c.d. Ponad Sybir
utrzymania przy życiu spoczął na Józefie Kozakiewiczowej. Sama musiała przedrzeć się z saneczkami do lasu, by piłą naścinać drewna na opał, musiała też zdobyć żywność dla dwojga, zbierała więc to, co inni zesłańcy i przetwarzała tak, aby przybrało choć trochę postać jedzenia: grzyby, lebiodę, pokrzywy, brukiew, szczaw, a w ostateczności syberyjski mech, który zmielony i dodany do mąki lub zmieszany z otrębami pozwalał na jakiś czas oszukać głód. W tych okrutnych warunkach Józefa starała się zachować godność, nigdy nikomu się nie skarżyła, wkładała wiele wysiłków, by ulżyć mężowi cierpienia. Co mogła zrobić? Zmieniała bandaże na chorej nodze, prała je i znowu zawijała. A nie było żadnych lekarstw, żaden felczer prawdopodobnie Piotra nie oglądał. Józefa sama nie dojadała, dokarmiała męża, który stopniowo coraz bardziej opadał z sił. Krystyna Darowska, mieszkająca w szóstym baraku, opowie po latach, że czasem widywała panią Kozakiewiczową, jak szła pośpiesznie do posiołkowego sklepu.
Nieduża, szczupła, sprytna, zaradna, zawsze pogodna – powie Krystyna o tej dzielnej kobiecie, mojej babci Józefie. Nie było czasu, by posiedzieć i porozmawiać, chociaż przed zesłaniem Darowscy i Kozakiewiczowie mieszkali w Czerwiszczach blisko siebie, to w Siennym musieli robić wszystko, by przeżyć, a nie skarżyć się na los. Józefa starała się zachowywać godnie w tych nieludzkich warunkach. A czasy przychodziły coraz cięższe, najgorsze i najsroższe były ostatnie dwie zimy, Rosjanie zabrali zesłańcom wszystkie dodatki; mówiono, że Stalin mści się na Polakach za to, że Anders wyprowadził polskie wojsko na Wschód. Kto mógł, przenosił się z Siennego do większych miejscowości, bo na zdanym na łaskę Boga posiołku szanse przeżycia drastycznie malały. Ale Józefa i Piotr Kozakiewiczowie ze względu na jego chorą nogę nie mogli się ruszyć. W końcu w Siennym pozostały już tylko trzy rodziny opuszczonych zesłańców: Kozakiewiczowie, pani Darowska z kilkorgiem małych dzieci i jeszcze jedni ludzie, którzy nie mieli możliwości ucieczki-i kto wie, czy nie zostali tam na zawsze…Dziś wiemy, że dzielna Krysia Darowska uratowała swoją mamę i rodzeństwo, ciągnąc ich zimą na sankach kilkadziesiąt kilometrów do Karpogor. Jak Józefa z Piotrem opuścili Siennoje- pozostanie już chyba tajemnicą…Kozakiewiczowie na pewno zdawali sobie sprawę, że podróż przy tak chorej nodze Piotra będzie gehenną, ale za wszelką cenę pragnęli wrócić do Polski. Latem 1944 roku zdecydowali się. Musieli najpierw dostać się nad rzekę Piniegę, aby wsiąść na statek. Kto ich zawiózł, nie wiadomo. Może jacyś Rosjanie podążający wozem w tym samym kierunku? Bo pieszo Piotr by na pewno nie doszedł. Potem godzinami stali razem z innymi zesłańcami na brzegu rzeki i czekali na statek, by zabrał ich z tej okrutnej ziemi. Tak płynęli najpierw małym statkiem do miasta Piniega, gdzie przesiedli się na statek większy i znów wyruszyli w tygodniowy rejs Dwiną do Archangielska. Jak zdołali znieść niewygody podróży, tego nikt nie wie. Musieli namęczyć się strasznie, szczególnie Piotr ze swoją chora nogą. Do kajuty schodziło się w dół stromymi schodami pod pokład. Ale czy w ogóle mieli kajutę? Podróż w okropnych warunkach na pewno Piotra dobiła. Spuchnięta, zaogniona noga z trwającym od dawna stanem zapalnym,sprawiała przy każdym ruchu straszny ból. Gdyby nadeszła pomoc lekarska, pewnie nakazano by nogę amputować, a Piotr mógłby żyć dalej. Już na statku zaczął tracić świadomość. Zrozpaczona Józefa nie opuszczała męża ani na sekundę. Kiedy ich statek przybył do Archangielska, nastąpił kres ziemskiej wędrówki Piotra Kozakiewicza. Żona zamknęła mu oczy na zawsze. Ludzie z portu powiadomili żołnierzy o zgonie zesłańca. Ci zabrali ciało Piotra, pozostawiając umęczoną, skamieniałą z bólu Józefę. Co ona biedna myślała i przeżyła, samiutka jak palec, we wrogim kraju, pogrążona w żałobie-możemy się tylko domyśleć…Gdzie pochowano Piotra? Nikt nie wie. Jedni przypuszczają, że może na archangielskim cmentarzu, w bezimiennej mogile, może