Bazyliszek
Wśród odwiecznych borów nad brzegami pięknej Neris (Wilii) i wartkiej Wilny (Wilenki) kryła się niewielka osada. Ubodzy jej mieszkańcy mieli bardzo skromne wymagania, ponieważ nigdy daleko od swej siedziby nie oddalali się i czasem tylko od kapłana, albo od zbłąkanego podróżnego zasłyszeli, iż są kraje, w których i przyroda jest inna i ludzie żyją inaczej i dostatniej. Niemało dziwów opowiadali przechodnie prostodusznym osadnikom, którzy takowe opowiadania za bajki poczytywali. Nie nęciły ich tedy obce kraje. Kochali swoją cudną Neris, jej czyste, błękitne wody, łąki zielone, pagórki i gęste lasy, które rozbrzmiewały śpiewem niezliczonego ptactwa. Poważny niedźwiedź miał tu legowisko, potężny tur szukał w cieniu wiekowych dębów schronienia, a lekkie sarny przebiegały puszczę w rozmaitych kierunkach. Lasy dostarczały osadnikom grzybów, jagód, zwierza i skór, pszczoły miodu, a rzeka ryb pod dostatkiem. Z krzemienia, obłupawszy i wygładziwszy go, robili broń i narzędzia, chociaż nie misterne, niemniej jednak pożyteczne. Mając niewielkie potrzeby, z łatwością na miejscu zaspokajane, czuli się osadnicy szczęśliwymi w swych chatkach ubogich, dziękowali bogom za dobrodziejstwa, jakimi ich obdarzali i przez wdzięczność wznosili ołtarze, palili ognie i składali ofiary. Wszystko tu było proste, i życie, i miłość, i śmierć sama. Zdarzało się, iż silny i barczysty osadnik, wyszedłszy na łowy, już do swej zagrody nie wracał, znajdował bowiem śmierć w uścisku niedźwiedzia lub na rogach tura. Niejeden spoczął na piaszczystym dnie rzeki, lub został przygnieciony olbrzymim drzewem. Były to wypadki powszednie i nieuniknione. Ale snadź prostoduszni osadnicy znad Neris obrazili bogów i ich zemstę na siebie ściągnęli. Może nie dopilnowali ognia świętego i ten zagasł, albo za mało słoniny i innych ofiar na ołtarzach złożyli, a może dziewica nie dochowała ślubowanej czystości, dość, że rozgniewani bogowie okropną zesłali karę. Oto na wzgórzu w pieczarze zamieszkał od niedawna straszny potwór bazyliszek, o którym nikt powiedzieć nie mógł, jak wyglądał, ponieważ każdego, co się do pieczary zbliżyć próbował, zabijał wejrzeniem i pożerał. Wśród ciemnej nocy z dala migotały u wejścia do jaskini dwa zielonkawe światełka. To bazyliszek z legowiska wypełzał i ofiary wyglądał. Biada nieostrożnemu myśliwemu, który, goniąc zwierzynę, zapędził się ku wzgórzu, biada dziewicy i dziecku, szukającym tu kraśnych jagód i kwiecia... Spotkawszy się ze wzrokiem potwora człowiek drętwiał i padał, jakby rażony piorunem. Wtedy bazyliszek pożerał ofiarę. Nie gardził zgrzybiałym starcem, ani niemowlęciem, ale przede wszystkim czyhał na dziewice. Już wiele rodzin opłakiwało ojców, wielu młodzieńców utraciło swe ukochane, wiele matek zawodziło po stracie dziatek, a potwór wciąż nowe porywał ofiary. Błagano bogów, palono liczne ofiary, zakopano żywcem do ziemi jedną z dziewic. Nic nie skutkowało. Toteż smutek zawisł nad szczęśliwą dotąd osadą. Na polance pod rozłożystym dębem zebrali się na radę sędziwi kapłani i starszyzna. Przemyśliwano nad sposobami zgładzenia strasznego wroga. Jedni doradzali zbudować z kłód olbrzymich wysoką ścianę, która by osadę od wzgórza oddzieliła, inni byli za wznieceniem pożaru w zaroślach koło jaskini... Słowem każdy występował z projektem, ale wszystkich najpiękniejszych planów trzeba było się wyrzec wobec niemożebności zbliżenia się do bazyliszka. Naradom przysłuchiwał się młody osadnik. Silnie zbudowany, o długich, jasnych włosach, spadających na ramiona, o złocistym puszku, który zdobił mu wargę i śniade, żywym