czy przyjdzie nam umrzeć…

    Żadna nas siła zdradziecka
    Zniszczyć nie zdoła ni zgnieść.
    Naprzód drużyno strzelecka!
    Sztandar do góry swój wznieś!
    Czy przyjdzie nam umrzeć …
II. WRZESIEŃ 1939 ROKU – WOJNA.
      Pod koniec sierpnia starsi bracia, Wojciech, Andrzej i Bolesław zostali zmobilizowani do swych jednostek wojskowych. Ja z bratem Władysławem jako, członkowie POW „Strzelec” stawiliśmy się do swojej kompanii (dowódca – podporucznik rez. Józef Bloch), którą włączono do batalionu Obrony Narodowej.Skierowano nas do zadań ochronnych w Przemyślu. Pełniliśmy wartę przy mostach na Sanie, przy bankach, poczcie i innych ważnych obiektach w mieście.
      Gdy działania wojenne zbliżały się do Przemyśla i bombardowania lotnicze stawały się coraz intensywniejsze moja kompania została przerzucona do Drohobycza z zadaniem gaszenia płonących zakładów rafineryjnych. Niestety niewiele mogliśmy pomóc.
      Przemieszczono nas do różnych miejscowości, w końcu 14 września trafiliśmy do Tarnopola. Tam dotarła do nas wiadomość, że Lwów został okrążony i oczekuje pomocy. Decyzją miejscowych władz wojskowych, w trybie alarmowym, sformowano ze wszystkich pododdziałów zbiorcze bataliony piechoty i transportem kolejowym wysłano je do Lwowa.
      Ok. 25 km przed Lwowem, w miejscowości Krasne niemieckie samoloty zbombardował dworzec kolejowy niszcząc torowiska i stojący tam pociąg z wojskiem pułkownika Ludwika Swobody. Artyleria przeciwlotnicza nie zdołała powstrzymać zbójeckich harców niemieckiego lotnictwa.
      Nasz transport na szczęście ocalał ale nie było szans na kontynuację jazdy. Ruszyliśmy piechotą w szyku marszowym pododdziałów. Na wskutek coraz intensywniejszych działań dywersyjnych, zostaliśmy zatrzymani i nakazano powrót do Tarnopola. Nasze wagony były już zajęte przez wycofujących się, głównie rannych żołnierzy i cywili. Teraz każdy szukał sobie miejsca na swoją rękę, na dachach, buforach, stopniach, wszędzie gdzie tylko można. Nie był to krzepiący widok. Do Tarnopola trafiliśmy 16 września rano, zajęliśmy kwaterę w szkole blisko piekarni.
      17 września pod wieczór od strony wschodniej do miasta zaczęły wchodzić oddziały Armii Czerwonej. Fakt ten jednoznacznie ludność polska odczytała jako drugą agresję. W nocy w mieście słychać było jeszcze odgłosy zaciekłych walk. Zniszczenia były znaczne. 18 września, przed południem z rozkazu dowództwa polskiego nakazano zaprzestać walki i złożyć broń. Nie obeszło się bez scen tragicznych. Kilku oficerów strzeliło sobie w skroń. Rozbrajanie polskich żołnierzy odbywało się w kilku miejscach, moja kompania trafiła na plac Mickiewicza.
      Przed złożeniem broni, nasz dowódca zebrał nas i wyjaśnił powstałą sytuację, zaapelował do zebranych strzelców:„Pamiętajcie, Polska będzie was jeszcze potrzebować!”. Te słowa mocno utkwiły mi w pamięci.
      Oficerów i podoficerów, w oddzielnych kolumnach pod strażą czerwonoarmistów wyprowadzono z placu Mickiewicza w nieznane. Pozostałym – szeregowcom i strzelcom odczytano rozkaz nakazujący niezwłoczny powrót do swoich miejsc zamieszkania.
      Wracałem do domu piechotą w grupie ośmiu kolegów. Po drodze napotkani Polacy raczyli nas chlebem, mlekiem i owocami, ostrzegali aby omijać wioski ukraińskie i unikać kontaktów z Ukraińcami. Głośno było o licznych napadach i mordach powracających do domów polskich żołnierzach. Przemieszczając się na zachód widziałem liczne kolumny czerwonoarmistów w szybkim marszu po wąskich drogach. Wszędzie było ich pełno.
      Do domu wróciłem szczęśliwie 3 października. Po kilku dniach zaczęli powracać bracia. Wrócili wszyscy, poranieni ale żywi. Opowieściom z przebiegu walk nie było końca, nastrój był ponury.
      Szybko odczuliśmy skutki naszej klęski. Mieszkaliśmy blisko, ledwie co wyznaczonej nowej granicy niemiecko – radzieckiej, po stronie radzieckiej. Byliśmy nieustannie nachodzeni przez przedstawicieli sowieckiej władzy okupacyjnej i lokalnej milicji, w sporej części wywodzących się z obywateli polskich narodowości ukraińskiej. Pretekstem tych częstych „wizyt” było szukanie broni i konieczność przesłuchania Ojca w sprawie jego działalności wojskowej i politycznej.
      Nastała ostra zima. W atmosferze przygnębienia obchodziliśmy skromnie święta Bożego Narodzenia i witaliśmy Nowy Rok. Dochodziły do nas różne, mało znaczące i często sprzeczne wieści o wydarzeniach w okupowanej Polsce i Europie: „Już, już rozpoczyna się…, z południa nadchodzi ogromna armia…, sojusznicy nas nie zostawia…”.
      Nastroje rozpaczy i nadziei okolicznej ludności przeplatały się co parę dni. Ojciec tonował emocje przekonując nas, że jakiejkolwiek poprawy naszej sytuacji możemy oczekiwać dopiero wiosną. Trzeba więc przetrwać zimę. Nadzieja zmiany sytuacji nie opuszczała nas ani na chwilę.
    III. ARESZTOWANIE, DROGA NA SYBERIĘ.
      Około północy, z 10 na 11 lutego 1940 roku obudziło nas ujadanie psa. Chwilę później usłyszeliśmy gwałtowne walenie do drzwi i okien. Na podwórzu stały dwie parokonne furmanki, wokół domu rozbiegli się żołnierze radzieccy i jacyś cywile. Stojący przy drzwiach głośno domagali się ich natychmiastowego otwarcia. Nie pamiętam kto z domowników otworzył drzwi i wpuścił do domu trzech nieproszonych gości, jak się okazało funkcjonariuszy NKWD.
      Najstarszy z nich, w randze podoficera oświadczył nam: „ Wot, po reszeniju Wierchownogo Sowieta Sowietskowo Sojuza Socjalisticzeskich Riespublik, w tieczeniju 15 minut nada sobratsia, wziat po 12 kilogramow na czełowieka prodawolstwia, adzietsja, wzjat dowolno adioży i wychadit na podwody! (Na podstawie decyzji Rady Najwyższej ZSRR, w ciągu 15 minut macie się ubrać, zabrać 15 kg na osobę żywności, dowolną ilość odzieży i wychodzić na furmanki).Staliśmy osłupiali, tylko Ojciec zachował zimna krew i kategorycznie odmówił podporządkowania się takiej decyzji. Zażądał natychmiastowego opuszczenia swojego domu, nazywając takie działanie władz rozbojem. Oświadczył, że ani on ani nikt z jego rodziny nie wyjdzie z domu w mroźną noc, zostawiając dorobek swojego życia na pastwę rabusiów.