wspólnie z takimi jak on, polskimi zesłańcami? Jeszcze inni mówią, że ciała zesłańców zatapiano w Morzu Białym…Powtórzę słowa pani Krystyny Darowskej, po mężu Jaklowej, która ciągle po latach wspomina swoich przedwojennych dobrych sąsiadów z Czerwiszczy i współtowarzyszy niedoli z Siennego: „…Może nie wolno tak mówić, ale dla pana Kozakiewicza lepiej by było, gdyby umarł w Siennym. Na pewno wszyscy Polacy poszliby na pogrzeb, żeby go pożegnać i godnie pochować. Rosjanie daliby drewno z tajgi na trumnę, nad mogiłą postawiono by drewniany krzyż, odmówiono by modlitwę…Piotr spocząłby na „kladbiszczy” w Siennym, wśród swoich.”…
Wojna niemiecko – rosyjska
Gdy Niemcy niespodziewanie napadły na Rosję, nasza sytuacja nieco zmieniła się. Dzięki staraniom polskiego wodza, generała Władysława Sikorskiego, zostaliśmy, jako „zakliuczonnyje” , objęci tzw. amnestią, teoretycznie byliśmy wolni. Powtarzam: teoretycznie, bo od razu zostaliśmy wezwani do komendantury NKWD, gdzie namawiano wszystkich, by pozostać w Rosji, kazano nam podpisać deklarację „dobrowolnego” pozostania w dotychczasowym miejscu. Na świecie szalała wojna, my już byliśmy rozdzieleni z bratem Piotrem, gdzie mieliśmy pójść? Ludzie uwierzyli, że gdy skończy się wojna, to wrócą do Polski na swoje dawne miejsce zamieszkania. Na razie z Rosji wydostać się nie mogliśmy. Niektórzy decydowali się opuścić posiołek i w poszukiwaniu łatwiejszego życia przenosili bliżej dużych miast. Przedostawali się na brzeg rzeki do przystani, aby móc wsiąść na statek i wyjechać. Płynęli statkiem do Piniegi, a stamtąd przeważnie kierowali się nie na Archangielsk, lecz na wschód, na Kotłas. Wielu z nich trafiło potem pod opiekę Armii generała Andersa. Pozostali w 1944 r. przenieśli się na Ukrainę, gdzie klimat jest ciepły i przyjazny człowiekowi, a jedzenie jest o wiele łatwiejsze do zdobycia.
Jak wspominałem, moi stryjowie, Leon i Józef, również zdecydowali się zaryzykować i opuścili posiołek. W wyniku perypetii w długiej i ciężkiej drodze bracia zostali rozdzieleni, wskutek czego Józef dotarł do Armii pod dowództwem generała Władysława Andersa, zaś Leon zasilił szeregi odważnej Armii generała Stanisława Maczka. Również mój brat Czesław poszedł do nowo utworzonego Wojska Polskiego.
Opuszczenie Jożmy
W 1944 r. prawie wszyscy Polacy opuścili Jożmę. Moja mama i siostra Jadzia również udały się do Piniegi, by tam czekać na statek. Pozostałem jako jeden z nielicznych. Wszyscy starsi mężczyźni, których objął pobór do wojska, wśród nich i mój brat Czesław, byli już na wojnie. Również kobiety, Polki, bardzo ofiarnie szły na front jako ochotniczki.
Pracowałem wtedy w kuźni i stolarni. Komendant dobrze wiedział o moich umiejętnościach i do ostatniej chwili nie chciał wypuścić mnie z posiołka. Gdy już nie mógł mnie zatrzymać siłą, zaczął nawet prosić, bym nie odjeżdżał. Znał moje zamiłowanie do koni, więc podchwytliwie ciągle wyznaczał mi pracę przy tych zwierzętach. A to trzeba było je wypuścić, a to zagnać z powrotem, a to podkuć… Nie potrafiłem odmówić i zostawić ukochanych koni bez należytej opieki. Komendant wyznaczał mi ciągle różne zadania do roboty, czas biegł. Wiedziałem, że muszę w końcu udać się na przystań rzeczną do odległej o ponad 35 km Piniegi, by dostać się na statek, inaczej groziło mi odłączenie się od rodziny i pozostanie w posiołku na zawsze. Pracowałem w pocie czoła przy kuciu koni, opuściłem posiołek jako jeden z ostatnich Polaków. Pozostali tylko nieliczni Rosjanie, ale oni nie mieli dokąd pojechać. Nieszczęśni mówili: „My już nie mamy domu. Tu już nasza mogiła…”
Odprowadził mnie posiołkowy kolega, Rosjanin, czu też Ukrainiec, młodszy o około 2 lata. Stanęliśmy na mostku. Dałem mu ten pistolet, który sam zrobiłem, i powiedziałem: ”Będziesz miał z czym chodzić na ptaki”. On miał przy sobie jedno surowe jajko, które na ostatek wypiliśmy wspólnie. Na tym mostku pożegnaliśmy się na zawsze… Chłopak wrócił na posiołek, a ja puściłem się biegiem 35 km do Piniegi na statek. Ledwo dobiegłem, statek ruszył.
Na statku po raz pierwszy od czterech lat poczułem iskierkę wolności, chociaż nie zdawałem sobie sprawy, że nadal jestem i pozostanę nadal jeszcze przez długie dwa lata więźniem Związku Radzieckiego. Obserwowałem ziemię, którą nareszcie opuszczałem. Co jakiś czas na nadbrzeżach stali ludzie, zesłańcy polscy, czekali na statek, którym ja już płynąłem. Ludzie stawili się ze swoim nędznym dobytkiem zawiązanym w tobołku, o ile ktoś jeszcze w ogóle cokolwiek posiadał. Widoki nieraz były bardzo przygnębiające i łamały moje serce: ze statku widziałem, że gdzieniegdzie bieleją baraki, a panuje grobowa cisza, nikt nie wyszedł na nadbrzeże, statek nie zacumował. Kiedy popatrzyłem w głąb posiołka zobaczyłem mnóstwo krzyży… Zrozumiałem, że wszyscy pomarli na tyfus. Tyfus był okrutną chorobą, na którą nie było lekarstwa. Szczęściem w nieszczęściu, nasz posiołek był położony w głuchej tajdze, nie mieliśmy prawie kontaktu z przybyszami z zewnątrz, toteż było mniejsze prawdopodobieństwo zarażenia się. Posiołki zbudowane bliżej rzeki wiodącej do Archangielska były bardziej narażone na kontakt z chorymi. I dlatego te osady stały puste.
Ukraina
Po opuszczeniu Rejonu Pinieżskiego długo trwało, zanim dotarliśmy na Ukrainę. Z Archangielska dotarła tam również babcia Józefa. Szczęściem w nieszczęściu, gdy po śmierci męża samotnie czekała na pociąg, który miała ją zawieźć na Ukrainę, wśród innych oczekujących Polaków zobaczyła swego wnuka a mojego brata- imiennika dziadka – Piotrusia. Zwolniono go z więzienia (przypomnę: za zabicie owcy) i z nim wyruszyła pociągiem w dalszą drogę przez Moskwę na Krym.
Władza sowiecka przetrzymywała nas na Ukrainie jeszcze do 1946r. Jak mówiłem, mój brat Czesiek poszedł wcześniej do Armii Polskiej. Z Ukrainy dołączył do niego drugi brat, Piotr. Obydwaj przeszli cały szlak wojenny i dotarli aż do Berlina. Ja z mamą i siostrą Jadzią ciągle tkwiliśmy w Rosji. Nadal byliśmy rozdzieleni z babcią, bo zakwaterowano nas w różnych kołchozach, znacznie oddalonych od siebie. Babcię Józefę ulokowano niedaleko Połtawy w rejonie karlowskim, w sowchozie zwanym „Oktiabr Hut-Sołonaja”, zaś nas w Uljanowce koło Wyski. Udało nam się zdobyć adres babci, napisałem do niej list, który, jak się okazało, babcia przechowywała jak relikwię i po wojnie przywiozła ze sobą do Polski. Na Ukrainie nadal żyliśmy biednie, ale niczego nie można było porównać z tym, co przeszliśmy w Jożmie.
Opuszczenie Rosji. Upragniony powrót do Polski
W połowie 1946 roku ja z mamą i siostrą Jadzią oraz osobno babcia Józefa Kozakiewicz, powróciliśmy wreszcie do Polski.
Okazało się po latach, że rodzeństwo mojej mamy, które nie zostało zesłane i w czasie wojny walczyło w lasach Polesia Wołyńskiego, umówiło się, że po wojnie każdy, kto przeżyje, osiedli się w centralnej Polsce, skąd wziął początek nasz ród. My niestety o tym nie wiedzieliśmy. Zresztą, ta wiedza i tak na nic by się zdała, bo pociąg repatriacyjny przywiózł nas na tzw. Ziemie Odzyskane. Nikt nikogo nie pytał, gdzie chce zamieszkać. Wysadzono nas w miasteczku Wąsosz w województwie wrocławskim. Cała ocalona rodzina szukała się przez Czerwony Krzyż.
Ci, co zgodnie z umową osiedli pod Warszawą, starali się odnaleźć pozostałych krewnych i skupić koło siebie. Jakimś cudem odnaleziono babcię Józefę. Zamieszkała ona przy córce Leokadii w miejscowości Nowa Iwiczna. Z czasem nas również odnaleźli przez Czerwony Krzyż. Niestety, nasza mama Weronika bardzo ciężko zachorowała. Wiele lat życia w głodzie i chłodzie, w strachu o dzieci, w rozpaczliwej niewiedzy o losie męża Andrzeja, spowodowały, że zapadła na ciężką depresję, z której już nigdy nie wyszła. Nie mogliśmy wtedy narazić mamy na przeprowadzkę i nie dołączyliśmy do nowego skupiska rodziny.
Stan mamy był bardzo ciężki i stale się pogarszał . Również i babcia Józefa, ta, co wytrzymała piekło Sybiru, śmierć męża i wielotygodniowe trudy powrotu do kraju, nagle w wolnej Polsce straciła wszystkie siły. Zmarła równo pół roku po powrocie z zesłania, 20 stycznia 1947r. Józefa Kozakiewicz przed śmiercią zdążyła zobaczyć się tylko z połową swoich dzieci. Synowie z którymi była w Siennym-Leon i Józef -żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, zostali za granicą: Leon w Niemczech a Józef w Anglii. Leon za nic nie chciał wrócić do kraju zdominowanego przez komunistów pod rządami Rosji. Podjął pracę w sektorze amerykańskim w Niemczech. Dobrze wiedział, że w Polsce od razu będzie ścigany przez Urząd Bezpieczeństwa. A Leon chciał żyć. Natomiast Józef po kilku latach zdecydował się na powrót do kraju, ale już nie zdążył zobaczyć matki. Zaraz po wojnie również Jan powrócił szczęśliwie z robót przymusowych w Niemczech. Wszyscy potomkowie Józefy i Piotra Kozakiewiczów pozakładali rodziny. Do Polski wróciła też córka Stanisława Kluzek z mężem Franciszkiem i trzema synami. Ich los podwójnie oszczędził: mężowi Stanisławy udało się wykupić przed zesłaniem, pozostali więc na swoim gospodarstwie, sami wśród Ukraińców, ale starali się, jak do tej pory, żyć z nimi w zgodzie. Pewna starsza Ukrainka przychodziła do Stanisławy i pomagała przy dzieciach. Na pewno otrzymywała za to wynagrodzenie, ale o jej ludzkim podejściu do Polaków przemawia fakt, że dzieci Stanisławy mówiły do Ukrainki: „babciu”. Dzięki tej kobiecie los drugi raz był łaskawy dla rodziny Kluzków. W sierpniową niedzielę 1943r, gdy rano wybierali się do kościoła, wpadła do nich ta właśnie Ukrainka z rozpaczliwym krzykiem: „Uciekajcie!Bulbowcy na Was idą! Są już we wsi!”. Nie trzeba było dwa razy powtarzać tej przerażającej wieści. Franciszek Kluzek chwycił na ręce dwóch kilkuletnich synów a Stanisława becik z trzecim maleństwem i tak jak stali, uciekli do lasu. Dzięki dobrej Ukraince ocalili życie. W lesie dołączyli do oddziału partyzantów im. S. Kościuszki. Franciszek razem z siostrą Stanisławy-Leokadią i jej mężem Adamem Borowskim, działali w partyzantce czynnie, zaś Stanisława z małymi dziećmi przechowała się przy koczującym oddziale. Po wojnie rodzeństwo Kozakiewiczów często się odwiedzało i pomagało sobie wzajemnie. Niestety, moja schorowana i wycieńczona fizycznie a przede wszystkim psychicznie mama nie cieszyła się długo życiem w wolnej Polsce. Odeszła z tego świata 15 stycznia 1956r mając zaledwie 53 lata. Pozostałe jej rodzeństwo dożyło sędziwego wieku. Wszyscy zostali wielokrotnie odznaczeni za zasługi wojenne, za walkę zarówno na froncie jak i w partyzantce.
Miłość
8 lutego 1953r ożeniłem się z wspaniałą, piękną i mądrą kobietą, Marią Grylakówną, od urodzenia zwaną przez wszystkich Manią. Przez 55 lat stanowiliśmy szczęśliwą parę. Myślę, że to dlatego, że ze swoim bagażem ciężkich doświadczeń oboje mieliśmy świadomość, co jest najważniejsze w życiu. Mania również urodziła się na Kresach Rzeczypospolitej, i tak, jak i ja została zesłana 10 lutego 1940r na Sybir. Jej rodzina przeszła jeszcze większe piekło niż my w Jożmie. Pomimo upływu lat Mania nie była w stanie mówić o swoich przejściach na zesłaniu. Każda próba wspomnień wywoływała u niej płacz i nieprzespaną noc. Dziś nie ma już Mani wśród nas, odeszła 22 maja 2010 roku. Jednak ze skrawków i okruchów rozmów udało się odtworzyć choć maleńką namiastkę jej przeżyć. Przeżycia te przelejemy na papier, oddając cześć Mani i jej najbliższym:
Maria Grylak, nazywana w rodzinie Manią, urodziła się 12 stycznia 1933 r. w polskiej osadzie Krasnystaw, w parafii Dziewiątkowicze, powiat Słonim, województwo Nowogródek. Jej rodzicami byli Zofia z domu Gębska i Stanisław Grylak, oboje pochodzący spod Radomia. Gdy Polska odzyskała niepodległość, rodzice Zofii, Marianna i Andrzej Gębscy, jak i rodzice, Stanisława, Tekla i Adam Grylakowie, zdecydowali się wyjechać na Kresy, właśnie do Krasnegostawu. Pod Radomiem był głód ziemi, a na terenach wschodnich, gdzie tworzyła się nowa Polska, miało być lepsze życie.
Gębscy i Grylakowie nie bali się pracy. Jedni i drudzy posiadali mnogość talentów, które pozwalały żyć dostatnio, nawet przy licznych rodzinach. Gębscy byli rodzicami czterech synów i trzech córek, zaś Grylakowie mogli się pochwalić czterema synami. W rodzinie Gębskich wszyscy mężczyźni byli znanymi na okolicę stolarzami, kowalami, dekarzami, szewcami, ba! nawet muzykantami na weselach, czy zabawach. Kobiety słynęły z artystycznego tkactwa, malowania, ozdabiania domów, szycia, oraz robótek ręcznych: wyszywania, haftowania, robót na drutach. Zarówno pod Radomiem, jak i w Krasnymstawie były to zdolności bardzo pożądane.
Grylakowie byli doskonałymi gospodarzami, a ich kobiety bardzo smacznie gotowały na weselach. Zaś na Kresach Tekla i Adam zajmowali się mieleniem ziarna na kaszę, produktu stanowiącego wówczas główną podstawę pożywienia.
Krasnystaw był małą osadą zbudowaną na ziemiach należących do dziedzica Olgierda Śliźnia, adiutanta generała Andersa. Otoczenie wsi, w której Mania Grylak przyszła na świat i spędziła wczesne dzieciństwo, było piękne: spokojne lasy, łąki z mnóstwem pachnących kwiatów i ziół, stawy pełne żab kumkających letnimi wieczorami. Do kościoła chodziło się do Dziewiątkowicz, zaś na zakupy do Słonima. Jeżdżono zimą saniami, a latem wozem na drewnianych kołach. Tak się szczęśliwie złożyło, że najbliższymi sąsiadami rodzinnego domu małej Manibyli: – wspomniani wcześniej dziadkowie, Marianna i Andrzej Gębscy oraz Tekla i Adam Grylakowie, oraz wujostwo: -Franciszek i Rozalia Gębscy z dziećmi: Heńkiem, Jankiem i Andzią,
– Katarzyna i Józef Chołuj z Rysiem, Mietkiem i Danusią, – Marianna i Jan Filipow z Krysią, Heniusiem i Halinką, -Józef Gębski z żoną Jadwigą, -Wacław i Janina Gębscy z Danusią i Heniem, – Helena i Józef Zielińscy ze Stasią i Marysią. Często w odwiedziny przyjeżdżał z Radomia Jan Gębski, najmłodszy syn Marianny i Andrzeja.
Ze strony rodziny Grylaków, oprócz dziadków, mała Mania przebywała co dzień w towarzystwie stryjka Jana i stryjenki Heleny oraz ich malutkiej córeczki Mani, a także stryjka Konstantego.
W Krasnymstawie każda rodzina miała drewniany dom, zbudowany przez Andrzeja Gębskiego przy współudziale jego synów. Mimo skromnych warunków życia, Mania pamięta beztroskę, która towarzyszyła jej w dzieciństwie i radość podczas wspólnych zabaw ze wszystkimi dziećmi z kuzynostwa. 15 stycznia 1935r przyszła na świat Anna, młodsza siostra Mani, zwana przez wszystkich Andzią. W miarę jak dziewczynki rosły, zaczęły wykazywać się niezwykłą pamięcią. Wystarczyło, że raz usłyszały wiersz, czy piosenkę, a natychmiast obie potrafiły bezbłędnie powtórzyć każde słowo. Podczas rodzinnych spotkań stawiano je na krzesłach, a one śpiewały piosenki i deklamowały wiersze, nawet najdłuższe. Ich rodzice, Zofia i Stanisław, byli z córek bardzo dumni. „Dziewczynki Grylakowe” – jak o nich mówiono – były śliczne niczym laleczki. Zawsze wystrojone w identyczne sukienki, które własnoręcznie szyła im mama. Mania, czarniutka, była bardziej nieśmiała, natomiast Andzia, blondyneczka, chociaż młodsza, była odważna, a przy tym, jak na tak młody wiek, bardzo poważna.
Wybuch II wojny światowej przekreślił szczęśliwe dzieciństwo Mani. Tu i ówdzie słyszało się głosy, że to koniec panowania Polaków na ziemiach wschodnich, że to koniec Polski. Jednak jeszcze przez pewien czas w Krasnymstawie życie szło pozornie spokojnym torem. Po jesieni nadeszła sroga, bardzo mroźna zima.
Dnia 10 lutego 1940 r. o godz. 4.20 wszyscy Polacy w Krasnymstawie zostali obudzeni głośnym waleniem kolbami karabinowymi w drzwi i krzykiem: „Zdzieś sowieckoja właść, otwieraj dwieri!”. Do domu Zofii i Stanisława Grylaków wpadają trzej funkcjonariusze: sołtys, wojskowy z karabinem i bagnetem gotowym do zadania ciosu, oraz cywil, przedstawiciel NKWD. Stanisław zostaje oddzielony od rodziny i trzymany pod bronią z rękami podniesionymi do góry, z twarzą obróconą do ściany. Pod groźbą zastrzelenia nie wolno mu ruszyć się z miejsca. W całym domu następuje szaleńcza rewizja w poszukiwaniu broni. Przeszukujący rozwalają piec i łóżko. Potem zostaje odczytany wyrok: wysiedlenie w inne miejsce. Celu podróży nie podano. Grylakowie dostają jedną godzinę na spakowanie się. Można wziąć ze sobą tylko rzeczy osobiste, kilka garnków i pościel. Taki sam scenariusz powtórzył się w każdym domu Polaków, u wszystkich z rodziny Gębskich. Sytuacja Zofii była najbardziej tragiczna. 3 stycznia 1940 r. urodziła trzecie dziecko – upragnionego synka Janka. Chłopczyk w dniu zesłania miał zaledwie 5 tygodni, a Zofia była jeszcze w połogu. W sąsiednim domu 14 – letnia Krysia Filipow, córka Marianny i Jana, kuzynka Mani, podbiegła do okna i przez mały otwór w oszronionej szybie zobaczyła, że do każdego domu należącego do jej rodziny podjeżdżają sanie z sołdatami. Na płacz mamy „Nie zabierajcie nas od rodziny!” słyszy odpowiedź żołnierza: „Wszyscy zostaniecie wywiezieni i wasz baćko też!” Faktycznie, wiekowi dziadkowie Gębscy także muszą opuścić swój dom. Również Jan Grylak z żoną i małą córką zostają zesłani. Kobiety z małymi, płaczącymi dziećmi u boku przechodzą gehennę. Jak w takiej sytuacji pakować rzeczy? Co zabrać? Jeśli pilnujący żołnierz był litościwy, bo sam miał małe dzieci, to szepnął, by brać garnki, buty, dzieci ciepło, wziąć dużo jedzenia. Tak było u Franciszka Gębskiego – Białorusin podpowiedział mu: „Franek, bieri wsio, bo już tu nie wrócisz”. Przy niemym zezwoleniu żołnierzy Franciszek z żoną pakowali wszystko, co zdołali upchać do sań. Niespełna 7-letnia Ania, najmłodsza z dzieci Franciszka, obejrzała się za siebie gdy opuszczali próg domu, zobaczyła tylko puste łóżka i nieliczne meble. Jej rodzice starali się niczego nie zostawić. Już niedługo przekonają się, jakie to będzie miało dla nich ogromne znaczenie. Dzięki handlowi wymiennemu rzeczy zabrane z domu nieraz uratują ich od śmierci głodowej.
Co bardzo dziwne, deportacja ominęła dziadków Mani, Teklę i Adama Grylaków i ich 20 -letniego syna Kostka. Nie było ich na liście. Jak potem się okazało, od zsyłki uratowało ich posiadanie małego młyna i umiejętność robienia kaszy – mieli być jeszcze przydatni nowej władzy.
Po spakowaniu dobytku trzeba było wyjść z domu na mróz, posadzić dzieci na saniach, zawinąć je w kołdry przed zimnem. Nastrój przygnębiający, ale na nic zda się płacz. Każdy nerwowo spogląda na inne sanie, każdy chce zobaczyć, kogo jeszcze wywożą.
O godzinie 5.30 wszystkie rodziny wyruszyły zaprzęgami podstawionymi przez sowieckich żołnierzy. Wioska tonie w zaspach śniegu. Mróz tego ranka był straszny, temperatura spadała do -40 stopni Celsjusza. Psy ujadają żałośnie, ale chowają się wystraszone, bo sowieccy żołnierze strzelają do nich bez litości. Opatulone dzieci nie mają siły poruszyć się. Kobiety płaczą w głos. Mężczyźni ocierają łzy. Mania widzi swój dom, a później całą osadę Krasnystaw, jak robi się coraz mniejsza i mniejsza, by w końcu rozmyć się w śnieżnej bieli…
Jest wczesny ranek, więc małe dzieci usypiają z płaczu. Starsze, w tym mądra Mania, patrzą uważnie, próbują na zawsze utrwalić pod powiekami ten obraz, bo rozumieją, że wydarzyła się rzecz straszna. Że beztroskie i szczęśliwe dzieciństwo w Krasnymstawie zakończyło się już na zawsze.
Gdy dojechali do Słonima, żołnierze skierowali ich na stację kolejową. Przed wieczorem Rosjanie zaczęli ładować ludzi do wagonów towarowych. Do każdego upychali po około 80 osób. Rodzina Grylaków: Mania, Andzia, Stanisław i Zofia z noworodkiem Jankiem przy piersi oraz Franciszek Gębski z żoną Rozalią i trojgiem dzieci trafiają do wagonu po soli. Były też wagony, w których wcześniej wożono węgiel. Zapełnienie wszystkich wagonów trwało długo. Gdy wagon, w którym znajduje się rodzina Mani, jest gotowy do odjazdu, żołnierze rosyjscy zamykają drzwi i ryglują je od zewnątrz. Siedzący w wagonie Polacy słyszą straszny odgłos: trzask zamykanej zasuwy. Od tej chwili nie ma już odwrotu. Kto znalazł się w wagonie i przeżyje podróż, ten na długie lata zostanie więźniem Związku Sowieckiego. Ciało tego, kto umrze w czasie gehenny podróży, spocznie wzdłuż torów na śniegu. Moment, gdy pociąg rusza, wywołuje w ludziach straszny ból, żal, płacz. Mieszkańcy Słonima jeszcze po latach będą szlochać na wspomnienie o długim transporcie z wysiedlonymi Polakami… Deportowani do końca mieli nadzieję, że pojadą na zachód. Gdy ruszyli na wschód, z daleka słychać było płacz dobiegający z kilkukilometrowego pociągu… W Baranowiczach skład przestawiono na szerokie tory, a potem trasa wiedzie już cały czas na północny wschód.
W wagonie panowało przenikliwe zimno. Na środku stał żelazny piecyk, który dawał bardzo nikłe ciepło. W kącie była wycięta dziura służąca za ubikację. Na górze były po 2 prycze, posadzono na nich kobiety z małymi dziećmi. Początkowo była nadzieja, że tam będzie cieplej. Jednak rzeczywistość okazała się okrutna. Na pryczach było najgorzej, ponieważ z otworu na ubikację ciągnął okropny smród i ziąb. Żeby mieć dziewczynki koło siebie, ojciec posadził je przy żonie na pryczy. Mania wciśnięta przy oknie, a obok wtulona w nią Andzia. Prycza to gołe deski, Zofia próbuje czymś je pościelić, czymś przykryć dzieci. Janka trzyma cały czas przy piersi, ogrzewa go swoim ciałem. Gorzej z zapewnieniem ciepła dziewczynkom. Na górze z każdej strony wieje, lodowate są ściany i dach pociągu. Na małym, zakratowanym okienku szron. Pewnej nocy mróz chwycił tak silny, że Mani, która spała od ściany, włosy przymarzły do ściany pociągu, nie mogła się poruszyć. Bardzo dzielnie zniosła tę straszną chwilę, jednak to wydarzenie okazało się traumą, której nie zapomniała do końca życia. Wszyscy w wagonach spali w tym, w co byli ubrani. W nocy starali się leżeć, zasnąć, w dzień siedzieli na tych samych miejscach. Zaduch niemytych ciał i niezmienianych ubrań stawał się nie do zniesienia. Ludziom dokuczał ścisk, brak świeżego powietrza, ciągły płacz dzieci. Trudno opisać, co przeżyła Zofia sama będąc krótko po porodzie i mając pod swoja opieką niemowlę oraz dwie kilkuletnie dziewczynki. Martwiła się, czy wystarczy jej pokarmu dla malutkiego synka? Jak zmienić chłopcu pieluszkę? Jak ją wysuszyć? O praniu nie było nawet mowy. Jak utulić dziecko płaczące z głodu, zimna i ogólnej niewygody? Deportowani do pewnego momentu jedli to, co zdołali zabrać z domu. Jednak potem mizerne zapasy skończyły się. Pociąg stawał co kilka dni, wydawano lichy suchy prowiant, a do picia tylko „kipiatok”. Nigdy pod dostatkiem. Nawet, gdy pozwolono na postojach nabrać więcej wody do wagonu, to potem pociąg jakby specjalnie ruszał z takim wstrząsem, że ludzie upadali na podłogę lub wpadali na siebie, a wszelkie zapasy wody wylewały się. Podczas postoju na stacjach tylko wyznaczeni ludzie mogli wychodzić po pożywienie dla reszty. Sowieccy żołnierze z karabinami gotowymi do strzału zawsze chodzili wzdłuż peronu, pilnując, by nikt nie uciekł. Nawet, jeśli na stacjach byli jacyś cywile, nie wolno było z nimi rozmawiać. Po zjedzeniu wszystkich zapasów, ludziom zajrzał w oczy głód. Śmierć zaczęła zabierać towarzyszy drogi. Na każdym postoju kazano wynosić zmarłych i układać ich przy torach. Nieszczęśni pozostali na tych stacjach na zawsze.
Oprócz jedzenia brakowało też opału i wody, którą Polacy próbowali uzyskać z topienia śniegu. W wagonie ciągle panował półmrok. Mania całe dnie patrzyła przez kraty w okienku na mijające krajobrazy, aż znużona zasypiała. Pociąg często stawał w szczerym polu na długi postój. Nigdy nie było wiadomo, kiedy znowu ruszy. Zofia i Stanisław, zrozpaczeni swą bezradnością, musieli słuchać próśb dziewczynek o jedzenie, o wodę. Po przeszło trzech tygodniach pociąg wjechał na stację Morżenga, położoną około 80 km od Wołogdy. Kazano ludziom wysiadać. Dalsza podróż miała odbyć się saniami. Ciągle nie informowano Polaków dokąd jadą. Konwój około stu sań nadal pilnowany był przez żołnierzy z bronią, chociaż niewyobrażalne było, by ktoś spróbował tu ucieczki. Matki z małymi dziećmi i ludzie starzy mogli jechać, reszta szła za saniami brnąc w zaspach śniegu. Wokół był tylko ciemny, gęsty las. Zmarli byli po prostu zostawiani na śniegu przy drodze. Wszystkich wykańczało straszne zimno i rozpacz swego położenia. Powietrze przy 40 stopniowym mrozie zatykało oddech, a biały śnieg oślepiał. Zaspy w śniegu były tak wielkie, że nie sposób było iść. A na sankach było miejsce tylko dla woźnicy, kobiet i małych dzieci. Mężczyźni ze starszymi dziećmi musieli iść pieszo za saniami. Czasem woźnica litował się nad losem dzieci i wówczas, gdy nikt z Rosjan nie widział, schodził z sań i pozwalał jechać wszystkim dzieciom. Czasem nakrywał ich swoim kożuchem, albo dawał rady, by trochę pobiegały, gdyż w przeciwnym razie odmrożą nogi. Postoje zarządzano późnymi wieczorami. Rosjanie mieszkający na
posiołkach mieli obowiązek przyjmować na noc Polaków. Mimo zakazu dyskusji z Polakami, rozmowy odbywały się, gdy nikt nie widział. Zesłańcy polscy zauważyli, że prości Rosjanie współczują przybyszom z daleka. Szczególnie kobiety starały się pomóc matkom z dziećmi. Tam, gdzie Zofia trafiała, gospodyni zawsze nagrzała trochę wody, by wykąpać Janka. Ścielono szybko ławy, by Mania i Andzia mogły się przespać. Wczesnym rankiem powtarzała się gehenna całodziennej podróży. Podczas każdego dnia jechali, wieczorem szukali noclegów w położonych rzadko osadach. Prości Rosjanie byli dobrymi ludźmi. Litowali się nad nieszczęśnikami, których przyjmowali pod swój skromny dach. Podczas jednej z takich nocy w rodzinie Marianny i Jana Filipow wydarzyła się tragedia. Umarła najmłodsza córka, Halinka. Niedomagała już w pociągu, przemarzła, miała wysoką gorączkę i ciągle prosiła o picie. Jej mama, Marianna, odejmowała sobie wody od ust, by napoić Halinkę. Jednak nie było gdzie zagrzać tej wody – Halinka piła łapczywie zimny płyn. Nieleczona choroba rozwijała się coraz bardziej, aż w końcu śmierć zabrała dziecko. Płacząc wniebogłosy Marianna w nocy szyła ręcznie ostatnią sukienkę dla swojej córeczki. Poświęciła na to białe prześcieradło, jedno z niewielu, które udało jej się spakować jeszcze w domu. Gdy rano zrozpaczeni rodzice chcieli sami pochować zmarłą, konwojujący Sowieci orzekli, że to niemożliwe. Że trzeba natychmiast wyruszać w dalszą drogę, a dziecko pochowa rodzina, u której nocowali. Poczciwy Rosjanin obiecał, że pochowa zmarłe dziecko. Marianna i Jan ze ściśniętym sercem zostawili Halinkę. Na skrawku papieru Marianna zapisała nazwę osady, w której spoczęło ciałko jej córeczki. W przyszłości do końca swoich dni nieszczęśni zesłańcy będą się zastanawiali, czy Halinka została godnie pochowana. Każdy bowiem miał w pamięci umarłych w pociągu, których wynoszono na stacjach i których ciała składano wzdłuż torów. Czy ich ktoś pochował? Mama Mani, Zofia Grylak, widząc rozpacz po stracie Halinki, sama, mając malutkiego synka, rozpaczała podwójnie, bo mówiono, że jej dziecko również może nie przeżyć trudów drogi. Wtedy powiedziała sobie, że jeśli Janek umrze, to ona nikomu się do tego nie przyzna. Nie pozwoli zostawić go gdzieś u obcych ludzi. Będzie wiozła i tuliła do piersi zimne ciałko, żeby nikt nie zorientował się, że dziecko nie żyje. Powiezie go ze sobą do końca, tam gdzie nastąpi kres jej podróży. Prawdę powiedziawszy, Zofia nigdy nie wybaczyła siostrze, że zostawiła ciało Halinki u Rosjan. Natomiast Marianna będzie ze łzami w oczach zawsze na to odpowiadać: „Myśmy byli zrozpaczeni i załamani, a po tej nocy byliśmy pewni, że my też wszyscy pomrzemy. Dlatego zostawiliśmy Halinkę…”.
Z każdym świtem Polacy musieli wsiadać na sanie i jechać dalej, aż oddalili się ponad 200 km od Wołogdy. Na tych terenach wsie położone już były coraz rzadziej. Zaspy śnieżne były tak wielkie, że dalsza podróż lądem stała się niemożliwa. Kiedy droga przestała być przejezdna, woźnice skierowali konie na zamarzniętą rzekę Suchonę. Zesłańcy jechali po lodzie, a wokół rozciągała się złowroga, straszna, ciemna, nieprzenikniona tajga. Gdy zbliżano się w rejon Toćmy, zaczęło się rozłączanie sań. Czoło konwoju skierowano w stronę miasta, zaś reszta pojechała dalej po lodzie. W tej części sań, które odłączono, była Mania Grylak ze swoją rodziną. Wszyscy Polacy zaczęli płakać. Ci, którzy zjechali z Suchony, i ci, którzy musieli jechać dalej po lodzie, długo odwracali głowy, by jeszcze widzieć oddalające się sanie. Postaci stawały się mniejsze i mniejsze, aż zniknęły całkowicie z oczu. Wszystkim łzy płynęły po policzkach. Nikt nie wiedział, jaki czeka go los.
Z Toćmy drogi praktycznie nie istniały. Sanie jechały tunelem wzdłuż ogromnych zasp. Na noc znów zatrzymywali się w małych osadach. Podczas jednego takiego postoju malutki Janek dostał bardzo wysokiej gorączki. Dziwny paraliż powyginał chudziutkie, nędzne ciałko niemowlęcia. Dziecko przestało nawet płakać, nie reagowało na nic. Rodzice, Zofia i Stanisław wpadli w panikę. Przerazili się, że Janek umrze. Rosjanie, u których się zatrzymali, spoglądali ze smutkiem na tę dramatyczną scenę. Żal im było młodej polskiej rodziny, którą okrutny los tutaj przywiódł. Widać było, że chłopczyk coraz bardziej zapada się w siebie. „To agonia, on umiera” usłyszała Zofia. Wpadła w matczyną histerię, instynktownie zaczęła
c.d.n