rumieńcem okraszone policzki, o oczach dziwnie głębokich, był on uosobieniem męskiej siły i piękności. Dziewczęta czułym spojrzeniem goniły za nim, gdy zwinny i lekki uganiał się za zwierzem, albo silnym ramieniem sieć ryb pełną z wody ciągnął. Niejedna kochała go skrycie i pragnęłaby z nim losy podzielić. Były i takie, co się udawały po kryjomu do czarownicy miłosnej, prosząc, aby natchnęła pięknego młodziana miłością, ale ten pozostawał obojętny na wdzięki i uśmiechy wdzięcznych dziewic, od kilku bowiem miesięcy ukochał Jagnę, uroczą i świeżą jak nimfa rzeczna. Jagna płaciła mu wzajemnością i nieraz, siedząc nad brzegiem rzeki, skąpani w świetle księżyca i zasłuchani w trelach słowika, marzyli o radosnej przyszłości. Młodzieniec rozpoczął budowę nowej chaty, która miała być znacznie od innych okazalszą i nawet posiadała okno z naciągniętym na ramie pęcherzem, tak że w izbie było jasno. Nie żałował pracy, by nagromadzić jak najwięcej skór niedźwiedzich, wilczych i rysich. Wraz po wykończeniu budowy mieli się pobrać. W tym właśnie czasie zamieszkał w jaskini na wzgórzu bazyliszek i gdy zrozpaczona ludność już znikąd nie spodziewała się pomocy, młody osadnik powziął zuchwałą myśl zgładzenia potwora. Rozumiał dobrze na jak straszne niebezpieczeństwo się naraża, ale dodawało mu odwagi przekonanie, że zabijając bazyliszka, ratuje swą Jagnę, którą czekał los innych dziewic przez niego pożartych. Rozważny i w walkach ze zwierzem do ostrożności nawykły, długo przemyśliwał, w jaki sposób podejść wroga, nie będąc przez niego widzianym. Złożył bogom bogatą ofiarę, długo i gorliwie się modlił, aż w końcu ułożył plan postępowania. Słyszał nieraz od przechodniów, iż w sąsiednich krajach ludzie posiadają płyty metalowe tak wyszlifowane, że odbijają w sobie wszelki przedmiot, ku któremu zostaną zwrócone. Człowiek widzi w takiej tafli odbicie swej twarzy wyraźniej, niż w stojącej wodzie. Postanowił za wszelką cenę nabyć podobną blachę, którą podróżni zwali zwierciadłem. Pożegnał płaczą cą Jagnę i niebawem udał się w drogę. Uciążliwa i pełna niebezpieczeństw była jego podróż przez puszcze i moczary. Doznawał głodu i strachu, gdy duchy leśne otaczały go nocami, a nimfy jeziorne i błotne wabiły go ku sobie. Niejedną noc spędził bez snu na drzewie, by nie stać się łupem dzikiego zwierza. Nieraz padał ze znużenia, zwłaszcza, że dźwigał na sobie sporo skór bobrowych, lisich i innych, by za nie nabyć zwierciadło. Zwyciężył jednak wszystkie przeszkody i wrócił do osady ze zdobytym skarbem. Nikomu nie zwierzył się ze swym zamiarem, nikomu zwierciadła nie pokazał. Tylko Jagna była we wszystko wtajemniczona i chociaż trwożyła się o ukochanego, nie próbowała go jednak powstrzymać. Przysięgła tylko, że jeśli jej luby zginie, ona również uda się do jaskini i odda się bazyliszkowi na pożarcie. Nadszedł wreszcie dzień, przeznaczony na spełnienie zamiaru. Ledwie jutrzenka zaróżowił a brzeg nieba, mężny młodzieniec udał się ze zwierciadłem ku wzgórzu. Droga od rzeczki Wilny wiodła wciąż ku górze, porośnięta krzewami i usypana głazami. Niebawem poczuł swąd siarki i zgnilizny, aż oto potknął się o jakiś przedmiot okrągły, który mu spod stóp się potoczył. Była to zbielała od słońca i deszczów czaszka ludzka. Zrozumiał, iż jest bliskim celu, zdwoił tedy uwagę i raz jeszcze rozważywszy plan postępowania, śmiało postąpił naprzód, starając się nie sprawiać hałasu i ukrywając się za krzewami i głazami. W ten sposób, choć wolno, ale stale, zbliżał się ku jaskini. Swąd siarki i ciał gnijących stawał się coraz bardziej nieznośnym, zaś w