      Widząc zdecydowaną postawę Ojca i stojących za nim synów funkcjonariusze sięgnęli po broń. Jeden z nich łagodnym głosem oświadczył, że opór nie zda się na nic, maja rozkaz i muszą go wykonać, nawet przy użyciu broni. Inny otworzył drzwi i do domu weszło kilku żołnierzy z bronią gotową do strzału. Nie mieliśmy żadnych szans oporu. Ojciec próbował jeszcze tłumaczyć, że to chyba jakaś pomyłka, że rano można to wyjaśnić … Nic nie pomagało, funkcjonariusz sięgnął do torby, wyjął kartkę i wskazując na zapis powiedział; „Niet oszybki. Wot zdieś jasno napisano – Toczek Michał, bogacz, legionist, wajennyj osadnik, polski patriot, … smatri … sobierajś…” (Nie ma pomyłki. O, tutaj jest wyraźnie napisane – Toczek Michał, bogacz, legionista, osadnik wojskowy, polski patriota,…popatrz…ubierać się…).
      Ojciec wykpił ten „dokument” i gromkim głosem krzyknął – wynoście się! nigdzie nie pójdziemy! Żołnierze natychmiast rzucili się w jego stronę. Chwytając za ramiona usiłowali wyciągnąć go na zewnątrz. Doszło do szamotaniny, krzyk kobiet – Matki i sióstr – ostudził nasze siłowe zapędy. Na szczęście w porę i nie doszło do użycia broni. Byliśmy bez szans. Zaczęliśmy w pośpiechu ubierać się, zbierać żywność i dokumenty. Nikt nie miał pojęcia dokąd nas wywożą i na jak długo. Pośpiech i atmosfera chwili, jak zwykle w takich sytuacjach, tłumi nieco logikę postępowania. Cały czas popędzani zostaliśmy niemal siłą zaciągnięci do furmanek.
      Furmankami powozili Ukraińcy z pobliskich wiosek, dobrze obeznani z okolicą. Nie kryli, że to właśnie oni wskazywali NKWD, których Polaków należy deportować. Dowieziono nas na odległą o 3 km stację kolejową w Niżankowicach i tam zostaliśmy załadowani do jednego z wagonów. Były to dwuosiowe, zakryte stare wagony towarowe. Wewnątrz wagonu zbudowano drewnianą, piętrową prycze. Na środku posadowiono żelazny piecyk (tzw. kozę) i wiadro z węglem. Za rozsuwanymi drzwiami, w podłodze wagonu wyrąbano otwór, który przykryty wiadrem bez dna miał być ustronnym sanitariatem. Wszystkie okna były zakratowane i wyposażone w drewniane okiennice ryglowane z zewnątrz. Obustronne drzwi rozsuwane zamykano od zewnątrz.
      W wagonie razem z rodziną Michała Toczka – 13 osób, posadowiono rodziny: Michała Gryczana, Piotra Jodłowskiego, Michała Matwiejczyka, Michała Paliwody, Wasyla Sokolskiego (Ukrainiec), Władysława Szpindora, Stanisława Szwarca, Piotra Tropiło i Antoniego Urbana. Razem 46 osób, w tym maleńkie dzieci, kobiety i starcy. Cały ten transport liczył ponad 20 wagonów. Komendantem transportu był major NKWD Reszczetnikow, szybko dał do zrozumienia jak zamierza egzekwować porządek i dyscyplinę. Po godzinie gdy wszystkie wagony zostały zapełnione padła komenda do ryglowania drzwi i zasłaniania okien. Pociąg ruszył w daleką drogę. W nocy z 10 na 11 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza, masowa deportacja Polaków na Syberię.
      Z momentem ruszenia pociągu poczuliśmy przenikający chłód. Wagon nie był szczelną konstrukcją, a na zewnątrz tęga zima i silny mróz. Pobudziło to nas do szybkiego działania, to była walka o ratowania naszego życia. Uszczelnione szmatami ściany wagonu, pocięte nożem szczapy drewnianej konstrukcji pryczy, pozwoliły rozpalić ogień w piecyku i nieco ogrzać zmarznięte ciała. Wszyscy wyciągali ręce, żeby się choć trochę ogrzać. Najbliżej stanęły dzieci, nad ich głowami wyciągały ręce kobiety. Węgiel w wiadrze topniał szybko. Wtedy już okazało się jak wszyscy byliśmy nie przygotowani do podróżowania w takich warunkach.
      Wydarzenia tych kilku ostatnich godzin odcisnęły się w mej pamięci na całe życie. Byłem wówczas młodym, nie doświadczonym jeszcze człowiekiem, wielu rzeczy nie rozumiałem. Uczyłem się życia w mocno przyśpieszonym tempie. Niezwykle ważnym czynnikiem w tej dramatycznej sytuacji było to, że wszyscy dobrze się znali i każdy pomagał każdemu jak tylko potrafił. Po kilku godzinach jazdy, gdy widać już było światło budzącego się dnia, pociąg zatrzymał się.
      Słysząc polską mowę zaczęliśmy krzykiem i waleniem w ściany wagonu domagać się otwarcia drzwi. Po chwili uchylono zasłonę z okna i zobaczyliśmy, że jesteśmy na stacji towarowej we Lwowie. Zebrani tu Polacy, którzy jakimś sposobem dowiedzieli się o transportach Polaków przybyli na stację. Nie mogli podejść blisko do wagonów więc z oddali wypytywali się skąd jedziemy, komu i co przekazać… Gdzieś tam stał też mój starszy brat Bolesław, mieszkający i pracujący na dworcu kolejowym jako kasjer.
      Od pracujących przy torach Polaków dowiedzieliśmy się, że takich transportów przeszło już przez Lwów już kilka, że to jakaś masowa akcja deportacyjna Polaków w głąb terytorium ZSRR. Po krótkim postoju zasłonięto okno i pociąg ruszył. Zatrzymywaliśmy się co kilka godzin, na otwartym polu i na bocznicach małych stacyjek, prawdopodobnie w celu przepuszczenia transportów wojskowych i rozładowania dużego ruchu takich transportów jak nasz.
      Pod koniec drugiego dnia podróży, w czasie postoju pociągu już na terytorium ZSRR, uzupełniano nam zapas węgla, przyznając odtąd jedno wiadro na dobę. Dostawaliśmy też wiadro gorącej wody do picia. Wszystko to na całą dobę dla 46 osób… Aby zaspokoić pragnienie zbieraliśmy śnieg. Coraz trudniej było oszukiwać żołądek, który domagał się strawy. Zapasy żywności były na wyczerpaniu. Eksploatowany „sanitariat” stawał się coraz bardziej uciążliwy. Trudno tu opisać upokorzenia jakie powstawały w takich momentach; płeć, wiek, wagon w ruchu, zimno…. Do końca podróży ten element współżycia towarzyszy niedoli był poważnym problemem.
      Za Kijowem odsłonięto nam okno i mogliśmy przez chwilę zobaczyć niebo, oglądać okolice – wszędzie białe pustki i odludzie. Dokuczał tęgi mróz i głód. Zasłoniliśmy więc szczelnie okno i w ciemności zmuszaliśmy się do ruchu, by rozgrzać trochę ciało. Po dwóch tygodniach takiej podróży większość z nas nie była w stanie samodzielnie wstać na nogi.
      Najsłabsi zaczęli odchodzić, pierwszą osobą była Paliwodowa. Trudno było pogodzić się z faktem, że nie mogliśmy jej godnie pochować. Obcy ludzie zabrali ją z wagonu i odwieźli nie wiadomo dokąd na taczce…Takich scen było coraz więcej, zgony stały się zwykłym zdarzeniem każdego niemal dnia. Zaczęliśmy rozumieć, że taki koniec czeka nas wszystkich.
      Dalsza droga naszego zesłania wiodła przez Kujbyszew, Ufę, Ural, Czelabińsk, Kurgan, Piertopawłowsk do Omska. Za Uralem eskorta nieco złagodziła rygory. Do niedomykanych drzwi mogli podchodzić okoliczni mieszkańcy. Ci ludzie niewiele różnili się od nas, nie mogli nam w niczym pomóc, tylko ciekawość popychała ich w stronę naszych wagonów. W zamian za otrzymywane od nas przedmioty przynosili trochę żywności, różne placki i gotowane ziemniaki, czasem kawałek chleba i zawsze liście tytoniu.
      Dobrze wiedzieliśmy co to głód i za żywność płaciliśmy każdą cenę. Matki by nakarmić swe dzieci oddawały buty, rękawiczki i inne części garderoby, a gdy tych zabrakło zdejmowały obrączki, ojcowie oddawali papierośnice i sygnety. Ta „wymiana” towarowa to wyrachowanie lokalnych władz. Wiedzieli, że za żywność Polacy oddadzą wszystko, stąd tak częste długie postoje, zmniejszona eskorta, niedomykane drzwi wagonów i łatwy do nich dostęp różnych biedaków, którzy gdyby mogli sami skonsumowaliby te „dary”.
      Byliśmy w podróży już ponad miesiąc, nie umożliwiono nam nawet obmycia rąk. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić jak wygląda po takim czasie człowiek sponiewierany moralnie i fizycznie, obdarty, wychudzony, nie myty, nie golony, nie strzyżony … i cuchnący. Na naszym ciele pojawiły się rozległe rany, dokuczały wszy.
      Do Omska dotarliśmy 16 marca. Kazano nam zabrać swoje rzeczy, opuścić wagony. Przeszliśmy do dużego baraku niedaleko dworca. Było to dosyć czyste i ciepłe pomieszczenie. Po raz pierwszy od 11 lutego dostaliśmy gorącą zupę i kawałek chleba, mogliśmy też do woli pić ciepłą wodę. Nasze prośby o łaźnię pozostały bez echa.
      Następnego dnia wczesnym rankiem zarządzono wymarsz. Wydano każdemu ciepły kapuśniak, kromkę chleba i wodę do picia. Zebranych podzielono na kilka ok. 200 osobowych grup i odprowadzono w kierunku stojących kolumn samochodów ciężarowych przykrytych plandeką. Rodzin nie rozdzielano. Po załadowaniu samochodów kolumny ruszyły, każda w inną stronę. Nadal nikt nas nie poinformował dokąd jedziemy.
      W krótkim czasie poczuliśmy, że nasz samochód wjechał na zamarzniętą rzekę. Był to Irtysz, jedyny w czasie zimy szlak komunikacyjny na północ. W czasie jazdy dokuczało nam przenikliwe zimno i spaliny wydzielające się z niesprawnego układu wydechowego. Wzbudzało to silne torsje i omdlenia, wiele osób doznało szoku.
      Trudne chwile przeżywał mój Ojciec, osłoniliśmy mu usta tkaniną, myśleliśmy że nie przeżyje. Nasze protesty i błagania o przewietrzenie, o krótki postój pozostały bez echa. Mieliśmy „zaszczyt”, że w szoferce naszego samochodu jechał sam komendant Reszczetnikow. Tempo jazdy było dość duże, jak na warunki drogowe wręcz szalone. Wieźli nas jak przysłowiowe kamienie i szło im to dość sprawnie. Mieli w tym rzemiośle dobre doświadczenie.
      Późnym wieczorem dotarliśmy do Tary, ściślej mówiąc kompleksu koszarowo-więziennego Tara. Cały teren ogrodzony był wysokim płotem z wieżami strażniczymi. Na placu gdzie zatrzymały się ciężarówki pełno strażników, w większości Azjatów. Próby nawiązania kontaktu nie miały sensu, rozmawiali tylko w swoim języku. Nie było to nasze miejsce docelowe ale strachu najedliśmy się potężnie.
      Zgonili nas z samochodów i zagnali niemal biegiem do cel. Moja rodzina otrzymała celę o pow. ok. 6 m2 z jedną szeroką drewnianą pryczą i „sanitariatem” od dawna nie czyszczonym. Pod sufitem małe zakratowane okienko. Na szczęście było to dość ciepłe pomieszczenie. Dostaliśmy wodę do picia.
      Wczesnym rankiem obudziło nas rżenie koni i okrzyki w języku rosyjskim, wydano cienką zupkę i kromkę twardego i czarnego jak asfalt chleba. Popędzali aby wychodzić na zewnątrz. Na placu stały zaprzężone duże sanie. Po załadowaniu nas na sanie i uformowaniu długiej kolumny, komendant transportu, jak się okazało nasz późniejszy nadzorca – Iwan Iwanow, dał sygnał do wyjazdu. Na nie ujeżdżonym, pokrytym sypkim, świeżym śniegiem trakcie sanie kołysały się niczym statek na fali. Zdarzały się wywrotki, ale woźnicy radzili sobie sprawnie z postawieniem sań i ruszali dalej w drogę nie patrząc czy wszyscy zajęli już swoje miejsca.
      Dokąd nas wloką? To pytanie cisnęło się wszystkim bez ustanku. Późnym popołudniem, po przejechaniu ok. 40 km zatrzymaliśmy się na małej leśnej polanie. Stała tu nie duża syberyjska chata. Z chaty wyszedł starszy, dość schludnie wyglądający mężczyzna. Podszedł do niego komendant transportu, chwilę rozmawiali po czym zwracając się do nas wykrzyczał: „wot i prijechali, zdieś wy budietie żyt, zdies budiet wasza Polsza.” (przyjechaliście na miejsce, tu będziecie mieszkać, tu będzie wasza Polska.) Starszy mężczyzna, stojąc przed chata krzyknął w naszą stronę: „ zdrastwujtie! (witajcie!) i wszedł do środka
.
Woźniacy nakazali nam zejść z sań po czym szybko odjechali.
Był to późny wieczór 19 marca 1940 r. staliśmy w gromadzie, słabi i wynędzniali na odkrytej polanie, w dzikiej syberyjskiej tajdze, w pełni mroźnej, surowej zimy. Byliśmy przerażeni, tu mamy mieszkać…. Trudno opisać rozpacz 204 ludzkich istot, płacz dzieci, kobiet…krzyk bezradnych synów i ojców…
Edward Toczek
31.08.2018 22:18
Wspomnienia z Sybiru
na podstawie relacji
rodziny Kazimierza Mulaka,
spisane przez Jego żonę
Janinę Mękarską Mulak

1. Wstęp.
Gdyby chcieć spisać wszystko, co przebyliśmy w drodze na Sybir, 6-cioletni nasz pobyt na tej obcej ziemi, wszystko na co napatrzyliśmy się tam, głód, walka o przeżycie, choroby, nadludzka praca - byłaby to ogromnych rozmiarów książka, może najdłuższa z możliwych. C/y starczyłoby mi sił na napisanie tego, a innym na czytanie.? Dlatego więc ograniczę się do wspomnień chwil, które najbardziej utkwiły w pamięci i najwyraźniej obrazują nasze przeżycia, które może najłatwiej trafią do wyobraźni tych, dla których to piszę. Może cząstka z tego poruszy serce i pozwoli zadumać się nad życiem ludzi, którzy przeszli gehennę i potrafili wyjść z tego cało. Będą to przeważnie fakty i refleksje, bo bólu, łez i tęsknoty nie jestem w stanie przedstawić, jest to ponad moje możliwości.

2. Daleka droga w nieznane.
Mieszkaliśmy na Kresach, w Gwoźdźcu koło Kołomyi. Byliśmy rodziną przeciętną, ani nie bogaci, ani nie biedni. Radziliśmy sobie dobrze. Rodzice skromni, uczciwi i pracowici. Ojciec rzemieślnik, jak mógł dbał o liczną gromadkę dzieci, a było nas młodych aż dziewięcioro. Starsze dzieci włączyły się do prac i pomoc w utrzymaniu domu, młodsze uczyły się i szczęśliwie dorastały. Najstarsza siostra Władzia wyszła za mąż, opuściła dom, tak samo jeden z braci Michał służąc w wojsku, przebywał poza domem.
Wybuchła wojna, ale że my, nie zamieszani w żadną politykę, nie zdając sobie sprawy z tragedii jakie za sobą niesie ta wojna, pędziliśmy niczym
nie zmącone życie.
Wkroczył wróg w granice naszego państwa, wróg podstępny i fałszywy, czego mieliśmy doświadczyć w niedługim czasie.
Jest rok 40-ty, 10 luty. Ruch w miasteczku. Siostra nasza Janka, wracając ze Lwowa, gdzie gościła u wujostwa, ujrzała wokół dworca grupki NKWDdzistów kręcących się z psami. Od przerażonych ludzi dowiedziała się, że organizują pierwszy transport skazanych na zsyłkę. Na pierwszy rzut poszli koloniści, osiadli w naszych okolicach od lat. W bydlęcych, przepełnionych wagonach wie/li ich obok naszego domu i słychać było ich plącz i głosy rozpaczy. Przebyliśmy głęboko ten widok, nie zdając sobie sprawy, że wkrótce i nas spotka podobne nieszczęście. Pod wpływem tego wydarzenia siostra ułożyła wiersz, prosty, prymitywny, ale prawdziwy.

Jak Sowieci rząd przybrali
Deputatów wybrali
We Lwowie uradzili
By Polaków wygnali.

Z piątku wieczór, na sobotą
Mróz siarczysty tnie jak stal.
Przyszli budzić naszych braci
By zabierać w Sybir, w dal.

Wszystko ze snu się zerwało
Nie wiedzą co czynią,
Czy na stryczek, czy w kryminał
Czy na miejscu zginą.

Władowali do wagonów.
Pożegnać się nic dali.
Tylko krzyczą, żeby prędzej
Bo już będą jechali.

Parę tygodni spokoju, lecz spokój pozorny. Ludzie żyją w napięciu - co będzie dalej?
Aż stało się. Dzień 13.IV. Wczesnym rankiem zastukano do naszych okien.
Kiedy Tato Mulak_Trzcianka_Lubuska_1946r
otworzył, wtargnęli do środka ludzie NKWD. Z miejsca oświadczyli., że musimy opuścić dom, bo chcą nas przenieść w inne miejsce, tu ma przechodzić front. Nie musieli tłumaczyć, dobrze wiedzieliśmy co to znaczy. Dali nam 20 minut na spakowanie. Cóż robić, kto był w stanic ruszył, by zebrać najpotrzebniejsze rzeczy, pościel, ubranie i coś do jedzenia. Strach, zdenerwowanie nie pozwoliły trzeźwo myśleć. Mama odrętwiała z rozpaczy nie była w stanie nic robić. Starsi bracia ładowali toboły, ale nie pozwolono brać za wiele. Jedna z sióstr zabrała Figurkę Matki Bożej, która towarzyszyła nam przez cały czas zesłania. Jeden z tych, co przyszli po nas, zwinął nasz chodnik z przedpokoju i wrzucił na nasze tobołki mówiąc, bierzcie, bo z pewnością przyda się Wam. Zapakowali nas na wóz. Koń zawiózł na dworzec. Przeszliśmy na tory, gdzie stał ogromnie długi pociąg złożony z bydlęcych wagonów. Błyskawicznie wepchnięto nas do środka. Po czasie doładowano do pełna. Zmieściło się 50 osób z worami, tobołami. W wagonie panował półmrok. Dzień był ponury, ciemny i smutny, więc przez małe okratowane okienka padało blade światło. Wewnątrz wagonu, po obu stronach znajdowały się piętrowe prycze. Bez źdźbła słomy, bez wyściółki, gołe deski miały nam służyć przez wiele dni za legowisko. W wagonie nie wiele miejsca na swobodny ruch. wypadało więc na pryczach gnieździć się całymi dniami i nocami. Naszej rodzinie przypadła górna prycza. lam rozłożyliśmy ubrania i to co z pościeli zdążyliśmy wziąć. Prycza niska, trzeba było wsuwać się do niej, nie sposób było usiąść. Człowiek mógł albo leżeć, albo stanąć obok by wyprostować kręgosłup, tuliliśmy się do siebie wzajemnie, płakali i jęczeli. Na środku wagonu znajdowała sie dziura. to był otwór służący za klozet, taki na widoku, bez żadnej osłony. Z początku było to krępujące, lecz prędko oswoiliśmy się z tą koniecznością. Minęła koszmarna doba zanim pociąg ruszył. Na zewnątrz nie można było za wiele zobaczyć, tyle. co przez te małe okratowane okienka lub przez szpary. Śledziliśmy kierunek jazdy. lecz trudno było się zorientować. Jechaliśmy przez miasta i osiedla ludzkie. Widzieliśmy ludzi wpatrzonych w nasz pociąg. To byli Rosjanie, jednak ludzie Ci współczuli nam, kiwali głowami i żałowali. Nocami szybowano nas na różne boczne tory, gdzie godzinami trzeba było czekać na wolny przejazd. Co jakiś czas stawał pociąg. Zawsze poza stacją. Otwierano wówczas drzwi i wywoływano człowieka z 2-ma wiadrami po „kipiatok" spuszczany z parowozu i drugiego po chleb, ciemny i komiśny - parę bochenków na wagon. Zdarzało się, że dali zupę, taką lurę, w której trzeba było doszukać się krupy czy kawałka ziemniaka. Raz przywieziono do wagonu ziemniaki okraszone breją z gotowanych buraków. Ratowaliśmy się jakiś czas tym, co wzięto z domu lub co w ostatniej chwili dobrzy sąsiedzi podali nam na dworcu. To jednak skończyło się szybko - było nas przecież 9 osób. Chleb i woda otrzymywana po drodze, powodowała wzdęcia, bóle brzucha i biegunkę.
Nie wiedzieliśmy nic, ani jaki los nas czeka, ani gdzie i kiedy nas wyładują. Nigdy nie zrozumiemy jak mogliśmy wytrzymać cztery tygodnie tej piekielnej jazdy, w ciemnościach, zaduchu, niemyci, śmierdzący, zrozpaczeni i głodni. Uczucie głodu towarzyszyło nam przez cały czas podróży. Było to jakieś dziwne ssanie w żołądku, czczość i suchość w ustach o spękanych wargach. Wreszcie o szarym, chłodnym świcie, nasz pociąg, pokonując 14 tysięcy kilometrów zatrzymał się. Po 4 tygodniach jazdy dotarliśmy wreszcie do kresu naszej podróży. Zawieziono nas na północne stepy Kazachstanu, nad Irtysz do Semipałatyńska

c.d.n.
31.08.2018 22:28
c.d.
wspomnień Rodziny Kazimierza Mulaka,
spisanych przez Janinę Mękarską- Mulak
-Żonę Kazimierza

3. Na obcej ziemi.
    Jest dzień 9.V.l940 r.
    Wysadzono nas na stacji w Semipałatyńsku, załadowali na samochód i zawieźli na odludzie. Wyrzucili na piach nas i nasze tobołki. Obraz, jaki uderzył nasze oczy. odwykłe od światła i widoku przestrzeni był oszałamiający. Wszędzie piach, ani listka trawy, ani drzew czy krzaków, istna pustynia. Stoimy na górce. gdzie nas wyrzucono i patrzymy. Na środku placu stoją trzy duże baraki i obok dwa mniejsze, długie, wąskie z dwoma okienkami. W jednym z nich nas umieszczono. Z daleka, w dolinie widać skupisko ziemianek, to Zatoń, osada tubylców, którzy niby wolni lecz pędzili żywot nie wiele lepszy od naszego. Baraki nasze, różne widać pełniły zadanie. Kiedyś, za cara jeszcze, ponoć chowano tam świnie, stąd nazwa „Swinbaza". Stąd też w barakach klatki zbite z desek. Wydaje się też, że w późniejszych czasach musiał tam być obóz skazańców, bo po cóż na placu stałaby szubienica. Przez długi czas znajdowaliśmy sterty kości ludzkich, piszczele, czaszki, które skrzętnie zbieraliśmy i odnosiliśmy na odległe cmentarzysko.
    Ledwie weszliśmy do środka baraku, jak zjawili się pilnujący nas strażnicy. przynieśli gwoździe, młotki i kazali nam rozbijać klatki i budować prycze. Ludzie szybko uporali się z tym. Powstały dwa rzędy prycz, po obu stronach baraku. Zajęliśmy swoje miejsce i tak pozostaliśmy do końca. W baraku naszym umieszczono wraz z nami kilkanaście rodzin, łącznic 42 osoby. Na pryczę rzuciliśmy chodnik z przedpokoju i on służył nam przez 6 lat jako materac i osłaniał w zimowe noce od chłodu ciągnącego z dołu. Po obu stronach baraku znajdowały się prowizoryczne piecyki, które służyły do sporządzania strawy jak i do ogrzewania wnętrza, Ale. czyż taki piecyk mógł ogrzać wnętrze ogromnego baraku. kiedy na dworze 50c mrozu ?
    W tym samym transporcie, lecz nie w naszym wagonie, wieźli na Sybir naszego wujka Piotra Wadowskiego, rodzonego brata naszej mamy. On jechał z żoną i córką Jadzią. Obie delikatne, chorowite, przyzwyczajone do dobrobytu. Cudem przetrwały drogę w transporcie. Jeszcze w tym samym tygodniu kiedy usadowiono nas w barakach, ciocia zmarła z wycieńczenia i głodu. Wzięli ciało, wynieśli z baraku i wrzucili do któregoś z dołów, do wspólnej mogiły, nawet nie wiedzieliśmy gdzie. Została Jadzia, ale życie jej to była wegetacja. Chore płuca wskazywały, że długo nie przetrwa. Bezsilność wujka była straszna, ale też cóż mógł począć, z rozpaczą patrzył na nią jak gaśnie. Mimo ogromu przeżyć i niedoli nigdy nie załamywaliśmy się. Wierzyliśmy, że musi nadejść czas i wrócimy do domu. Wierzyła w to też i Jadzia i broniła się jak mogła przed śmiercią. Błagała. żeby nie zostawiać jej samej na tej obcej ziemi z dala od ojczyzny. Nieubłagany los sprawił, że pochowano ją właśnie tam.
    Napatrzył się człowiek na ludzkie nieszczęścia. Różne tragedie przewijały się obok nas. Wspólny pobyt w barakach dawał okazję do odbierania przeżyć innych ludzi, jak swoich. Ludzie głodni, wycieńczeni, chorzy, padali jak muchy. Coraz widzieliśmy jak wynoszą z baraków zwłoki. Strach przeszywał, żal i rozpacz.
    42 osoby w baraku i wykształcone i proste wszystkie skazane na jeden los. wszystkie jednakowo nieszczęśliwe i zdeptane. Nie było tych co lepsi i gorsi, byli bardziej zaradni lub mniej. Nie było kradzieży, nie było zawiści nie było skąpstwa. Jeden drugiemu stawał w przygodzie, jeden ratował drugiego. Ciężko patrzeć, gdy cierpią dorośli głód i niewygody. Ale stokroć bardziej trudno było patrzeć jak cierpią dzieci i ich samotne matki. W naszym baraku było ich kilkoro. Czy noc czy dzień słyszało się ich płacz. Kilkuletni chłopczyk synek Hani, nieustannie płacząc upominał się o jedzenie: Haniu, daj chleba, Haniu, ja głodny, Haniu ja chcę jeść. Biedna kobiecina nic umiała go uspokoić. Składali się inni i bodaj kęs dawali. Obok naszej pryczy, miejsce zajmowała niejaka Daszewska, z małym dzieckiem.

    Aż strach wspomnieć jak ta biedna matka walczyła o życie dziecka. Daremnie. Umarło, a ona w rozpaczy została sama. Była teź kobieta, niejaka Żydłowa z synkiem, grzecznym, smutnym, mimo głodu był cichy. Stale układał kamyki i budował drogę do Polski. Matka uganiając się, za lżejszym zdobyciem chleba często go zostawiała samego. Oburzali się ludzie, krzyczeli, nie pomagało. Nie było jej gdy zachorował, nie było, gdy siostra nasza Janka na rękach niosła go do lecznicy, nie było jej gdy zmarł.
    Była wśród nas młoda dziewczyna z matką. Kochające się, wspierające, los chciał. matka zmarła. Patrzyliśmy na jej rozpacz. Trzeba było otoczyć ją opieką, cierpiała bowiem na kurzą ślepotę, o zmroku z pracy trzeba było ją prowadzić.
    Nie tylko niewola, nie tylko głód, ale też przyroda jak gdyby sprzysięgła się przeciw człowiekowi. Letnie południa paliły ogniem, powietrze nieruchome, czasem drgające od żaru, niebo białe jakby też zmęczone upałem. Temperatura przekracza 50°. Nie sposób stanąć gołą nogą na rozpalony piach, w którym jajo momentalnie zostałoby ugotowane. Najwięcej dokuczał brak cienia. Jak okiem sięgnąć nie ujrzysz drzewa, ani krzaka, gdzie można by schronić się przed żarem. Kto mógł zostawał w baraku. Woda też ograniczona. Żadnej studni, żadnego ujęcia. jedyne źródło, z którego czerpaliśmy było oddalone o 2 kilometry. Trzeba więc było wcześnie zaopatrzyć się, by starczyło wody na cały dzień. Z źródła tego korzystał nasz obóz, ale też tubylcy niżej mieszkający.
    Syberyjskiemu stepowi najbardziej brakuje wody, tej zwykłej, deszczowej wody. Nic się tam nie rodzi, nie ma tam ogrodów ani upraw. Ziemniaków nie jedzą ludzie na syberyjskim stepie, tam one nie chcą rosnąć.
    Tak latem, jak zimą szaleją burze, nie deszczowe - ale piaskowe. Wówczas niebo szaleje od suchych piorunów, stepem niesie się kurzawa, szara, gęsta i twarda, jak ściana zasłaniająca świat. Kto stanął na drodze, mógł nie przeżyć.
    Stokroć gorzej we znaki dawała się zima. Zimą syberyjski step, pokryty grubą warstwą śniegu jest groźny, milczący i wrogi dla człowieka. Śnieg, jak gdyby chciał wyrównać brak letnich opadów. Sypał ogromnymi płatami. W mig powstawała gruba jego warstwa, wystarczył podmuch wiatru, by tworzyły się zaspy na wysokość kilkupiętrowej kamienicy. Szalały zimą huragany, huczały wichury, które w swe obroty brały wszystko co napotkały po drodze. Człowiek brnący po śniegu. kiedy się obrócił już nie znalazł swego śladu. Łatwo było zabłądzić i paść z wycieńczenia. W przeciągu tyloletniego pobytu, nauczył się człowiek na stepie Kazachstanu żyjący, wytrzymywać różnice od 50 stopniowego mrozu do 50 stopniowego skwaru. Tak kazała tam przyroda, kto nie potrafił usłuchać jej - ginął.
    Nie oczekiwaliśmy, tak jak niegdyś w domu. Świąt Bożego Narodzenia. Wiedzieliśmy, że będzie to trudny czas, ze ciężko będzie nam go przeżyć. Bez choinki, bez kościoła, z dala od kraju, zmęczeni, wygłodzeni, zziębnięci. Zostały tylko wspomnienia i płacz.
    Siedział zasępiony nasz Tato, myślał i układał w głowie kolędy, nie wesołe, tryumfujące, ale rozpaczliwe i pełne tęsknoty.

    „Do szopki Sybiracy
    Pospiesznie idźcie tam,
    W stajence ubożuchnej
    Czeka nas Jezus Sam.

    Porzućcie te baraki
    Biegnijcie w mroźną noc.
    Tam czeka Jezus Mały
    Tam jest potęgi moc.

    Mróz ciśnie, głód dokucza
    Wiatr wieje z śnieżnych pól,
    Sybirski Polak płacze.
    Lecz dzielnie znosi ból.

    Nie płaczcie Sybiracy
    Otrzyjcie zdroje łez,
    Tam czeka Jezus Mały
    Tam w żłobku męki kres.

    Daleko nasza Polska,
    Daleko drogi kraj,
    Lecz Ty nam Panie Jezu
    Siłę i męstwo daj.

    Niech nas nic złamie rozpacz,
    Tęsknota ani łzy
    Sprowadź nas Sam do Polski
    Maleńki Jezu Ty".
      Śpiewaliśmy te kolędy, uczyli się ich inni i często dało się słyszeć, ulatujące z baraków, glosy śpiewających. Inni też układali pieśni i wiersze, a nostalgia i żal same dostarczały pomysłu na tekst.
      Śpiewem łagodziliśmy smutek i naszą nędzę. Nie było ubrania na zmianę bo święto. Lata na łacie widniała na spodniach. Kobietom lżej było się przyodziać, własnoręcznie dziergały na drutach bluzeczki, spódnice, a nawet / worka mogły sobie sporządzić ubranie. Zimą jednakowo byliśmy niemyci i zaniedbani. Nie było mydła ani środków piorących. Bez kąpieli, myto się gdy jeden drugiemu wodę na ręce polewał.
      Wszy gnieździły się we włosach i ubraniach. Na pryczach lęgły się pluskwy, wypijając z nas po nocach krew.
      Do baraku naszego przylegała mała szopa, gdzie leżały od lat resztki nagromadzonej paszy dla świń. Był to żer dla szczurów. Rozpanoszyły się do tego stopnia, że w biały dzień biegały pod deskami ganeczku przed barakiem, a czasem nawet wewnątrz baraku po legowiskach ludzkich. Tępiono je, skonstruował brat Kazik dla nich pułapkę z prętów, na które się nadziewały, a siostra Jadzia siadała nie raz na deskach, obserwowała je przez szpary a w odpowiedniej chwili wyjmowała drut / roboty i dźgała nim jednego po drugim.
      Bronił się człowiek przed tą straszną udręką.
      MamaMulak  z d. Wadowska _Trzcianka_Lubuska_r__1946 całymi dniami przeglądała nasze ubrania czy głowy, ale to nic nie dało, wszy przechodziły gromadnie z jednej osoby na drugą.
      Grozą przejmował widok obrzydliwej tarantuli pełzającej po ziemi w baraku. spotykało się je rzadko, ale widok ich przyprawiał o dreszcz. Spostrzegła jedna z naszych sióstr Jadzia w swoim bucie tego potwora, z obrzydzeniem chwyciła but, wyrzuciła, nie zdążyła zabić pająk uciekł przez otwarte drzwi, pozostawiając kilkanaście małych, które momentalnie ludzie podeptali nogami.
      Ani mróz, ani skwar nie zdołały tej plagi wytępić, one jak ludzie nauczyły się znosić ciężary życia.
      Nie było mowy o jakiejkolwiek higienie intymnej. Borykały się biedne dziewczęta z comiesięcznymi przypadłościami. Podarła mama poszwę wziętą z domu. podzieliła wśród nich szmaty i to musiało wystarczyć. Prały u źródła i suszyły na okrągło to samo. Najstarszej siostrze Jance natura sama pomogła. Wskutek przeżyć zatrzymał się jej okres, wrócił długo po powrocie do kraju.
    4. Oby żyć, oby przeżyć.
      Kto się podda, kto zwątpi lub opadnie z sił ten nie przetrwa. Kto chce pokonać syberyjskie warunki życia, musi bardzo chcieć żyć.
      W nas była silna wola przetrwania. Wierzyliśmy, że przyjdzie czas i rodzina w komplecie wróci do domu. Wiara ta dodawała sit, podtrzymywała w beznadziejnych zdawałoby się sytuacjach, kazała wspierać innych, kazała dzielić się chlebem.
      W rodzinie naszej odmieniły się role. Kiedyś, to rodzice czuwali nad naszym życiem, dbali, troszczyli się, drżeli o zdrowie nasze - dziś my, młodzi przejęliśmy tę troskę o nich. Wiedzieliśmy, że oni nas potrzebują. Sybir, cala ta sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się, przygniotła ich. Ich stare barki nie były w stanie udźwignąć problemów. Z troską patrzyliśmy jak byli bezsilni, jak chcieliby przejąć za cały tragizm odpowiedzialność.
      Z tym większą troską spoglądaliśmy na nich, bo jedno z nich zaczęło niedomagać.
      Mama trzymała się jakoś, ale Tato podupadł. Serce odmawiało posłuszeństwa, dokuczała astma. Każdy atak przejmował nas grozą. Wszyscy ratowaliśmy go, rozcierając ręce i nogi, które drętwiały. Bywało niekiedy, że trzeba było go trzymać, by nie spadł do dziury klozetowej.
      Był jeszcze z nami najmłodszy brat Kazik, Czesiem nazywany. To zaledwie jedenastoletni chłopak, to jeszcze dziecko potrzebujące opieki i troski z naszej strony. Strach o tę trójkę spędzał sen z naszych oczu. Najważniejszym problemem od pierwszej chwili naszego pobytu, to było zdobycie pożywienia. Dziewięć wygłodzonych gęb chciało jeść. To co z obowiązku dostarczono, było znikomą ilością. Widmo śmierci głodowej zaglądało w oczy. Zrobili ludzie półkę na ścianie baraku, tam ustawiliśmy figurkę Matki Bożej. Nic było kwiatów ani zieleni, by ją przystroić. To było miejsce, gdzie często gromadzono się, by westchnąć, pomodlić się i błagać o cud. Szczególnie w maju wieczorami, kto mógł klękał i wspólnie odmawiał litanię oraz śpiewał pieśni maryjne. Daleko w step rozlegał się głos śpiewających. Właśnie w maju szli do naszych baraków ludzie z urzędu. Weszli do nas, ujrzeli klęczących i modlących się. Na ich widok zaczęto się podnosić, dali znak ręką, by spokojnie kończyć.
      Uszanowali naszą postawę, wykazując tolerancję i swego rodzaju szacunek. To był z ich strony odruch człowieczeństwa, które mimo wszystkiego tkwi w tym narodzie. Przyszli, zrobili listę tych, co zdolni do pracy i nazajutrz pognali w step. Powoli, to nasze koszmarne życie zaczęło się stabilizować.
      Daleko od baraków, może w odległości sześciu kilometrów, może więcej. znajdowały się bogate pokłady torfu. Wydobywanie go, było naszym zadaniem. Trzech dorosłych braci, Tadzio, Wiluś i siedemnastoletni Genio, chwycili łopaty i kopali. Ale nie tylko oni. Do pracy przydzielono również kobiety. Więc trzy nasze siostry, czternastoletnia Stefa, szesnastoletnia Jadzia i najstarsza Janka, co dzień o świcie, wraz z całą gromadą musiały przejść ten szmat drogi, by wgłębiać się w ziemię i ryć.
      Ciężka to była praca, z pewnością ponad siły młodocianych organizmów. Mężczyźni wchodzili w głąb ziemi, tam kopali torf, tnąc go na bloki wielkości pustaka. Wyrzucali je na zewnątrz, a kobiety na noszach dźwigały te ciężkie, mokre bryły i układały na placu w pryzmy po piętnaście sztuk złożone, ażurowo dla przewiewu. Strażnik kropił wapnem te bryły, by łatwiej było policzyć i ewidencjonować. Między tymi pryzmami gnieździły się żmije, węże i tarantule. Z daleka trzeba było rzucać kawałki torfu, by je wypłoszyć.
      Krzyże bolały, w ramionach tężały muskuły, ręce były chude i czarne od opalenizny. Każde schylenie wywoływało szum w głowie. Dźwigając ciężki ładunek słyszało się wyraźnie tętno w skroniach, w oczach robiło się ciemno. a serce pracowało z wysiłkiem. Nie narzekano. Dzięki tej pracy możemy żyć. Dostaliśmy kartki na chleb i zapłatę, która wystarczyła na wykupienie go. Pracującemu przysługiwało pół kg na dzień, starzy i dzieci 30 dkg. Chleb ciężki i zbity. Kartki te można było realizować w sklepiku w osadzie kazachskiej.
      Sklepik. cóż to był za sklepik, chleb jagły, i to wszystko. Poza kilkoma bałałajkami, które wisiały na ścianie nie uświadczyłeś tam niczego więcej. A chleb nie zawsze był dowożony. Często bywało, że i parę dni nie było dostawy, a często też zamiast chleba rozdzielano surowe ciasto, trzeba było samemu piec z tego placki. Czasem było to ciasto, upieczone z ułożoną po wierzchu rybą z głową i łuskami. Kiedy kończył się chleb, Tato sprawiedliwie dzielił resztki, sam nie dojadając. oddawał dzieciom. Och, czy mało razy Janka budząc się słyszała cichy płacz Kazika. Głód nie dawał chłopcu spać. Wstawała, brała swoją porcję i wsuwała ją w jego rękę, sama wówczas na czczo szła do pracy. Na kartce żywnościowej był zaznaczony cukier, ale za całe 6 lat, może 2, może 3 razy dostaliśmy w zamian cukierki po 10-20 dkg na osobę. W południc na terenie pracy pojawiał się wóz z kotłem. Przywieźli zupę, ciepły posiłek. Zupa - breja z liści kapusty zasypana jagłami, okraszona tranem, obrzydliwa, transportowana chyba w beczkach po nafcie, bo długo po zjedzeniu potrafił odbić się jej smak.
      Osada nasza była ulokowana w rejonie Semipałatyńska. To niezbyt duże miasto było dla nas Mekką, do której brnęło się latem po piachu, zimą wśród zasp, by raz na jakiś czas kupić za uciułane kopiejki jakiś produkt potrzebny do życia, lam był bazar. Co kto zdobył, ukradł czy gdzieś taniej kupił, tam sprzedawał zdzierając skórę. Można tam było kupić mierzoną na szklanki pszenicę, kawony, jedyne warzywo, które upodobało sobie ten klimat. Szukając wody wpuszcza w głąb ziemi kilkunastometrowe korzenie. Na tym bazarze można było kupić kartki na chleb i na cukier dla niemowląt. Handlowano tam, skórami, mydłem, ubraniami, a spotkać też można było sprzedających grudki złota. Za bochenek chleba dawano nawet 30 gram złota. Mleko i ziemniaki pokazywały się tylko zimą. Mleko w postaci zamarzniętych krążków jedno lub półlitrowych, a ziemniaki zamarznięte na kamień. Wrzucało sie je do zimnej wody, po chwili nabierały lodowej otoczki, którą rozkruszano, wydobyte z niej ziemniaki po ugotowaniu były smaczne i o dziwo nie słodkie. Nie każdego było stać na kupno podstawowych rzeczy. Z pewnością zesłańców na to stać nie było. Na tym bazarze znajdowały się też małe sklepiki - budki, tam czasem można było kupić po tańszej cenie i bez kartek jakieś produkty żywnościowe. Momentalnie ustawiały się przed budkami tymi, kolejki, przepychano się i tratowano. Kiedy szczęście dopisało, można byto przynieść do domu trochę cukru, kaszy czy pszenicy. Mąki nie było, ale robiliśmy ją sami. Przyniesioną pszenicę męło się na młynku zrobionym przez Kazia. Dwa kawałki blachy podziurkowanej gwoździem ścierały ziarna na krupy lub grubą mąkę. Nic tylko nasz barak korzystał z tego potrzebnego urządzenia, przychodzili też inni ludzie by zmielić garstkę zboża. By zdobyć dodatkowy grosz, trzeba było dodatkowo zarobić.
      Z innej strony naszej okolicy, bliżej Irtysza, mieścił się też nieduży obóz zesłańców. Opodal stały zabudowania fabryczne. Była tam garbarnia skór na buty dla wojska, był zakład produkujący materiał na wojskowe ubrania i fabryka trykotaży.
      Kiedy lato się kończyło i praca na torfie ustawała, kobiety kierowano do Spółdzielni zw. „artelem", gdzie robiono ręcznie rękawice o trzech palcach, skarpety i nauszniki dla wojska. Tam trzeba było dobrze namachać się rękami, by wykonać narzuconą normę. Wszystkie trzy nasze siostry trafiły do podobnych zakładów, ale każda do innego.
      Najdalej od naszego osiedla pracowała Jadzia.Mulak_Jaadwiga_Sybir_1942_r. Trafiła do spółdzielni zwanej „Czambułem1', tam wyrabiano maszynowo dzianiny. Jadzia nawiązała kontakt z kierowniczką zakładu, zaoferowała jej prywatnie, wykonanie na drutach bluzeczek, ubranek dla dzieci czy innych ubiorów, Wyroby te bardzo podobały się tamtejszym kobietom. Za wykonanie takich prac otrzymywała Jadzia nieoficjalnie i po kryjomu, nici różnej grubości i koloru, których jako zrywów, maszyny nie przyjmowały. Dla fabryki odpad, a dla Jadzi, dla sióstr i dla kobiet w baraku, cenny surowiec. Na środku baraku, wisiała na kablu żarówka, dając nikłe światło. Nie było kontaktu, żarówką gasiło się lub zaświecało. Wieczorami, wokół światła, wraz z innymi kobietami zasiadały nasze trzy siostry. Nie wyrabiając narzuconych norm w Spółdzielni, brały siostry zaległą pracę do domu i tam kończyły. Aby zyskać na czasie, nauczyły dziergać Kazika i on wraz z nimi zasiadał do pracy i machał drutami, pomagając im w wykonaniu tych norm. Druty śmigały im w obolałych i zmęczonych palcach, praca z trudem szła. Oprócz sweterków umiały nasze siostry wyczyniać na drutach najrozmaitsze ubiory dla dorosłych jak i dla dzieci. Umiały haftować firanki, umiały splatać sieci rybackie. Podobały się te wyroby. Był zbyt i choć praca żmudna, źle opłacana, dawała jakiś grosz. Z czasem zaczęto na tyle doceniać zdolności sióstr, że zaangażowano je dodatkowo jako instruktorki robót ręcznych, jedną w szkole, drugą w Spółdzielni. Marnie były opłacane te zajęcia, ale nie można było narzekać, by się nie narażać. Szła Jadzia z pracy, zobaczyła jakieś dziwne płachty na piasku. Podeszła i oczom nie wierzyła. Były to płaty skór bydlęcych, wiezionych do garbami. Widać, samochody były przeładowane i wiatr dmuchnął zrzucając skóry z wierzchu. Co czuła Jadzia. Z jednej strony radość, z drugiej strach. A może ktoś widział, może donieść i będzie nieszczęście. Ale udało się. Skóry w rękach Tata przybrały postać obuwia szytego w formie pantofli dla dziewcząt, by latem piach nie palił ich w stopy. Szył ile się dało, dla swoich i sprzedać było łatwo.
      Chociaż wszyscy w naszej rodzinie walczyli o byt, jednak w tej walce był jakiś samoistny, nieplanowany podział ról. Każdy, na swój sposób robił co mógł. Tu ujawniały się cechy charakteru potrzebne w trudnych sytuacjach. Spryt, umiejętność wkręcania się w miejsce skąd można wyciągnąć korzyść, targowanie się, zdobywanie pożywienia na bazarze, kombinowanie, umiejętność przyjmowania postawy w zależności od konieczności, to cechy Jadzi. Ona, taka młoda, w mig orientowała się jaką rolę w danej chwili grać. Czy użyć swego osobistego wdzięku, uśmiechać się, czy też zagrać rolę pokrzywdzonego dziecka, któremu trzeba ustąpić miejsca i ulitować się. Jak to się mówi, szczęścia u niej było więcej jak rozumu. Zawsze się jej udawało to, co inni przepłaciliby karą. I prawdę mówiąc gdyby nie ona, nie wiadomo, czy wszyscy wróciliby zdrowo z tej zsyłki. Ona nie patrząc na trudy, na wiatr, mróz czy skwar szła kilometrami na bazar, by sprzedać tam własne wyroby i zdobyć coś dla rodziny. Często o zmroku wracając była narażona na różnego rodzaju niebezpieczeństwa.
c.d.n.
Strona z 4 < Poprzednia Następna >