zaroślach i pomiędzy kamieniami coraz więcej walało się kości nawet z kawałami mięsa. Wtem młodzian posłyszał dziwny dźwięk, podobny do szumu wody kotłującej. Stanął i wyjrzał zza głazu, a to, co ujrzał, było tak okropne, że omal nie krzyknął i zwierciadła nie upuścił. U ciemnego wejścia do pieczary leżał olbrzymi potwór z głową jak u ropuchy, z paszczą szeroką, z której kły zakrzywione wystawały. Brudno zielonawym cielskiem przypominał potwornej wielkości jaszczurkę. Tylna część ciała leżącego na brzuchu bazyliszka ginęła w mroku jaskini, zaś pod wyciągniętymi naprzód potwornymi łapami leżało okrwawione i straszliwie poszarpane ciało młodej dziewczyny. Tylko głowa pozostała nieuszkodzoną, a twarz z szeroko rozwartymi źrenicami zachowała wyraz śmiertelnej trwogi i przerażenia. Potwór spał, grube nabrzmiałe powieki przykrywały jego wyłupiaste oczy. Nozdrza rozdymały się i z głośnym chrapaniem wyrzucały kłęby pary i smrodliwego dymu, które zarażały powietrze. Bazyliszek widocznie poczuł obecność żywej istoty, drgnął bowiem, przeciągnął się i podniósł powieki, spod których błysnęły straszliwe ślepia. Odważny młodzieniec czekał na tę chwilę i niosąc przed sobą zwierciadło, szybko zza głazu wystąpił. Potwór przez chwilę pozostał nieruchomy ze zdumienia, wnet jednak szybkim ruchem wysunął się z pieczary i wsparłszy się na łapach utkwił wzrok w zwierciadle. W tejże chwili wydał ryk straszliwy, wyprężył się i uczyniwszy skok w powietrze, całym cielskiem olbrzymim runął na ziemię. Z szeroko rozwartej paszczy strumieniem buchnęła czarna, cuchnąca posoka. Po chwili już nie żył. Zabił się własnym wzrokiem, który się od zwierciadła odbił. W tej właśnie chwili słońce jasne, jakby rosą poranną obmyte, wyjrzało zza lasu i rzuciło miliony blasków i snopy promieni na niebo i ziemię. Młodzieniec pochwycił róg, zwieszający się mu przez ramię na rzemieniu i w czystym powietrzu rannym zabrzmiała pieśń radosna, pieśń triumfu. Grał coraz namiętniej, coraz głośniej, a metaliczne dźwięki biły w niebo i płynęły w przestrzeń, aż dosięgły osady, budząc uśpionych mieszkańców. Wybiegli z chat i zagród, rozumiejąc, iż stało się coś niezwykłego. Ujrzeli Jagnę, pędzącą lotem ptaka ku wzgórzu, gdzie bazyliszek na swe ofiary czyhał. Rzuciła słów kilka i cały tłum w ślad za nią pomknął. Upłynęło chwil kilka i tenże tłum wracał ku osadzie, niosąc na barkach dzielnego zbawcę wśród radosnych okrzyków i sławiąc jego poświęcenie, męstwo i roztropność. Na wzgórzu w pobliżu jaskini wzniesiono z kamienia basztę czworokątną, od której samo wzgórze nazwę Bakszty otrzymało. Narbutt w Pomniejszych pismach historycznych podaje inną odmianę podania o bazyliszku, wyjętą ze starego rękopisu pt. Descriptio historica brevis civitatis vilnensis: "Dziwne, a trudne do uwierzenia opowiadają rzeczy o podziemiach pod górą Bakszty Subockiej. W jakowem podziemiu jakoby czarownicy, czarownice i djabli subotki swoje zwykli wyprawować, od czego i Bakszta Subocką się nazywa. Są nawet wiadomości, że w podziemiu takowem Bazyliszki się były zagnieździły, które zstępujących tam ludzi spójrzeniem zabijały na miejscu. Po odkryciu owej śmiercionośnej otchłani i nieszczęśliwych doświadczeniach, posłano razu jednego człowieka odważnego, a był to zbójca, skazany sądownie na karę śmierci. Temu na plecach zawieszono zwierciadło i dano w obie ręce pochodnie gorejące. Idący zawsze tyłem zbliżył się w końcu do miejsca, gdzie był Bazyliszek, który sam siebie w zwierciadle oko w oko ujrzawszy, zawył okropnie i zdechł. Źródło: Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski .