Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Podania, legendy, opowieści cudowne z lat dawnych na Litwie

19.11.2008 13:02
Zahorski Władysław z lit.Vladislav Zagorsky (1858 Święciany -1927 Wilno), szlachcic z Guberni Kowieńskiej, lekarz, pisarz, działacz społeczny.
Władysław Zahorski spisał wspaniałe podania i legendy Wileńskie . Pierwsze wydanie ukazało się w 1925 r.
Nota bograficzna
Genealogia Zahorskich

Siemieński Lucjan (1807-1877)
literat, działacz niepodległościowy
Urodził się 13.08.1807 r. w Kamiennej Górze k/ Rawy Ruskiej w Galicji. W 1827 r. ukończył Szkołę Wojewódzką w Lublinie. Zaangażowany w organizacjach niepodległościowych Światowy człowiek .Od młodych lat pisze, jest nowelistą, tłumaczem i krytykiem literackim.
Zmarł w Krakowie w 1977 r.Autor wielu publikacji m.in. bardzo pięknej "Podania i legendy polskie, ruskie i litewskie

Karłowicz Jan Aleksander (1836-1903), polski językoznawca, etnograf i muzyk. Studia historyczne, filozoficzne, językoznawcze i muzyczne w Moskwie, Paryżu, Heidelbergu i Brukseli. Redaktor czasopisma etnograficznego Wisła (1888-1899). Od 1887 członek Akademii Umiejętności,. Pochodził z rodziny szlacheckiej, był synem Aleksandra Karłowicza herbu Ostoja i Antoniny z domu Mołochowiec. Ożeniony z Ireną, córką Edmunda Sulistrowskiego. Autor wielu światłych prac .Piękne podania i bajki ludowe zebrane na Litwie zostaly opublikowane UJ w 1887 r w Krakowie

Szukiewicz Wandalin ur. 10.12.1852 w Naczy z ojca znanego adwokata. Szkoły ukończył w Wilnie a studia w Warszawie. W.Szukiewicz był badaczem przeszłości Wileńszczyzny. Pasją Jego życia była archeologia i prehistoria. Zbiory i wykopaliska ofiarował różnym instytucjom w Wilnie, Krakowie i Moskiwei. Prace naukowe
I księgozbiór Towarzystu Naukowemu w Wilnie.
Oprócz pracy naukowej oddawał się w swoim życiu pracy literackiej oświatowej i społecznej. Umarł mając 67 lat na atak serca 1 grudnia 1919 r.

Komentarze (159)

Strona z 8 < Poprzednia Następna >
21.01.2009 13:49
O krzyżu w kościele katedralnym
Sto dwadzieścia lat przetrwała w dolinie Świntoroga świątynia groźnego Perkunasa - króla bogów i ludzi, sto dwadzieścia lat przed jego posągiem płonął nie przygasając ani na chwilę ogień wieczny, a w podziemiu chowały się święte giwojty, czyli gady, węże i żaby. Lecz oto na tronie wielkoksiążęcym zasiadł Jagiełło. Ten, po przyjęciu chrztu, przez małżeństwo z Jadwigą został królem polskim po podpisaniu zobowiązania, iż na Litwie chrześcijaństwo wprowadzi. Jakoż, nie zwlekając, z królową, dworem i księżmi polskimi przybył do Wilna i dzieło nawrócenia pogan rozpoczął. Gdy tłumy ludu były przez arcybiskupa gnieźnieńskiego Bodzętę ochrzczone, przystąpiono do niszczenia wszelkich śladów pogaństwa. Pierwsza runęła świątynia Perkunasa. Wycięto gaj poświęcony, zburzono Źnicz, ołtarze i ściany, wybito węże i gady, a posągi bóstw pokruszono i do Wilii wrzucono. Ostatni Kriwe-Kriwejte Gintowt schronił się w okolice Kowna do Okojni i tam życie zakończył, opłakując bogów, którym wierny do śmierci pozostał. Nic nie pozostało ze starej świątyni, za wyjątkiem wieży i sklepu, które do naszych czasów przetrwały. Postarano się, aby nic nie przypominało ludowi jego bogów. Na gruzach świątyni, w miejscu, gdzie wznosił się główny ołtarz, zatknięto zwycięski Krzyż, którego nie ruszono przy budowie kościoła, wzniesionego przez Jagiełłę na fundamentach zburzonej świątyni i to godło odkupienia pozostało we wnętrzu katedry, wcale do dzisiejszej niepodobnej. Niedługo, bo tylko dwanaście lat przetrwał ten pierwszy na Litwie kościół Jagielloński. W straszliwym pożarze w roku 1399 zgorzał do szczętu. Wówczas wielki książę Witold z żoną Anną wznieśli na tym samym miejscu nową, okazalszą świątynię w stylu germańsko-gotyckim z licznymi wieżyczkami. Ale przy budowie kościoła zapomniano postawić krzyż na dawnym miejscu. Pewnego dnia przybył do katedry z prowincji staruszek ksiądz o długiej siwej brodzie i dziwnie pogodnej twarzy i prosił księdza oficjała Walentego, by go po nowej świątyni oprowadził. Podziwiał wspaniałe jej urządzenie wewnętrzne, bogate i misternie rznięte srebrne lampy i świeczniki i był zachwycony muzyką, złożoną z trąb, obojów, piszczałek, bębnów i kotłów. Żegnając księdza oficjała w gorących słowach wyraził radość z odnowienia świątyni, ale jednocześnie wymawiał, iż zaniedbano postawienia na dawnym miejscu drewnianego krzyża, tej cennej pamiątki. Nie przyjął staruszek zaproszenia księdza Walentego, by z nim skromny posiłek podzielił i pośpiesznie katedrę opuścił. Ksiądz oficjał nie zwrócił uwagi na słowa starca i wkrótce o nich zapomniał. W kilka dni potem biskup Mikołaj był obecny na nabożeństwie w katedrze i, klęcząc u bogato rzeźbionego i obitego adamaszkiem klęcznika, gorąco się modlił. Nagle opanowało go tak wielkie znużenie i senność, iż nie mógł się przezwyciężyć i, skłoniwszy czoło na klęcznik, zasnął. W tej samej chwili ujrzał nieżyjącego już od lat dziesięciu pierwszego biskupa Andrzeja, który opromieniony dziwnym światłem, wyniósł z zakrystii wielki krzyż drewniany, umieścił go pośrodku prezbiterium i, skinąwszy na klęczącego biskupa, zniknął. Biskup Mikołaj zaraz potem się obudził i nie mógł opanować wzruszenia i wrażenia, jakie widzenie to na nim sprawiło. Gdy po skończonym nabożeństwie opowiedział o nim zebranym księżom, wtedy ksiądz oficjał Walenty przypomniał rozmowę, jaką miał ze staruszkiem księdzem, zwiedzającym katedrę, którego nikt przedtem nie widział i nie znał. Jak się z opisu okazało, ów ksiądz i widziany przez biskupa Mikołaja jego poprzednik Andrzej byli jedną i tą samą osobą. Gdy wieść o tym doszła do wielkiego księcia Witolda, ten własnym kosztem wystawił w środku kościoła wspaniały ołtarz św. Krzyża, który bogato uposażył i na którym kazał umieścić ciemny krzyż drewniany z niewielką, lecz misternie z kości słoniowej rzniętą figurą Zbawiciela, będący również jego darem. Ta figura Chrystusa ocalała we wszystkich pożogach i wojnach i dotąd przechowuje się w zakrystii na krzyżu drewnianym, noszonym w procesji w Wielkim Tygodniu. Żródło:Zahorski Władysław Podania i legendy Wileńskie
21.01.2009 13:56
Obraz trójręki św. Kazimierza
W katedrze wileńskiej, w kaplicy królewskiej św. Kazimierza pod jego trumną już na samym ołtarzu znajduje się dziwny obraz tego świętego z trzema rękami. Św. Kazimierz w mitrze książęcej i w pąsowej długiej szacie, w dwóch prawych rękach trzyma lilie, w lewej zaś - różaniec. Obraz jest bardzo stary, jak to widać z napisu pod srebrną szatą, który świadczy, że został odnowiony w roku 1594. Do tego obrazu przywiązaną jest następująca legenda. W Wilnie mieszkał malarz, który miał szczególną cześć dla królewicza, ponieważ przy grobie jego niejednokrotnie doznał łask. Gdy papież Leon X w roku 1521 zaliczył królewicza Kazimierza do rzędu błogosławionych, wtedy malarz ów powziął myśl namalowania jego wizerunku. Gdy obraz już był skończony, artysta uznał, że prawa ręka odchylona na stronę sprawia wrażenie nieestetyczne i jest za długa. Zakrył ją tedy farbą, a natomiast namalował inną, zgiętą w łokciu. Ale spod warstwy farby wystąpiła wyraźnie ręka uprzednio namalowana. Na nic się zdało kilkakrotne jej zamalowywanie - ręka wciąż występowała. Wtedy artysta zamalował rękę zgiętą w łokciu, ale i ta spod farby wystąpiła. Malarz, widząc w tym cud zaniechał zamiaru i taki trójręczny obraz ofiarował kościołowi katedralnemu. Obraz pierwotnie zdobił trumnę św. Kazimierza w sklepie grobowym pod dawną kaplicą królewską, gdy zaś zwłoki świętego patrona Litwy przeniesiono do dzisiejszej kaplicy, obrazek umieszczono na ołtarzu pod srebrną trumną. Źródło:Zahorski Władysław Podania i legendy Wileńskie
21.01.2009 14:02
Niewinnie osądzony
W roku 1737 rano zakrystian szedłszy do kościoła św. Michała z przerażeniem spostrzegł, iż kościół został okradziony. Złodziej dostał się w nocy do kościoła oknem i wykradł kosztowne kielichy, złotą różę, przysłaną Elżbiecie Sapieżynie przez papieża Klemensa VIII, spruł z ornatów perły i zabrał wiele innych rzeczy. Powstał alarm, zbiegli się ludzie i rozpoczęto poszukiwania świętokradcy. Jakoż niedaleko kościoła, przy moście zarzecznym spostrzeżono śpiącego pod drzewem człowieka, a przy nim na ziemi ujrzano kilka pereł. Był to młody człowiek, czeladnik szewski. Obudzony, przecierał oczy i długo nie mógł zrozumieć, czego od niego chciano i dlaczego obchodzą się z nim w sposób brutalny. Gdy jednak dowiedział się, o co go obwiniają i gdy mu pokazano znalezione przy nim perły, świadczące o jego winie, zaczął płakać i przysięgał na wszystko co ma świętego, iż jest niewinny. Opowiedział, że spędził noc w gospodzie na hulance z kilku kamratami i wracając do domu na Zarzecze, a będąc zupełnie pijanym, upadł i zasnął. W jaki sposób znalazły się przy nim perły, tego nie wie. Może złodziej dla zatarcia śladów umyślnie mu je podrzucił. Domniemanego winowajcę odprowadzono do ratusza i osadzono w więzieniu. W parę dni potem stawiono go przed sądem, który pomimo łez i przysiąg, iż nie jest winny zarzucanej mu zbrodni kradzieży, skazał go na śmierć przez powieszenie. Na rynku przed ratuszem stale znajdowała się szubienica na wzniesieniu o kilku stopniach. W oznaczonym dniu niezmierny tłum zapełnił rynek. Niektórzy, chcąc lepiej widzieć, jak będą wieszać świętokradcę, wdrapali się na drzewa. Halabardnicy przyprowadzili na miejsce kaźni winowajcę. Blady, zalany łzami, szedł chwiejnym krokiem, mając ręce skrępowane powrozem za plecami. Zbliżając się do rusztowania zaczął głośno odmawiać litanię do Matki Boskiej. Odmawiał ją wstępując na stopnie szubienicy i już stojąc pod nią. Wśród tysięcznego tłumu zalegającego rynek zapanowała taka cisza, że z najdalszych miejsc wyraźnie słychać było słowa litanii. Niektórzy zdjęli z głów okrycia i na słowa nieszczęśliwego, zwrócone do Najświętszej Panny, odpowiadali: - Módl się za nami! Kat czekał, oparty o szubienicę. Gdy litania była skończona, kat zarzucił skazańcowi stryczek na szyję i pchnął go z wysokości, ale nieszczęśliwy zdołał jeszcze zawołać: - Matko! okaż, że jesteś! W tej samej chwili nowy i mocny sznur rozprysł się na części i skazany padł na ziemię. Rozległy się wołania: - Cud! Puścić wolno! Nie karać! Sąd, widząc w tym zdarzeniu rozkaz Boga, uwolnił biedaka od kary. W parę dni potem u Żyda handlarza znaleziono sporo pereł i kawały stopionego złota. Wzięty na tortury Żyd wyznał, że perły, złotą różę i patynę, które przetopił, kupił od niejakiego Bartłomieja, stróża przy kościele św. Anny. Pojmany Bartłomiej przyznał się, iż w nocy okradł kościół św. Michała i podrzucił kilka pereł śpiącemu przy moście czeladnikowi, pragnąc w ten sposób odwrócić od siebie podejrzenie; skradzione kosztowności sprzedał za bezcen kilku handlarzom. Bartłomieja powieszono na rynku, ale przedtem palono mu dłonie ogniem. Pociągnięto do odpowiedzialności wielu Żydów, których skazano na zwrot skradzionych przedmiotów, koszta procesu i grzywnę na rzecz zrabowanego kościoła. Źródło:Zahorski Władysław Podania i legendy Wileńskie
21.01.2009 14:13
Łańcuch ofiarny w Ostrej Bramie
W Ostrej Bramie przy obrazie Najświętszej Panny wiszą łańcuchy, parę łokci długie o czworobocznych ogniwach, jakoby srebrne. Z łańcuchami związane jest następujące podanie. Pewna wdowa mleczarka, mieszkająca na przedmieściu Wilna, przygarnęła chłopca sierotę, który nie miał ani rodziców, ani krewnych. Gdy chłopak podrósł, mleczarka uprosiła proboszcza Ostrobramskiego, by go wziął na posługi. Chłopiec był cichy, łagodny i posłuszny, więc ksiądz polubił go, nauczył czytać i pisać. Chodził on z księdzem do chorych, służył do mszy i spełniał rozmaite drobne posługi, a że był ładny, uprzejmy i usłużny, lubili go wszyscy i dawali po kilka i kilkanaście groszy, ale chłopak tych pieniędzy sobie nie brał, tylko oddawał opiekunce i zwykle u niej nocował. Był on bardzo nabożnym, szczególniej czcił i uwielbiał Matkę Boską. Modląc się prosił Boga, by mu dał zostać wielkim człowiekiem. Raz, podczas nieszporów w kościele Ostrobramskim w święto Opieki Matki Boskiej, chłopiec zasnął i niepostrzeżenie zsunął się pod kawkę, na której siedział. Nieszpory się skończyły, wszyscy opuścili kościół, który zamknięto i chłopak sam pozostał. O samej północy weszło do kościoła dwóch przecudnej piękności aniołów w powiewnych szatach, mających u ramion duże śnieżnej białości skrzydła. W rękach mieli zapalone świece, od których bił blask, jak od słońca. Gdy aniołowie obudzili uśpionego chłopaka, ten okrutnie się przestraszył, zaczął drżeć i płakać, ale rychło się uspokoił, widząc niebiańską słodycz i dobroć, malującą się na ich cudnych obliczach. Padł na kolana i złożył dłonie, jak do modlitwy. Aniołowie wzięli go za ręce i po schodach na górę do kaplicy zaprowadzili. Wszystkie drzwi, w miarę ich zbliżania się, same się otwierały bez szelestu. Gdy stanęli przed ołtarzem, rozsunęły się firanki, zasłaniające obraz, z którego patrzała przepiękna, łagodnym smutkiem znaczona twarz Najświętszej Panny. Wtedy jeden z aniołów rzekł do chłopca: - Ponieważ ciągle błagałeś Matkę Boską, byś mógł zostać wielkim człowiekiem, więc Ona w nagrodę za to, żeś zawsze był uczciwym, dobrym i pobożnym, spełni twoją prośbę. Ale, ażeby być wielkim, trzeba, ażebyś przede wszystkim bogatym został. Aniołowie otworzyli znajdującą się w kaplicy skarbonę, pełną złotych monet i kazali chłopcu brać z niej tyle, ile może unieść zdoła. W chłopcu jednak ozwała się wrodzona uczciwość. - Nie! - rzekł - te pieniądze należą do Matki Boskiej i bez Jej pozwolenia ani jednej monety nie ruszę. Pozwólcie mi pomodlić się. Ukląkł na stopniach ołtarza i wpatrzony w obraz, gorąco się modlił, a gdy potem drżącym z nieśmiałości głosem zapytał, czy istotnie może ze skarbu skorzystać, Najświętsza Panna z łagodnym uśmiechem skinęła głową na znak przyzwolenia. Dopiero wtedy chłopak napchał, gdzie mógł pieniędzy, do kieszeni, do cholew i gdzie indziej. Aniołowie wyprowadzili go, a drzwi same się na rygle pozamykały, jak było przedtem. Chłopiec poszedł do opiekunki, a gdy ta pytała, dlaczego tak późno wraca, powiedział jej, że musiał z księdzem do chorego w nocy chodzić. Nad ranem położył pod poduszkę mleczarki kilka złotych monet, po czym pomodliwszy się, wyszedł niepostrzeżenie z domu i puścił się w drogę. Zaszedł do Rygi i tam u pewnego bogatego kupca służył za chłopca. Ale kupiec był zły, nieuczciwy, oszukiwał ludzi i źle się obchodził ze służbą, toteż chłopak wkrótce porzucił go i dostał się do innego poczciwego i służył u niego cały rok. Złoto swoje zaszył do kapotki i tę bardzo starannie chował pod głową, gdy do snu się układał. Zwróciło to uwagę kupca, który zapytał, dlaczego tak pilnie chowa starą kapotkę. Chłopak, który służył bez pensji, odparł że dlatego, iż ma ją jedną tylko. Gdy jednak odpowiedź ta nie zaspokoiła podejrzliwego kupca, wyznał mu całą prawdę i prosił, by kupiec przyjął pieniądze na lokatę, a za procent dał mu wychowanie. Kupiec miał córkę jedynaczkę, w której chłopak rozkochał się i pozyskał jej wzajemność. Po skończeniu nauk ożenił się z nią i sprowadził opiekunkę, którą otoczył wygodami. Rozpoczął na własną rękę handel, a że był sumiennym i uczciwym w interesach, pozyskał ogólne zaufanie i wkrótce dorobił się olbrzymiego funduszu. W bogactwie nie zapomniał, komu, je zawdzięcza i co rok posyłał do Ostrej Bramy bogate ofiary, a między innymi ów łańcuch srebrny na pamiątkę, iż z poniżenia i więzów ubóstwa wyzwolony za łaską Najświętszej Panny, stał się bogatym i wielkim. Według innego podania łańcuch srebrny przy obrazie Matki Boskiej Ostrobramskiej ma pochodzić z daru jakiegoś pana, chorego na wodną puchlinę, który ślubował, iż ofiaruje Najświętszej Pannie takiej długości łańcuch srebrny, jak sam był opuchły, a gdy wyzdrowiał dotrzymał ślubu. Źródło:Zahorski Władysław Podania i legendy Wileńskie

22.01.2009 01:32
Lizdejko
Kriwe-Kriwejte, arcykapłan przy świątyni Perkunasa w dolinie Świntoroga utracił młodą żonę. Nie pomogły liczne ofiary, spalone na ołtarzach bogów, nie uratowały chorej zaklinania kapłanów, ani podawany w napoju popiół z ołtarza wiecznego ognia. W kwiecie wieku zgasła małżonka arcykapłana. Kriwe-Kriwejte popadł w zadumę, stronił od ludzi, z którymi obcowanie było mu przykre i szukał samotności. W tym celu po nabożeństwie w świątyni sam bez towarzyszów odbywał dalekie wycieczki, siadał do czółna i płynął z biegiem Wilii, albo pieszo zapuszczał się w lasy okoliczne i nieraz zadumany milę i więcej uszedł. Przyroda koiła ból i zabliźniała świeżą ranę. Nie dziw, że troska osiadła chmurą na wyniosłym czole wielkiego kapłana, nie dziw, że na skroniach i w czarnej wypieszczonej brodzie zjawiły się srebrne nitki. Według prawa arcykapłan nie mógł pojąć drugiej żony, a Kriwe-Kriwejte był jeszcze w sile wieku, serce miał gorące i pragnął miłości kobiety i pieszczot dziecka. Musiał się tych rozkoszy na zawsze wyrzec. Podczas jednej z wycieczek w stronę dzisiejszych Werek, gdy szedł zadumany, usłyszał w bliskości śpiew. Nieznacznie zbliżył się ku miejscu, skąd go dźwięki dochodziły. Na niewielkiej polance w cieniu bujnego krzewu siedziało nad strumykiem urocze dziewczę. Młoda Litwinka opuściła do wody bose drobne stopy, zaś białe jej ręce z różowymi paluszkami zajęte były pleceniem wianka z róż polnych, konwalii i bławatków, które pokrywały jej kolana i rozsypane na murawie tworzyły u stóp dziewczyny barwny kobierzec. Oddana robocie, urozmaicała ją sobie śpiewem. Głos jej niski, piersiowy, był bardzo dźwięczny. Od czasu do czasu przerywała śpiew i sięgała do stojącej obok kobiałki, po brzegi malin pełnej. Arcykapłan długo wpatrywał się w to cudne zjawisko, aż wreszcie nie mógł się dłużej opierać pokusie, która go ku dziewczęciu pociągała i opuściwszy kryjówkę, zbliżył się do nieznajomej. Dziewczyna zrazu strwożyła się nagłym zjawieniem się obcego mężczyzny, ale wnet się uspokoiła, poznawszy w przybyłym wielkiego kapłana, którego wespół z całym ludem czciła, a poczytując prawie za półboga, nieco się obawiała, ale i serdecznie żałowała, gdyż wiedziała o bolesnej stracie, jaką poniósł. Toteż powstawszy z miejsca, złożyła mu głęboki, pełen czci ukłon. Arcykapłan pogłaskał jasne włosy dziewczęcia, rozkazał jej usiąść i sam usiadłszy obok na murawie, jął rozpytywać, kim jest, skąd pochodzi i gdzie są jej rodzice? Dziewczyna odpowiadała zrazu nieco strwożona, lecz ośmielona dobrocią oraz miłym i łagodnym obejściem towarzysza, nabrała odwagi i z dziecięcą szczerością, nic nie tając, opowiedziała mu dzieje niedługiego swego życia. Liczyła 18 wiosen, była sierotą, matki nie pamiętała, a ojciec przed kilku laty, biorąc udział w łowach książęcych, trafił na rogi tura i przyniesiono go konającego z poszarpaną piersią i połamanymi żebrami. Po pogrzebie ojca zamieszkała przy starej ciotce, ubogiej wdowie, która nie opodal miała chatkę. W zimie przędły i tkały, latem zbierały miód, suszyły grzyby, hodowały krówkę, a w ogrodzie miały dużo ładnych owoców, wisien i jagód. Ludzie kupowali płótno i sukno. W dostatki nie opływały, ale biedy nie znały. Były ze sobą szczęśliwe, bo ciotka, chociaż stara i trochę zdziecinniała, kochała ją i nie krzywdziła. Arcykapłan obdarzył dziewczynę drobnym datkiem i kazał jej przyjść nazajutrz na to samo miejsce. Odtąd widywali się często. Kriwe-Kriwejte przynosił dziewczęciu upominki: wstążki barwne, sznury bursztynów lub łakocie, ona mu za to śpiewała rzewne piosnki, albo opowiadała bajki i podania. Zupełnie przestała się obawiać i z dziecięcą pustotą pozwalała sobie na swawole; gładziła różową dłonią jedwabistą brodę kapłana, stroiła mu głowę w kwiaty lub karmiła go malinami, kładąc mu je do ust. Szukali swego towarzystwa i tęsknili do siebie. Sami nie wiedzieli, jak i kiedy wyrzekli słowa miłości, a usta ich w pocałunku się złączyły. Arcykapłan odwiedził dziewczynę w dworku ciotki, przez którą z czcią najwyższą przyjęty został. Do chatki zawitał dobrobyt i stara ciotka już nie potrzebowała ciężko pracować i troszczyć się o jutro. Kriwe-Kriwejte zwierzył się ze swą tajemnicą jednemu kapłanowi, który go kochał jak ojca i gotów był życie za niego oddać. Ten, choć przerażony strasznymi następstwami, jakie ten związek musiał za sobą pociągnąć, gdyby byk odkryty, uległ prośbom przyjaciela i zgodził się dopomóc w zawarciu tajnych ślubów z piękną dziewczyną. Owocem tego małżeństwa był syn. Dziecię to uszczęśliwiało rodziców, ale zarazem przyjście jego na świat czyniło nader trudnym, prawie niemożliwym ukrywanie tajemnicy ich związku. Wykrycie zaś tegoż groziło obojgu straszną karą. Arcykapłan zostałby spalony na stosie, a ją czekało zakopanie żywcem do ziemi. Próżno łamali głowy nad wynalezieniem sposobu zachowania dziecka przy matce bez wydania tajemnicy. Wreszcie miłość ojcowska podszepnęła Kriwe-Kriwejcie sposób wyjścia z kłopotu. Dowiedział się mianowicie, że za parę dni wielki książę z orszakiem dworzan zjeżdża na łowy, które mają się odbyć w miejscowości przez jego żonę zamieszkanej. W dniu wyznaczonym układa dziecinę w bogato przystrojoną w kwiaty, wstęgi, złote chwasty i świecidełka kolebkę i tę umieszcza w orlim gnieździe na dębie, w miejscu, którego wielki książę nie mógł ominąć, ponieważ było tu siedlisko turów i żubrów. Te Kriwe-Kriwejte daleko w puszczę spłoszył. Niedługo potem zagrzmiały w borze rogi i trąby, rozległy się nawoływania myśliwych oraz szczekanie psów i dzielny kunigas z jedną ręką pełną grotów i potężnym oszczepem w drugiej pośpiesza na czele orszaku, gwałtownie rozchylając gałęzie. Ale nagle staje zdumiony. Zamiast bowiem ryku turów słyszy nad sobą kwilenie dziecka. Rozglądając się spostrzega pośród gałęzi na dębie coś błyszczącego. Na rozkaz księcia łowcy włażą na drzewo i ostrożnie składają u stóp książęcych kolebkę z dziecięciem, które, gdy się ku niemu książę skłonił, przestało płakać i uśmiech ku niemu jego drobną i piękną twarzyczkę rozjaśnił. Kunigas i dwór jego stali zdumieni, rozumiejąc, że to cudowne zjawisko jest przez bogów zesłane. Posłano po arcykapłana, który, jakby o niczym nie wiedząc, pośpieszył na wezwanie i zapytany przez księcia, jak by to cudowne znalezienie dziecka wytłumaczył, nie od razu dał odpowiedź. Chcąc ukryć wzruszenie, jakie go opanowało na myśl, iż ta chwila stanowi o jego własnym i drogich mu istot życiu, rozpoczął długą z bogami rozmowę. Wróżył z wiatru, ze szmeru drzew, oraz z popiołu, który ze sobą z ołtarza świątyni przyniósł. Książę wraz z dworem w skupieniu i z uszanowaniem przyglądał się tajemniczym gusłom wielkiego kapłana. Wreszcie Kriwe-Kriwejte z uroczystą powagą na twarzy wyjął dziecinę z kolebki i podając ją wielkiemu księciu rzekł: - Książę! Bogowie nową cię łaską obdarzają. Przez ciebie Litwa uszczęśliwioną zostanie. To dziecię zsyłają ci wcześnie bogowie na mego następcę, gdy ten świat opuszczę. Wychowaj je troskliwie, a stanie się twoim i Litwy u bogów pośrednikiem! Uradowany książę upraszał arcykapłana, by wziął niemowlę do siebie i jego wychowaniem się zajął, ten jednak znowu długą miał rozmowę z bogami, którzy zamiar księcia pochwalili. Wtedy dopiero Kriwe-Kriwejte zabrał znalezione dziecię do swego pałacu, dokąd wezwał również swą żonę, jako piastunkę dziecka. Książę na pamiątkę cudownego znalezienia dziecka w gnieździe, które po litewsku zowie się lizda, nadał mu imię Lizdejko, zaś samą miejscowość nazwał Werki, od słowa werkt', co znaczy "płakać". Bogowie spełnili obietnicę, albowiem Lizdejko po śmierci ojca został arcykapłanem, poślubił siostrę wielkiego księcia Witenesa i szeroko po świecie imię Litwy i własne rozsławił. On to właśnie wytłumaczył Giedyminowi znaczenie snu o żelaznym wilku, co dało powód do założenia Wilna. Źródło:Zahorski Władysław Podania i legendy Wileńskie
22.01.2009 01:38
Kur Księcia Radziwiłła
Dzisiejszy gmach poczty naprzeciwko kościoła św. Jana w XVI wieku był własnością Radziwiłłów, książąt na Ołyce i Nieświeżu. Radziwiłłowie porzucili wyznanie katolickie i przyjęli naukę Kalwina, którego stali się gorliwymi adeptami. Szczególniej zasłynął w walce z katolicyzmem Mikołaj Radziwiłł Czarny, wojewoda wileński. Gnębił katolików, bezcześcił świątynie katolickie, napadał zbrojno na kondukty pogrzebowe i nawet dla większego pohańbienia kościoła św. Jana, kazał u ścian jego składać kupy nawozu, a przed głównymi drzwiami wystawił szubienicę. W pałacu swoim wojewoda urządził zbór, w którym odprawiano nabożeństwa kalwińskie. Po śmierci wojewody pałac odziedziczyli czterej jego synowie, którzy, idąc w ślady ojca, nie szczędzili szykan katolikom. Raz w Wielki Piątek, gdy cała ludność katolicka sucho pościła, umartwiała się i modliła się u grobu Chrystusa w kościele św. Jana, Radziwiłłowie wyprawili w swym pałacu bankiet, sprosiwszy nań mnóstwo gości - współwyznawców. Wina i miody lały się strumieniem, stoły uginały się od mięsiw i ciast rozmaitego rodzaju. Gwar, śmiechy i pieśni rozlegały się w obszernych komnatach, a gospodarze i goście wysadzali się w dowcipach i drwinach z obrzędów kościoła katolickiego i z przestrzeganego przez katolików postu. Posługacze wnieśli i ustawili na stołach srebrne półmiski z pieczonym ptactwem. Były tu bażanty, paw z rozpuszczonym, mieniącym się barwami ogonem oraz kur w upierzeniu tak kunsztownie odtworzonym, iż sprawiał wrażenie żywego ptaka, toteż goście głośnymi okrzykami powitali to arcydzieło, sławiąc talent kuchmistrza, a książę Mikołaj Radziwiłł, najstarszy syn wojewody, zawołał: - Witamy cię, kapłonie! Wszak nie jesteś papistą i katolikiem, skoroś w wielki piątek zawitał na stół Radziwiłłów! Ledwie to wyrzekł, gdy kur poruszył się na półmisku, stanął na nogach, zatrzepotał skrzydłami i podniósłszy głowę i rozwarłszy dziób - zapiał. Przerażenie ogarnęło ucztujących. Porwali się od stoków biesiadnych i w popłochu tłumnie do drzwi się rzucili. Zdarzenie to wywarło na księciu Mikołaju tak silne wrażenie, iż niebawem nawrócił się. Za przykładem starszego poszli młodsi bracia: Jerzy, Albert i Stanisław Radziwiłłowie i z prześladowców kościoła stali się gorliwymi katolikami, a Jerzy nawet zasłynął jako biskup wileński, kardynał i kandydat do tronu papieskiego. Od jego to godności kardynalskiej pałac Radziwiłłowski odtąd zwał się "Kardynalią".Źródło:Zahorski Władysław Podania i legendy Wileńskie
22.01.2009 01:44
Księga Twardowskiego
Podanie o księdze czarownika Twardowskiego jest związane z murami Uniwersytetu Wileńskiego. Podał je ks. Naramowski, jezuita, według ks. Daniela Butwiłły S.I., późniejszego rektora Akademii Wileńskiej (1663 r.). Opowiadanie to, zasłyszane od ks. Butwiłły, zapisał jezuita Szpoł. Znakomity czarnoksiężnik Twardowski posiadał wielką, pisaną na pergaminie i w skórę oprawną księgę, zawierającą rozmaite zaklęcia, czary oraz formuły wywoływania czarta i zmarłych osób. Niezwykła ta księga dostała się królowi Zygmuntowi Augustowi, ten zaś zapisał ją testamentem razem ze swoim księgozbiorem bibliotece Wileńskiej Akademii Jezuickiej, która mieściła się przy dzisiejszej ulicy Uniwersyteckiej. Jezuici zamknęli niebezpieczną księgę w osobnej szafie i przykuli ją do ściany grubym łańcuchem żelaznym, a nikt do niej zaglądać nie miał odwagi. Pewnego wieczora pomocnik prefekta biblioteki Daniel Butwiłł, ten sam, który później został rektorem Akademii, do późna pracował w bibliotece, w której oprócz niego nikogo więcej nie było. Nagle ks. Butwiłł poczuł nieprzezwyciężoną chęć zajrzenia do księgi Twardowskiego i przekonania się, co też ona w sobie zawiera. Po krótkim wahaniu otworzył szafę i rozwarł księgę, ale, jak tylko zaczął czytać, w bibliotece powstał hałas piekielny, dał się słyszeć skowyt, wycie, śmiech, jęki, brzęk łańcuchów i trzask ognia. Pokój napełnił się swądem siarki, pod sklepieniem zaczęły fruwać i bić o ściany nietoperze, po podłodze i stokach pełzać węże, jaszczurki i ropuchy, a zza szaf i z kątów okazywać się poczwary i straszydła. Ks. Butwiłł zdjęty najwyższym przerażeniem, co prędzej zamknął księgę, uciekł do przyległej izby i drzwi za sobą zatrzasnął. Całą noc spędził bez snu, na modlitwie, drżąc ze strachu, a w bibliotece do świtu trwały hece diabelskie; ryk, pisk, hałasy i brzęk łańcuchów. Gdy nazajutrz rano ks. Butwiłł w towarzystwie kilku osób wszedł do biblioteki, panował w niej okropny nieład. Stoły i stołki były poprzewracane, na podłodze walały się książki i manuskrypty, powyrzucane z szaf. W powietrzu czuć jeszcze było swąd siarki. Księgi Twardowskiego nie było. Znikła ona, nie wiadomo jak i przez kogo porwana. Tylko kawał łańcucha, którym księga była przykuta, zwieszał się ze ściany. Księga ta, zwana Liber magnus znalazła się potem w książnicy Krakowskiej. Pewien żak słyszał, że kto by z niej czytał, temu diabeł się objawi i spełni rozkaz, jaki mu wyda czytający. Zakradł się więc pewnej nocy do biblioteki, otworzył księgę i zaczął czytać formuły czarnoksięskie. Wtem diabeł stanął przed nim w straszliwej postaci i zapytał, czego żąda. Żak, który się nastraszył niezmiernie, zamiast powiedzieć: chcę pieniędzy! - jak był sobie ułożył, rzekł: - Chcę pietruszki! Posłuszny rozkazowi diabeł, zaczął nosić pietruszkę drzwiami i oknami, ale szczęściem, kur zapiał, więc diabeł musiał zaprzestać roboty.
Źródło:Zahorski Władysław Podania i legendy Wileńskie
22.01.2009 02:04
Kościół Św. Anny
Mieszkał w Mińsku sławny mistrz mularski, podeszły już wiekiem Wojciech. Miał on córkę jedyną, Marię, poślubioną młodemu uczniowi swemu Janowi. Ten słysząc, że w krajach zachodnich są mistrze, co budują świątynie i pałace, o jakich nawet Wojciech wyobrażenia nie miał, postanowił udać się do obcych krajów i tam u sławnych mistrzów uczyć się budownictwa. Na nic się zdały odradzania Wojciecha, który upewniał zięcia, że nie nauczy się u cudzoziemców nic takiego, czego by on Wojciech nie mógł go nauczyć. Próżno błagała męża czule go kochająca Maria, by jej nie opuszczał. Jan nie dał się odwieść od powziętego zamiaru, nie zmiękł wobec próśb żony i poleciwszy ją opiece teścia, opuścił rodzinne strony. Zwiedził różne kraje, podziwiał wspaniałe, zadziwiające ogromem świątynie, i na ostatku przystał za ucznia i czeladnika do sławnego mistrza mularskiego u Krzyżaków, którego dzieła powszechny podziw budziły. Przez kilka lat nic o Janie nie było słychać. Tymczasem w Wilnie żona wielkiego księcia, świątobliwa i dobra pani Anna postanowiła wznieść ku chwale Bożej nowy kościół i szukała zdolnego budowniczego, ponieważ chciała, by kościół był piękny i okazały. Wskazano księżnej Wojciecha, jako najsławniejszego w kraju. Temu też Anna budowę świątyni powierzyła. Wojciech z córką niebawem do Wilna się przeniósł i przystąpił do budowy. Założył fundamenty i zaczął wznosić ściany, które szybko rosły i już dosięgły paru sążni. Wojciech obiecywał, iż będzie to arcydzieło, które przewyższy wszystko, co dotychczas stworzył i był przekonany, że kościół ten wsławi jego imię na wieki. Pewnego wieczora stary budowniczy siedział w swoim mieszkaniu, położonym w pobliżu rozpoczętej budowy i pilnie pracował nad planami, zaś Maria smutna, szyła jakąś część ubrania, ocierając od czasu do czasu rąbkiem białego rękawa łzy napływające do oczu. Myślą goniła swego ukochanego Jana, o którego srodze się niepokoiła, nie mając żadnych wieści od roku przeszło, kiedy pielgrzym przyniósł jej pozdrowienie od męża i wiadomość, że jest zdrów, kocha ją, pracuje i uczy się gorliwie. Gdy tak Wojciech w pracy, a Maria w dumaniach byli pogrążeni, dały się słyszeć szybkie kroki w podwórzu i stukanie do drzwi. Maria wstała, by je otworzyć i po chwili z głośnym, radosnym krzykiem padła w objęcia męża. Powstał z miejsca i sędziwy Wojciech, serdecznie zięcia witając. Gdy zdrożony podróżny pierwszy głód zaspokoił i Maria postawiła na stole kubki ze starym miodem litewskim, Jan rozpoczął opowiadanie o tym, gdzie bywał, co widział i czego się uczył u obcych. Wojciech drwiąco się uśmiechał i wreszcie rzekł: - Zwiedziłeś dużo świata, wieleś widział i, jak wnoszę, nie marnowałeś czasu, tym lepiej tedy potrafisz ocenić arcydzieło, które ja rozpocząłem tworzyć, a przy którym te włoskie i krzyżackie budynki, wydadzą ci się lichymi szopami. Jutro pokażę ci plany i samą budowę, która już się sporo posunęła. Przekonasz się, że Wojciech chociaż stary, więcej wart od twoich majstrów, nad którymi tak się unosisz! Nazajutrz obaj udali się na budowę. Jan spodziewał się ujrzeć istotne arcydzieło, tym bardziej, że Wojciech nie przestawał przechwalać się i pysznić swoim dziełem. Tym większe było zdumienie Jana, gdy zobaczył ciężkie ściany, wyprowadzone na parę sążni ponad ziemią, bez żadnych ozdób i gzymsów. Drzwi łukowe były niezgrabne i nieodpowiednie do projektowanej całości. Nie umiał ukryć pomieszania i na natarczywe zapytania teścia, czy jest zachwycony, odrzekł łagodnie: - Nie ojcze, nie tegom się spodziewał. Ja bym to inaczej zbudował. To, co widzę, jest za ciężkie, przygniata, nie pasuje i nie zgadza się jedno z drugim... Ja bym uczynił cacko lekkie, przejrzyste, moje gzymsy byłyby utkane z koronek, a wieżyce w niebo by strzelały. Tu zaczął wykazywać braki, które w budowie postrzegał i marzyć, jak by on to wszystko inaczej wykonał. Wojciech zrazu osłupiał, ponieważ nie mógł pojąć, jak ktoś śmiał ganić to, co on za arcydzieło uważał. Słuchał zięcia ze ściągniętą siwą brwią i zaciśniętymi ustami, aż wybuchnął długo hamowanym gniewem. - Ha, młokosie! Śmiesz ganić dzieło największego w kraju mistrza. Co ty w tym rozumiesz. Przewrócili ci w głowie krzyżaccy partacze i zdaje ci się, żeś jest zdolny stworzyć coś lepszego niż Wojciech. Trzeba cię za taką zuchwałość na całe życie ukarać. Słuchaj! - tu ścisnął zięcia za ramię. - Oddaję ci tę budowę. Prowadź ją dalej według swego gustu, ale pamiętaj zarozumialcze, że gdy wyprowadzisz koślawe ściany i krzywe słupy, gdy nie będziesz mógł poradzić sobie ze sklepieniem i na klęczkach błagać mnie będziesz o pomoc, stary Wojciech odepchnie cię i śmiać się będzie ze wstydu,jakiego się najesz i z niesławy, która na cię spadnie. Odchodzę! Nie ujrzycie mnie do tego czasu, aż dokończysz budowy. Próżno Jan i przelękniona Maria zatrzymywali starca, próżno czułymi słowy błagali, by pozostał i dalej budowę kościoła prowadził; zraniony w swej pysze Wojciech nie chciał ich słuchać. Wyrwawszy się dzieciom, szybko się skrył w uliczce i wnet Wilno opuścił. Musiał tedy Jan wziąć się do roboty. Oddał się pracy z młodzieńczym zapałem, rad, że może w cegle i kamieniu urzeczywistnić swe marzenie. Nie zburzył postawionych przez Wojciecha ścian, lecz na nich, jak na podstawie, zaczął wznosić łuki, wysmukłe, lekkie słupki i gzymsy, wreszcie uwieńczył budowę trzema ażurowymi wieżyczkami, które zdawały się ulatywać w niebo. Więcej niż rok trwała budowa i przez cały ten czas stary Wojciech nie pokazał się ani razu i nie dał znaku życia, aż pewnego wieczora niespodziewany zjawił się w mieszkaniu dzieci. Byk bardzo zmieniony, postarzał się i zgarbił. Widocznie cios zadany jego pysze mocno go dręczył i bolał. Obojętnie powitał córkę i zięcia i, ledwo rzuciwszy okiem na kilkumiesięczną wnuczkę, którą mu Maria podniosła, usiadł ponuro przy stole i drwiącym głosem zapytał Jana: - Cóż panie zięciu, słyszałem, żeś ukończył budowę kościoła. Przybywam, by go zobaczyć i ukarać cię za zarozumiałość.Wyobrażam sobie jak wygląda to arcydzieło. Prowadź mnie! - Ojcze - rzekł Jan łagodnie, ujmując dłoń starca - teraz noc, trudno ci będzie cokolwiek dojrzeć. Jutro rano usuną rusztowania i wtedy przekonasz się, że twój zięć jest godnym ciebie. - Prowadź mnie zaraz. Na niebie księżyc w pełni i dość jest jasno, by moje wprawne oko dojrzało wszystkie twe błędy. Idźmy! Jan nie opierał się, wziął tylko płaszcz i latarni~ i podążył za teściem. Maria, trawiona niepokojem, wziąwszy na ręce uśpioną dziecinę, pośpieszyła za nimi. Księżyc skrył się za chmurą i było ciemno. Szli szybko w głębokim milczeniu. Na tle nieba czarnymi liniami zarysowały się kontury rusztowania. Wojciech z gorączkowym pośpiechem zaczął wstępować na nie, za nim w milczeniu szedł Jan. Maria zatrzymała się na placyku przed kościołem i z niepokojem śledziła dwie postacie, wspinające się coraz wyżej... Księżyc wyjrzał zza chmury i łagodnym światłem oblał budowę, rusztowanie i dwóch ludzi wstępujących na nie. Wojciech słowa nie mówiąc, z wolna się posuwał, chwilami stawał i bacznie się murom przyglądał. Twarz jego coraz bardziej posępniała i bladła, a w oczach malowało się zdumienie i gniew dziki. Gdy weszli na szczyt rusztowania i przed ich oczami na jasnym tle nieba zarysowała się przezroczysta, jakby nie z cegły, lecz z lekkich pręcików złożona wieżyczka, stary mistrz zachwiał się i kurczowo uchwycił się słupa rusztowania. Był trupio blady, a jego oczy złowrogim blaskiem pałały. Ha - syknął - stworzyłeś arcydzieło! Sławny Wojciech żakiem przed tobą. Chyba szatan pomagał ci w robocie. Niechże cię teraz ratuje! Z tymi słowy z całej siły uderzył zięcia pięścią w piersi. Jan zachwiał się, rozkrzyżował ręce i runął z wysokości, ale padając uchwycił się za wystającą deskę i zawisł w powietrzu. Maria prawie nieprzytomna rzuciła się naprzód z krzykiem: - Janie mój! Ojcze, cóżeś uczynił? Ratuj go na rany Chrystusowe! . Ale Wojciech, oszalały z gniewu, podjął leżącą u stóp jego cegłę i cisnął ją w Jana. Ten upuścił deskę i z rozbitą głową padł u stóp Marii na kupę gruzu. Źródło:Władysław Zahorski . Podania i legendy Wileńskie
22.01.2009 02:18
Jasiński
Krzyżacy! Krzyżacy! Straszne to słowo napełniało przerażeniem, rozpaczą i nienawiścią serca Litwinów. Ileż bowiem klęsk sprowadzało na kraj zjawianie się tych zakutych w stal mnichów, którzy na płaszczach mieli wyobrażenie krzyża, jako godła miłości i miłosierdzia, w sercach zaś obłudę, złość i chciwość, a w rękach miecze zbroczone krwią bezbronnej ludności. Ci, niby głoszący naukę Chrystusową apostołowie zbrojni i dumni szli przez Litwę przy blasku płonących osad, wśród jęków i rzężenia konających pod ich mieczami, wśród płaczu złupionych i uprowadzanych w ciężką niewolę Litwinów, ich żon i dzieci. Po przejściu zbrojnych hufców krzyżackich miasta i osady obracały się w kupy gruzów i popiołów, setki trupów zaściełały drogi i zawisały na drzewach, a kwitnący i spokojny kraj zamieniał się w pustynię i olbrzymi cmentarz. Nie dziw tedy, że Litwini całym swym prostodusznym sercem nienawidzili Krzyżaków, że na pierwszą wieść o ich zbliżaniu się mężczyźni chwytali za topory i oszczepy, zaś kobiety z dziećmi szukały schronienia w niedostępnych kryjówkach leśnych i w miastach warownych. Gdy do Wilna doszła straszna wieść, że Krzyżacy przeszli Niemen, wkroczyli do Litwy i dążą ku stolicy, siejąc po drodze śmierć i spustoszenie, w mieście wszczął się popłoch nie do opisania. Z gorączkowym pośpiechem pakowano w skrzynie odzież, naczynia i klejnoty i ukrywano w lochach i kryjówkach podziemnych. Dniem i nocą wzmacniano zamki, do których schroniła się część mieszkańców z żonami, dziećmi i dobytkiem. Naprawiano ostrokół, opasujący krzywygród, sypano wały i pogłębiano fosy. Do warowni zwożono zapasy żywności, broni i prochu, słowem, w mieście i zamku wrzało jak w ulu. W trwożnym oczekiwaniu strasznego wroga upłynęło dni kilkanaście, aż jednej nocy zajaśniała na niebie krwawa łuna jako zwiastunka Krzyżaków, którzy chciwi mordu i łupów śpiesznie ku Wilnu dążyli. Jakoż nad ranem jaśniejąc od białych płaszczów, lśniących zbroi i pawich piór, wpadły do miasta pierwsze oddziały i wnet w kilku jego miejscach strzeliły w niebo płomienie zapalonych domostw i podniosły się słupy czarnych dymów. Rozległy się rozpaczliwe krzyki wywlekanych z kryjówek starców, niewiast i dzieci, których szlachetni rycerze przeszywali kopiami, wieszali i znęcali się w sposób nieludzki. Ani rozpaczliwe błagania bezbronnych ofiar, ani kwilenie niemowląt, odrywanych od piersi matczynej nie były w stanie poruszyć serc kamiennych. Sprawiwszy rzeź straszliwą, Krzyżacy rozłożyli się obozem około kościoła Panny Marii na Piaskach i zajęli samą świątynię, pomordowawszy naprzód kapłanów. Do północy trwała dzika orgia i rozpasanie. Nazajutrz przypuścili szturm gwałtowny do zamku, sądząc, iż z łatwością drewnianą twierdzę zdobędą. Ale mężna załoga godnie nieproszonych gości spotkała. Olbrzymie belki i kamienie runęły z góry na Krzyżaków, miażdżąc głowy i piersi, wrząca smoła i ukrop strumieniem lały się z wysokich parkanów i wałów, a kule kamienne wyrzucane z katapult, salwy broni ręcznej i chmury strzał w krótkim czasie zasłały trupem ziemię i fosy ciałami rannych i poległych wypełniły. Krzyżacy, nie spodziewając się tak zaciętego oporu, w nieładzie do obozu się cofnęli. Nazajutrz i w dniach następnych ponawiali szturm, ale zawsze z jednakowym skutkiem. Postanowili tedy wziąć twierdzę głodem, zajęli Górę Trzykrzyską i na niej wyznaczyli główną kwaterę. W pysznym namiocie zamieszkał mistrz zakonu, inne namioty zajęli komturowie i starszyzna, zaś główna sika pozostała na dawnym miejscu około kościoła. Czas upływał. W zamku z przerażającą szybkością topniały zapasy żywności i prochu. Zmniejszono do połowy dzienne porcje, ale każdy rozumiał, iż niedaleka jest chwila, kiedy trzeba będzie wybierać pomiędzy śmiercią głodową a niewolą, lub mieczem krzyżackim. Próbowano rozpaczliwych nocnych wycieczek, ale nie było sposobu wyparcia wroga, ponieważ roztopione śniegi znowu zamarzły i pokryły górę powłoką lodową, czyniąc ją nieprzystępną. W wojsku litewskiem byk żołnierz Jasiński. Niezgrabny i małomówny odznaczał się niezrównaną siłą i męstwem. Znany był dobrze Krzyżakom, którym jego miecz olbrzymi nieraz dał się we znaki. Jasiński powziął zuchwały zamiar wyparcia z Góry Trzykrzyskiej nieproszonych gości. Wyspowiadał się, całą noc krzyżem przeleżał, rano wysłuchał mszy świętej w katedrze i przyjął komunię. Tak pokrzepiony na duchu, wybrał spomiędzy koni najsilniejszego i najbardziej zmyślnego i ostro go podkuł. Było już południe, kiedy Jasiński, dosiadłszy rumaka, przez dolinę Świntoroga i Wilenkę dostał się do stóp góry. Z tej strony nie widać było na górze ani jednego Krzyżaka. Jasiński przeżegnał się i wbił ostrogi w boki koniowi, który jednym skokiem znalazł się wraz z jeźdźcem na pochyłości góry. Rozumne zwierzę, wiedzione instynktem, ostrożnie wspinało się po szklistej powłoce lodowej, wybierając miejsca, na których by się mogło na nogach utrzymać. Parę razy omal nie runęli do rzeki. Wolno, krok za krokiem, posuwali się naprzód, aż wreszcie stanęli na szczycie góry. Po chwili Jasiński znalazł się przed wspaniałym namiotem. Przy stole, pokrytym kobiercem i zastawionym jadłem i dzbanami z winem, oparty plecami o poręcz krzesła siedział sam mistrz zakonu. Znać tylko co skończył obiad i teraz w rozpiętym kaftanie, wyciągnąwszy przed siebie nogi i zwiesiwszy głowę na piersi, drzemał. Był sam w namiocie. Z innych dolatywał gwar głosów, śmiechy, cyniczne pieśni i brzęk pucharów. Było jasne, że cała starszyzna ucztowała, czując się bezpiecznie na niedostępnej górze. Jasiński wpadł do namiotu i zanim mistrz zdołał wydać głos, porwał go, zakneblował usta i skrępowanego na siodło rzucił. Odbyło się to z taką szybkością, że w obozie nikt nie spostrzegł porwania, zwłaszcza, że wejście do namiotu było zwrócone ku spadzistości, po której śmiałek na górę się dostał. Stokroć trudniejszym było zejście z góry, bo i koń musiał dźwigać ciężar podwójny i w obozie mogli lada chwila spostrzec porwanie mistrza. Ale szczęście sprzyja odważnym i Jasiński, choć z trudem niemałym, pomyślnie wszystkie przeszkody przebył i na dole się znalazł. W tej samej chwili na górze wszczął się tumult i hałas, jeden bowiem z knechtów spostrzegł Jasińskiego, gdy ten był już u spodu góry, a w jeńcu, w poprzek siodła leżącym, poznał mistrza. Zbiegli się Krzyżacy na brzeg góry, ale stali bezradni, ponieważ nie mieli ze sobą broni, by śmiałka ukarać. Dusząc się z wściekłości, musieli patrzeć, jak nienawistny Litwin ich wodza uwoził. W zamku radość i zdumienie granic nie miały, gdy na koniu zdyszanym i pianą okrytym, zjawił się Jasiński i pod nogi komendanta twierdzy rzucił swą zdobycz, w której poznano mistrza Krzyżaków, na wpół uduszonego, z twarzą wykrzywioną bólem, wstydem i wściekłością. Korzystając z popłochu, jaki na wieść o porwaniu wodza w obozie krzyżackim przy kościele na Piaskach powstał, załoga wypadła z warowni i sporo wrogów uśmierciła. Krzyżacy rozpoczęli rokowania, pragnąc wydostać mistrza z niewoli. Komendant twierdzy zażądał, aby Krzyżacy niezwłocznie Wilno i Litwę opuścili, oraz aby zwrócili jeńców i łup. Pod tym tylko warunkiem zgadzał się oddać im wodza. Ale wiedząc, iż szlachetni rycerze nie zwykli byli danego słowa dotrzymywać, zastrzegł, iż dopiero wtedy mistrza im odeśle, gdy już będą poza granicami Litwy. Musieli Krzyżacy przystać na te twarde warunki, obiecując sobie pomścić w przyszłości nieudaną wyprawę i na drugi dzień Wilno opuścili. Nie wiodło się im atoli, bo w puszczach już na nich czekali Żmudzini i prawie w pień całe wojsko wycięli, tak że tylko niedobitki do Prus wróciły, gdzie po niejakim czasie zjawił się również upokorzony wielki mistrz. Gdy o bohaterskim czynie Jasińskiego doniesiono królowi, ten dał dzielnemu żołnierzowi szlachectwo, nadał herb Jastrzębiec i Górę Trzykrzyską z innymi siedmiu na Antokolu. Takim jest początek rodu litewskiego Jasińskich, którzy w późniejszych już czasach fundowali w katedrze Wileńskiej altarię, zapisując na nią owe góry, które i dziś do kapituły wileńskiej należą i są znane jako "Altaria Jasińskich".
Źródło:Władysław Zahorski . Podania i legendy Wileńskie
22.01.2009 02:22
Hetman Michał Pac
Na Antokolu u stóp wzgórz malowniczych, gdzie za czasów pogańskich stała świątynia bogini miłości Mildy i gdzie Litwini w końcu czerwca odprawiali święto Lady, w roku 1666 znajdował się niewielki kościółek drewniany św. Piotra. Kościół był zrujnowany przez wojska moskiewskie w roku 1655, stał opuszczony, bez okien i bez drzwi i nabożeństwa w nim nie odprawiano. Wojsko litewskie w Wilnie, nie otrzymując przez czas dłuższy żołdu, zaczęło się burzyć. Michał Kazimierz Pac, hetman wielki litewski, wspólnie z Gosiewskim i Żeromskim byli wyznaczeni komisarzami dla obmyślenia żołdu zrewoltowanemu wojsku. Źli ludzie wichrzyli i buntowali żołnierzy, aż wybuchł bunt. Żołnierze rzucili się naprzód na Gosiewskiego i rozsiekali go, potem wywlekli z kościoła św. Teresy przy Ostrej Bramie modlącego się sędziwego wodza Żeromskiego i zabili go czekanem. Popełniwszy te dwa morderstwa, postanowili zgładzić także trzeciego komisarza - Paca.. Jakoż otoczyli i przetrząsali jego pałac antokolski, szukając hetmana, by z nim krwawą uczynić rozprawę. Tymczasem udało mu się wymknąć niepostrzeżenie i schronić do zrujnowanego kościółka. Tam padł krzyżem i modląc się gorąco, prosił Boga o poratowanie w niebezpieczeństwie. Wnet poczuł uspokojenie i wstąpiła weń otucha, toteż z wiarą, że Bóg go nie opuści i ocali, spokojnie czekał. Jakoż na razie nikomu z żołdaków nie przyszło na myśl szukać hetmana w ruinach kościółka. Upływała godzina za godziną. Do uszu hetmana dolatywały wrzaski żołnierzy, które to dawały się słyszeć tuż za ścianami kościółka, to się oddalały. Wtem Pac posłyszał przy drzwiach szmer i, będąc przekonany, że to któryś z żołnierzy odkrył jego kryjówkę, zaczął się modlić, gotując się na śmierć. Ktoś ostrożnie stąpał, starając się nie sprawiać hałasu. W mroku zalegającym wnętrze kościółka hetman rozeznał jakąś postać, zbliżającą się ku niemu i usłyszał szept: - Panie, gdzie jesteś? Ucieszył się Pac, poznawszy głos wiernego starego sługi. - Uchodźmy panie, bo lada chwila wpadną tu żołnierze. Przetrząsnęli już pałac i teraz szukają cię w zaroślach. Ujął dłoń swego pana i wyprowadził go na brzeg Wilii, gdzie ,już miał przygotowaną łódź. Szybko przeprawili się na drugi brzeg rzeki i wkrótce znaleźli się w miejscu bezpiecznym. Hetman Pac postanowił wybudować kościół na miejscu, gdzie tak cudownie uratowanym został. Jakoż stanął tu przepiękny, budzący podziw znawców i miłośników sztuki kościół śś. Piotra i Pawła. Inne podanie głosi, że pewnego razu hetman Pac, wyszedłszy ze swego pałacu, w pobliżu kościoła św. Piotra położonego, wstąpił do na wpół zrujnowanego i opuszczonego kościółka. Tu wśród kupy gruzów i gratów ujrzał krucyfiks z figurą Chrystusa, którego ręce i nogi były połamane, a twarz miała dziwnie smutny wyraz. Widok ten sprawił na hetmanie bolesne wrażenie. Podniósł z ziemi krucyfiks i, ze czcią ucałowawszy go, zabrał do swego pałacu. Wróciwszy do domu długo ze smutkiem rozmyślał. Tejże nocy i następnych miał Pac cztery razy jeden i ten sam sen, mianowicie ukazywał mu się Chrystus widziany w kościółku i obiecywał, że za litość, jaką mu hetman okazał, Bóg pomoże mu uśmierzyć zbuntowane wojsko litewskie i nad nieprzyjacioły wyniesie. Pod wrażeniem tych snów powziął Pac myśl wzniesienia kościoła i niebawem do dzieła przystąpił. Nie żałując kosztów, sprowadził z Włoch znakomitych budowniczych, rzeźbiarzy i artystów-malarzy którzy stworzyli arcydzieło, jakim jest kościół śś. Piotra i Pawła.
Źródło:Władysław Zahorski . Podania i legendy Wileńskie
26.01.2009 15:50
Figura Ukrzyżowanego Zbawiciela u Św. Jana
W ołtarzu kaplicy Bożego Ciała (ks. Ogińskich) w kościele św. Jana, wśród licznych wotów znajduje się staroświecka, sporych rozmiarów, rzeźbiona z drzewa figura Chrystusa na Krzyżu. Sprowadził ją w roku 1573 z Norymbergi i ofiarował kościołowi sławny Piotr Skarga. O tej figurze istnieje następująca legenda:
W XVII wieku w czasie wielkiego postu zakrystian wedle przyjętego zwyczaju osłaniał krepą wszystkie znajdujące się w kościele krucyfiksy. Gdy tylko wszedł do kaplicy Bożego Ciała, poczuł dziwny niepokój. Przystawił jednak do ściany przy ołtarzu drabinkę i wstąpiwszy na nią, już miał osłonić figurę Chrystusa gazą fioletową, gdy wtem usłyszał głos, wychodzący jakby z ust Zbawiciela, by tego nie czynił. Jednocześnie wypadła mu z rąk zasłona i jakby wiatrem została uniesiona w koniec kaplicy. Zakrystian pośpieszył do proboszcza, któremu opowiedział, co mu się wydarzyło, proboszcz zaś zawiadomił o tym biskupa. Odtąd ta jedna figura w kościele przez cały czas wielkiego postu pozostaje nie zasłonięta. Źródło:Władysław Zahorski . Podania i legendy Wileńskie
26.01.2009 16:30
Historia sprawidliwie nawróconego
(Mase Ger Cedek) Podanie żydowskie
Był w Polsce wielki Pan Pot...ki, który miał syna mądrego. Gdy chłopiec wyrósł, ojciec posłał go dla dokończenia nauk do miasta Paryża. Tam spotkał się on i zaprzyjaźnił z młodym Zarębą, synem niezamożnego szlachcica ze Żmudzi. Zaręba uczył się w Wilnie, a że był wielkim mędrcem, i prześcignął w naukach swoich rówieśników, więc dano chłopcu wiele pieniędzy i posłano go do miasta Paryża, gdzie był z wielką czcią przyjęty.[1] Pewnego dnia dwaj towarzysze poszli oglądać osobliwości Paryża. W jednej winnicy zobaczyli namiot, a w nim siedzącego nad książką starego Żyda niemieckiego. Księga była drukowana w nieznanym im języku. Zapytany starzec wytłumaczył, że jest to język święty-hebrajski, po czym na prośbę młodzieńców opowiedział im treść kilku rozdziałów. I słowa Zakonu weszły do ich serc, i uprosili starca aby ich uczył, a syn magnata obiecał mu hojną zapłatę. Odtąd trzy razy w tygodniu Pot...ki i Zaręba chodzili do Żyda na naukę, a w pół roku nauczyli się całego Pięcioksięgu. I stali się innymi ludźmi, ucząc się starego Zakonu. Nie pilnowali czasu uczenia się w Akademii i nie szli do domu modlitwy. Jednego dnia poszli ci dwaj przyjaciele przechadzać się po polu. I powiedział syn magnata do towarzysza: - Bracie, ja ci wszystkie skrytości serca mojego wyjawię, ale nie ogłaszaj tego. W sercu moim postanowiłem udać się do Amsterdamu, aby przyjąć wiarę żydowską, ponieważ wiara izraelska jest prawdziwą, jak wiemy. I odpowiedział Zaręba: - Jak ty, tak i ja. I ja tak zrobię, gdy będę miał pieniądze na koszta podróży. I przysięgli obydwaj i zawarli umowę i powiedzieli: - Bóg świadkiem między nami! Syn magnata pojechał do miasta Rzymu, aby zbadać, która wiara jest prawdziwa. I papież przyjął go z wielką czcią i uczył się w Akademii papieża i co tydzień wydawał ucztę dla wszystkich panów papieskich, a sługom ich dawał wielkie podarunki. I od nich dowiedział się o obyczajach papieża, że nie taki on świątobliwy, za jakiego się wydaje, że wcale nie wstępuje do nieba, jak o tym mówią, tylko siedzi sobie w najgłębszym pokoju. I uciekł z Rzymu Pot...ki, wsiadł na okręt i przybył do Amsterdamu i przeszedł na wiarę żydowską. Tymczasem Zaręba skończył nauki w mieście Paryżu i, nie mając o przyjacielu żadnych wiadomości, powrócił do swego kraju. Przejeżdżając przez dobra hetmana Tysz...cza, który był przyjacielem jego ojca i dał mu pieniądze na pobyt w Paryżu, wstąpił na noc do pałacu hetmana. Tysz...icz przyjął go z wielką czcią i zatrzymał przez parę miesięcy, a gdy mędrzec Zaręba chciał odjechać powiedział mu pan hetman: - Wyjawię ci tajemnicę serca mego, że ci dam jedyną córkę moją za żonę, bo cię pokochałem. I Zaręba pojął na dobre szczęście córkę hetmana za żonę i stał się bardzo wielkim ten młodzieniec między wszystkimi panami. I wszystkie potrzeby kraju zawisły od jego wyroku. A gdy żona powiła mu syna, przez miesiąc były wielkie uczty i oto wśród upojenia i radości zapomniał Zaręba umowy i przysięgi, którą zawarł w Paryżu ze swoim towarzyszem. W tym czasie przyszły listy z kraju polskiego, że zginął bez śladu syn magnata wielkiego, Pot...iego. Gdy to posłyszał Zaręba, bardzo się zląkł, że zapomniał o przysiędze, postanowił jej dotrzymać i jechać do Amsterdamu, chociaż przykro mu było rozłączyć się z żoną i synem. Ale żona z dzieckiem pojechała z mężem naprzód do Królewca, gdzie siedzieli rok, a potem do Amsterdamu i zamieszkali tam w pięknym mieszkaniu. Nazajutrz poszedł pan Zaręba do rabina, który w osobnej izbie obrzezał go i jego pięcioletniego syna. Żona jego, nie doczekawszy się męża do wieczora, poszła go szukać, a on posłał na przeciwko niej, aby go nie szukała, ponieważ on przeszedł na wiarę żydowską. Gdy to usłyszała, padła i zemdlała, a potem poszła do izby, gdzie był jej mąż, płakała, prosiła i rzekła: - I ja przejdę na wiarę żydowską. Kilka miesięcy uczyła się u kobiet Zakonu żydowskiego, a gdy się dobrze nauczyła, Dain, sędzia rozkazał kobietom, aby ją w wodzie zanurzyły. I stała się Izraelitką. I siedzieli w Amsterdamie długi czas, a potem pojechali do ziemi izraelskiej. A Ger Cedek (Pot...ki) pojechał do Niemiec, stamtąd do Rosji, lecz stęskniony za krajem wrócił na Litwę i przybył do miasta Ilji. Tam w bożnicy skarcił chłopca, który zachowywał się nieprzystojnie. Rozgniewany ojciec chłopca poszedł do panów i oznajmił, że tu jest Ger Cedek. Posłali sługi i okutego w kajdany żelazne odprawili do stolicy Wilna. I poznali wielcy panowie, że on jest synem magnata Pot...iego, i ściskali go i pytali: Skąd ci takie głupstwo? A gdy on nie odpowiedział im nic, gniewali się i rzekli mu: - Czemu nie odpowiadasz? Wszak tu idzie o twoje życie. - Głupcy jesteście. Nie odpowiadam wam, bo mnie nie nazwaliście moim imieniem. Jestem Izraelita, imię moje Abraham, a wy mnie zowiecie Pot...kim, a to jest imię goimskie. I wsadzili go do więzienia. Tam przyszedł biskup, mając w ręku krzyż złoty i rzekł mu: Oddaj mi należną cześć. On na to odpowiedział: - Oddałbym cześć i czapkę bym zdjął przed wami, bo wyście wielki pan, a ja Hebrajczyk, człowiek mizerny i pohańbiony, ale ponieważ trzymacie krzyż, to przed wami czapki nie zdejmę. Ger Cedek siedział w więzieniu cały rok, aż z wielkiego utrapienia zaczęły z niego wychodzić robaki. A on zwrócił robactwo wewnątrz, mówiąc: - Zniszczcie swoje ciało, ponieważ ciało moje jest z mięsa trefnego. A drugiego dnia święta Szewues wyszedł wyrok, aby go spalić. Przed spaleniem prosili go bardzo, aby powrócił do ich wiary, a on hańbił ich wielkim łajaniem i rozkazali katowi, aby mu wyrżnął język i wyciągnął go przez kark. A na Żydów był wielki strach i ciemność wielka w tym dniu i nikt nie wyszedł za drzwi domu swego. Tylko jeden wyszedł rabin Lezer Gisikes, który nie miał brody i przyszedł na miejsce spalenia, przekupił chłopca kata i dostał od niego popiołu ze spalonego ciała pobożnego i czystego, a od kilku goimów krwi świętego. Gdy jedna goimka śmiała się i rozwarła swą gębę, gdy kat urżnął jego język i skrzywił usta jego święte, goimka ta oniemiała i usta jej skrzywiły się na zawsze. Kilku safianików dało drwa, aby spalić sprawiedliwego. Tejże godziny spaliły się ich domy do gruntu. Tak niech zginą wszyscy Twoi nieprzyjaciele dla krwi Twojego sługi, która była przelana.
Nazajutrz przyszło pismo na pocztę, aby go nie zabijać, ale już było po wszystkim.
--------------------------------------
1 Legendę powyższą podaję w streszczeniu według J.I. Kraszewskiego (Wilno, t. III, str. 173),
który wydrukował ją pod tym tytułem w dosłownym tłumaczeniu z rękopisu hebrajskiego.
Do podania dała powód historia magnata Pot...ego, który w Amsterdamie przeszedł na wiarę
żydowską, i za to, gdy do kraju powrócił, był spalony w r. 1719 w Wilnie między zamkiem
a Wilią. Popioły jego pochowano na mogiłkach żydowskich za Wilią. Pamięć Abrahama (takie było
imię żydowskie Pot...iego) Żydzi mają w wielkim poszanowaniu i rocznicę jego spalenia obchodzą
drugiego dnia święta Szewues w Synagodze (przypis autora).

Źródło:Władysław Zahorski . Podania i legendy Wileńskie
26.01.2009 16:34
Dwóch Przyjaciół
Dwóch przyjaciół, spędziwszy wesoło kilka godzin w gospodzie, wyszło na przechadzkę. Gdy znaleźli się w pustym miejscu około Czarciej Góry, spotkali dwóch nieznajomych uzbrojonych ludzi. A ponieważ ani oni, ani ci ludzie nie chcieli ustąpić z drogi, więc wszczęła się kłótnia, a następnie bójka. Dobyto mieczów i rąbano się zapamiętale. Jeden z przyjaciół ciął przeciwnika, który padł z rozpłataną głową. Na hałas i szczęk oręża nadbiegli pełniący straż uzbrojeni pachołkowie miejscy, co widząc ten, który stał się zabójcą, zbiegł, korzystając z ciemności, zaś jego przyjaciel został pochwycony, odprowadzony do ratusza i nazajutrz przed sądem stawiony. Próżno się zaklinał i przysięgał, iż jest niewinny zabójstwa, sąd skazał go na ścięcie głowy. Wyrok miano wykonać nazajutrz na placu ratuszowym. Tej nocy prawdziwy zabójca nie mógł zasnąć. Dręczyły go wyrzuty sumienia, iż przelał krew ludzką i dopuścił do osądzenia na śmierć niewinnego przyjaciela swego. Nad ranem posłyszał głos, który mu nakazywał, aby szedł, wyznał swoją winę i ratował niewinnego. Zerwał się z posłania i przybiegł na miejsce stracenia w chwili, gdy kat czerwono ubrany brał miecz do ręki, by wyrok wykonać. Wielkim głosem zaczął wołać, by wyrok powstrzymano, gdyż on to właśnie jest winien zabójstwa. Sprawę ponownie rozpatrzono, niewinnego uwolniono, a przestępcę nazajutrz ścięto.
Źródło:Władysław Zahorski . Podania i legendy Wileńskie
26.01.2009 16:42
Duch Zygmunta Augusta
Król Zygmunt August po stracie ukochanej Barbary, był niepocieszony, opłakiwał ją i do końca życia nie zdjął żałoby. Nawet po śmierci duch jego odwiedzał miejsca, z którymi pamięć Barbary była związana. W ciągu kilku wieków, w pogodną noc letnią, gdy księżyc w pełni wschodził na horyzoncie i wysoko na niebie wypłynąwszy, zalewał łagodnym światłem ulice uśpionego Wilna, srebrzył gachy świątyń i domów i iskrzył się w falach Wilii, wtedy na szczycie góry zamkowej ukazywała się postać króla Zygmunta Augusta. Stał on oparty o mur baszty i smętnym wzrokiem spoglądał na dół na miejsca, z którymi tyle łączyło go wspomnień i na miasto, które kochał i do którego rozkwitu i świetności tak bardzo się przyczynił. Dawniej król niekiedy zstępował z góry, zwiedzał zamek dolny, niegdyś z przepychem przez siebie wzniesiony, a teraz chylący się ku upadkowi, szedł w ogrody Radziwiłłowskie, w których wyznał swą miłość Barbarze i posłyszał z jej ust, iż jest mu wzajemną, stawał przed pałacem, gdzie Barbara z matką mieszkała i długo mu się przyglądał, a potem wstępował do katedry i tu w kaplicy królewskiej długie chwile spędzał, z tą bowiem kaplicą związane były najbardziej radosne i bolesne wspomnienia. Tu w sklepie grobowym spoczęła pierwsza żona Zygmunta szesnastoletnia Elżbieta, tu w noc pamiętną kapłan pobłogosławił przed ołtarzem jego potajemny związek małżeński z Barbarą i tu w kilka lat potem złożył jej zwłoki. Mijały lata, dziesiątki lat, a za każdym razem, gdy król stawał na górze w świetle księżyca, oblicze jego było coraz smutniejsze. Czas i niedbałość ludzi niszczyły jedną po drugiej drogie sercu królewskiemu pamiątki, aż wreszcie nic nie pozostało z zamku dolnego i z pałacu Barbary, znikł ogród Radziwiłłowski, katedra zmieniła swój wygląd. Pozostała niezmienioną tylko dawna kaplica królewska, Król Zygmunt August po stracie ukochanej ale już nie ma w niej zwłok Elżbiety i Barbary. Przeniesiono je do nowej kaplicy i nie wiadomo, co się z tymi szczątkami stało. Po raz ostatni ukazał się król Zygmunt August na górze zamkowej przed stu laty. Stał z załamanymi rękami, z głową zwieszoną, a z piersi jego wydobywały się ciężkie westchnienia. Stał długo, po czym zakrywszy oczy dłońmi, odszedł i już więcej nie wrócił, gdyż nie ma światłem ulice uśpionego Wilna, srebrzył dachy świątyń, już na co spoglądać.
Źródło:Władysław Zahorski . Podania i legendy Wileńskie
26.01.2009 16:58
Cień Barbary
Dnia 8 maja 1551 roku w samo południe królowa Barbara, mdlejącymi rękami objąwszy za szyję swego królewskiego małżonka i usta swe do ust jego przycisnąwszy, ostatnie tchnienie wydała. Rozpacz Zygmunta Augusta granic nie miała. Jak przedtem nie odchodził od łoża chorej żony, tak teraz nie można go było oderwać od jej zwłok. Król, spełniając wolę Barbary postanowił przewieźć jej ciało do Wilna i nie chciał by spoczywała w Krakowie, ponieważ Jej Królewskiej Mości tu niektórzy za żywota wdzięczni być nie chcieli, niechajże i po śmierci jej tu nigdy nie widzą, ani mają. Długo trwała podróż żałobna. Król nie odstępując kolebki ze zwłokami, tuż za nią jechał konno, a jak tylko orszak żałobny zbliżył się do jakiego miasta albo wsi, Zygmunt August z konia zsiadał i szedł pieszo. Przed Wilnem na spotkanie wyszło duchowieństwo z biskupem na czele. Rozpłakały się dzwony żałobne z wież wszystkich kościołów. Tłumy ludu zaległy ulice miasta. Komnaty na zamku królewskim, katedra i cztery kościoły, w których odprawiano egzekwie, były obleczone kirem. W wypełnionej ludem katedrze odbyło się żałobne nabożeństwo, po czym zwłoki Barbary złożono w podziemiu kaplicy królewskiej, obok trumny pierwszej żony Zygmunta Augusta, młodziutkiej Elżbiety. Po pogrzebie ukochanej małżonki król był nieutulony w żalu, nic go nie zajmowało, całe dnie spędzał w jej komnacie, rozpamiętując szczęśliwe chwile z nią przeżyte, jej piękność, słodycz, jej dobroć anielską. Otoczył się pozostałymi po Barbarze pamiątkami, jej sukniami, klejnotami, robótkami ręcznymi, odczytywał listy przez nią pisane, pełne miłości i przywiązania. Zygmunt August nie mógł pogodzić się z myślą, że na tym świecie już nie zobaczy swej najukochańszej, a że z wychowania i jako dziecko swej epoki był zabobonny i wierzył w możność wywoływania dusz zmarłych za pomocą czarów, zapragnął tedy ujrzeć choć cień drogiej małżonki. Przywołano na dwór wszystkich znanych czarnoksiężników, ale żaden z nich nie podjął się spełnić żądania królewskiego. Wreszcie stanął przed Zygmuntem Augustem mistrz nad mistrzami - Twardowski, i gdy mu król powiedział, czego żąda od niego, po krótkim namyśle rzekł: - Miłościwy Panie, daną mi jest moc wywoływania z tamtego świata dusz zmarłych i mogę twe żądanie zaspokoić, ale w takim tylko razie, jeśli przyjmiesz warunki, które ci przedłożę. Oto, zastrzegam, Miłościwy Królu, abyś na widok tego, co zdziałam mocą swej sztuki, pozostawał niewzruszonym na miejscu, gdyż w przeciwnym razie nie ręczę za życie i duszę twoją. Król, ożywiony, nadzieją ujrzenia Barbary, przystał na wszystko. Twardowski zażądał, aby mu dano w zamku dolnym mieszkanie i zostawiono kilka dni czasu dla poczynienia niezbędnych przygotowań. Głośnego czarnoksiężnika umieszczono w baszcie od strony Wilii. Na wyznaczony dzień i godzinę Zygmunt August sam bez asystencji przybył do Twardowskiego i został przez niego wprowadzony do komnaty, w której miało się spełnić życzenie jego. Ściany niedużej izby sklepionej były okryte ciemnymi osłonami i jakimiś tajemniczymi hieroglifami. Przy jednej ścianie stały na dywanie cztery spore kadzielnice, a przed nimi w pewnej odległości fotel dla króla. Mrok panujący w izbie ledwie rozpraszały dwie świece woskowe w wielkich czarnych świecznikach. W środku pokoju na stole okrytym czarnym ze srebrną frędzlą suknem leżała laska czarnoksiężnika, oraz wielka w skórę oprawna księga pergaminowa, zawierająca rozmaite zaklinania i formuły wywoływania czarta i osób zmarłych. Wzruszony Zygmunt August zajął miejsce w przygotowanym dla niego fotelu, zaś Twardowski, włożywszy na się długą o szerokich rękawach czarną szatę z białymi na niej znakami kabalistycznymi, zapalił w kadzielnicach kadzidło i rozwarłszy księgę, rozpoczął zaklinania, wzywając ducha Barbary, by zstąpił na ziemię i ukazał się oczom swego małżonka. Z kadzielnic zaczęły podnosić się kłęby białawego dymu. Nerwy króla wskutek trwożnego oczekiwania i tajemniczości otoczenia były w wysokim stopniu napięte; wpatrzony przed siebie zapomniał król o całym świecie. I oto wśród obłoków kadzideł zarysowała się postać niewiasty i zaczęła przybierać coraz wyraźniejsze kształty, aż przed oczyma Zygmunta ukazała się Barbara. Biała, niemal przezroczysta stała z opuszczonymi rękami, łagodnym smutkiem znaczoną twarz miała zwróconą ku małżonkowi, a oczy jej miłośnie nań patrzyły. Król, zapomniawszy obietnicy, z okrzykiem zerwał się z siedzenia i, wyciągnąwszy przed siebie ramiona chciał się rzucić ku ukochanej, ale Twardowski powstrzymał go, a tymczasem widzenie rozwiało się.
Zygmunt August padł na fotel i zakrył twarz dłońmi, a głuche łkania wstrząsały jego piersią.
Źródło:Władysław Zahorski . Podania i legendy Wileńskie
12.02.2009 14:56
"Dowojna"
LEGENDA HERBOWA

Polska miała dokuczliwego i niebezpiecznego sąsiada w Litwie pogańskiej. Litwini przez puszcze leśne i bagna sobie tylko znanymi drogami wdzierali się w granice Polski, palili wsie i miasteczka, rabowali dobytek, wyrzynali starców i dzieci i tysiące bezbronnego ludu uprowadzali w niewolę. Zanim wojsko polskie puściło się w pogoń za rabusiami, już po nich śladu nie było. Podobną wyprawę na Polskę urządził w roku 1384 wielki książę litewski Jagiełło. Ten sam Jagiełło, który w trzy lata potem przyjął chrzest, poślubił Jadwigę i został królem polskim. Jagiełło w towarzystwie bojarów litewskich i kilku tysięcy zbrojnego ludu niespodzianie wpadł do Polski, splądrował ziemie mazowieckie, przeprawił się przez Wisłę, spalił wiele osad i miast, między innymi Opatów. Lud bezbronny i przerażony nie mógł stawić oporu dzikim najeźdźcom, tym bardziej, że wojska polskie w tym czasie były w innym miejscu zajęte. Kto tylko mógł, uciekał za Wisłę. Litwini dopuszczali się niesłychanych gwałtów i okrucieństw; zarzynali starców, z niektórych żywcem skórę zdzierali, lub na pale wbijali, hańbili niewiasty, a niemowlęta w ogień płonących zagród wrzucali. Rabując i niszcząc wszystko, doszli Litwini aż pod Wiślicz; stąd jednak zawrócili, po drodze napadli na Łysą Górę i zrabowali starożytny kościół i klasztor benedyktynów, słynący z bogactw. W orszaku Jagiełły znajdował się możny bojar wileński Dowojna. Młody, urodziwy, wspaniałomyślny i szlachetny, niepodobny był do swoich towarzyszy i chociaż korzystał z łupu wojennego i brał jeńców, ale nie mordował niewinnych ludzi, nie dopuszczał się okrucieństw i nawet innych od nich powstrzymywał. Temu to Dowojnie dostała się jako branka panna imieniem Helena, córka możnego rodu szlacheckiego herbu Abdank. Dowojna nie tylko nie nastawał na jej cnotę, nie tylko nie krzywdził, ale przeciwnie otoczył brankę jak najtroskliwszą opieką, dbał o jej wygodę, dogadzał we wszystkim i obchodził się jak z siostrą kochaną. Gdy rabowano kościół i klasztor łysogórski Dowojna zabrał starożytny relikwiarz srebrny, zawierający cząstkę Drzewa Krzyża Świętego i włożył go do tobołu razem z innymi zrabowanymi kosztownościami. Splądrowawszy i spustoszywszy znaczną połać ziemi polskiej, Jagiełło powrócił do Wilna z bogatym łupem i prowadząc ze sobą kilka tysięcy jeńców. Na spotkanie wielkiego księcia wybiegła na ulice miasta cała ludność i ze śpiewami, klaszcząc w dłonie, sławiła zwycięzców. Ciekawi przyglądali się łupom, ale kto tylko dotknął tobołu przez Dowojnę przywiezionego, padał martwy, jak piorunem rażony. Dziwił się wielki książę, że tyle ludzi nagle pomarło, a będąc poganinem, przypisywał to czarom. Gdy Dowojna opowiedział o tym, co się działo Helenie, ta wyznała, iż ukazał się jej we śnie posłaniec Boży - Anioł i powiedział, że Bóg zsyła śmierć na pogan, jako karę za nieposzanowanie Drzewa Krzyża Świętego. Dowojna powtórzył opowiadanie Heleny Jagielle, który rozkazał, by ta stawiła się przed nim z relikwiarzem. Obejrzawszy go z ciekawością i nie bez trwogi, wielki książę obdarzył pannę wolnością i polecił jej, by odwiozła relikwiarz do Polski i zwróciła go do kościoła, z którego był zabrany. Helena uprosiła Dowojnę, by jej towarzyszył w podróży. Po przybyciu do Polski i po zwróceniu relikwiarza klasztorowi benedyktynów, podróżni odszukali rodziców Heleny, którzy nie posiadali się z radości, widząc córkę żywą i zdrową. Helena przedstawiła im Dowojnę i opowiedziawszy, jak wiele dał jej dowodów dobroci i wspaniałomyślności, przyznała się, iż pokochała młodego Litwina i chętnie go poślubi, jeżeli on zgodzi się zostać chrześcijaninem Dowojna z radością przyjął propozycję, padł do nóg rodziców Heleny i poprosił ich o jej rękę. Wkrótce odbył się chrzest Dowojny i jego ślub z Heleną. Nowożeniec otrzymał szlachectwo polskie i herb żony Abdank, do którego na pamiątkę cudu dodano krzyż. Nowy ten herb został nazwany Dębno.
Źródło:
Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski .
12.02.2009 15:03
Bocian św. Kazimierza
W roku 1604 papież Klemens VIII zaliczył królewicza Kazimierza do rzędu świętych i przysłał bullę oraz chorągiew uwielbienia św. Kazimierza. Uroczystość kanonizacji odbyła się w Wilnie 10 maja 1604 roku. Bullę i chorągiew złożono w kościele św. Stefana za Bramą Rudnicką, skąd w uroczystej procesji przeniesiono je do katedry. Miasto przybrało postać odświętną. Domy na celniejszych ulicach przybrano w rośliny i kwiaty, z okien zwieszały się flandryjskie makaty, tureckie i perskie kobierce. Na ulicach, którymi procesja kroczyła, wzniesiono cztery bramy triumfalne, ozdobione herbami, napisami oraz malowidłami treści religijnej lub alegorycznej. Wystrzałem armatnim oznajmiono początek procesji, w której wzięły udział: rycerstwo, bractwa pobożne i dobroczynne, magistrat, cechy rzemieślnicze z chorągwiami, wszystkie zakony duchowne i księża świeccy, uczniowie akademii jezuickiej z profesorami oraz niezliczone tłumy ludu. Przez cały czas trwania procesji grała muzyka, strzelano z dział i rusznic, a we wszystkich kościołach wileńskich bito we dzwony. Procesja trwała osiem godzin i przez cały ten czas kanclerz wielki litewski Lew Sapieha przy pomocy dwóch diakonów dźwigał olbrzymią chorągiew uwielbienia św. Kazimierza. Gdy procesja wyszła z kościoła św. Stefana i kroczyła ulicą Rudnicką, nagle na jasnym lazurze nieba ukazał się punkt, który zwrócił na się ogólną uwagę. Punkt ów zbliżał się i rósł, aż poznano w nim bociana, który spuściwszy się przed samą chorągwią uwielbienia św. Kazimierza nie spłoszony gęstymi wystrzałami z dział i rusznic, na chwilę przysiadł na jej wierzchołku, a potem z wolna leciał nad miastem, przed procesją, jakby wskazując drogę pochodowi. Dziwne to zjawisko tłumaczono wtedy, że, jak bocian wytępia gady i żmije, tak i w tym jego zjawieniu się w uroczystej chwili upatrywać należy przepowiednię bliskiego i niezawodnego wytępienia wszystkich herezji.
Źródło:
Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski .
12.02.2009 15:21
Biskup Tabor i Żebrak Studzieński
Od wczesnego ranka przed pałacem biskupim w Wilnie stały gromadki ludzi; jedni przychodzili, inni, zasięgnąwszy wiadomości, z wolna opuszczali plac z wyrazem smutku i żalu na twarzach. Pomimo licznie zebranego ludu, cisza tu panowała zupełna i nikt głośniejszym nie odezwał się słowem. Przed bramą stało na straży dwóch halabardników, którzy bronili wejścia do wnętrza. Gdy z pałacu spiesznym krokiem ze spuszczoną głową i z powagą na twarzy wychodził kapłan albo kleryk, stojący przed bramą mężczyźni i kobiety cisnęli się doń, by wiadomości zasięgnąć. Nad ranem rozeszła się po Wilnie wieść, że sędziwy i powszechnie czczony biskup wileński Wojciech Tabor, zmożony chorobą walczy ze śmiercią. Komnaty pałacu biskupiego zapełniali prałaci, księża, panowie i przyjaciele umierającego. Od czasu do czasu przybywał posłaniec od króla Zygmunta, by zasięgnąć wiadomości o stanie zdrowia pasterza. W południe biskup odbył spowiedź, przyjął przenajświętszy sakrament i, kazawszy się ubrać w habit zakonny, w miękkim, szerokim fotelu spokojnie oczekiwał śmierci. Całe życie pasterza było nieprzerwanym pasmem ofiar i poświęceń. Dla siebie niczego nie potrzebował, wiodąc żywot surowy, ale gorliwie służył Kościołowi, Ojczyźnie i powierzonej sobie przez Chrystusa trzodzie. Żaden ubogi nie odszedł z pałacu biskupiego bez wspomożenia, żaden cierpiący bez rady i słowa pociechy. A ilu wdowami się zaopiekował, ile sierot przygarnął i wychował, o tym Bóg tylko, sam biskup i jego kapelan wiedzieli. W sejmie zdanie Tabora zawsze było cenione i szanowane, a i królowie Aleksander i Zygmunt chętnie słuchali rady rozumnego i świątobliwego pasterza: Największą jednak zasługą biskupa było otoczenie Wilna murem obronnym. Gród Giedyminowy, opasany tylko drewnianym parkanem, już nieraz srodze od wrogów ucierpiał. Pustoszyli go Krzyżacy, Tatarzy, wojska carów moskiewskich i sami książęta litewscy w czasie walk między sobą. Zamek królewski na Turzej Górze, opasany zewsząd Wilią i Wilenką, był prawie niezdobyty, ale miasto, nie mające murów, stało bezbronne, tym bardziej, że mieszkańcy nie zawsze byli zdolni skutecznie bronić swych siedzib. Biskup Tabor, bolejąc nad klęskami, jakich Wilno tylekroć doznawało, postanowił zaradzić złu, zwłaszcza, że w tym czasie hordy tatarskie pustoszyły Litwę i Wilnu groziło niebezpieczeństwo. Przedstawił tedy królowi i magistratowi konieczność obwarowania miasta. Wyjednał u króla rozkaz, aby każdy obywatel dzielnicę, w której ma posiadłość, murem obwiódł, za co na rok jeden był wolny od służby wojskowej i płacenia podatku. Gdy w roku następnym Tatarzy, spustoszywszy okolice Mińska i Słucka, zdawali się zmierzać ku Wilnu, przerażeni mieszczanie szybko i gorliwie wzięli się do roboty pod osobistym dozorem biskupa. Sędziwy pasterz na czele uroczystej procesji, w asystencji całego duchowieństwa obszedł miasto, poświęcając i odprawując modły w miejscach, gdzie miały stanąć bramy. Dla wszystkich robotników zastawiono kosztem biskupa stoły z jadłem, po czym przystąpiono do pracy. Kilka tysięcy ludzi stanęło na wyznaczonych miejscach. Nie tylko mieszczanie, kobiety i dzieci, ale również szlachta, magnaci i księża nosili materiał budowlany. Każdy poczuwał się do obowiązku i pragnął bodaj choć jedną cegiełką przyczynić się do dzieła, toteż mury rosły z zadziwiającą szybkością. Ale skarb magistratu nie był na tyle' zasobny, żeby tak kosztowne dzieło do końca mógł doprowadzić, co widząc biskup Tabor nie pożałował własnej szkatuły, oddając na prowadzenie budowy całkowity dochód z kilku majętności, dostarczając z własnych dóbr robotnika i pożywienie dla pracujących. Olbrzymie musiały to być wydatki, ale świątobliwy pasterz, powodowany skromnością, gdy mur już stanął, spalił wszystkie swe księgi rachunkowe, aby nikt nigdy nie dowiedział się, ile na to grosza wyłożył. I znowu uroczysta procesja zwolna się posuwała wzdłuż nowo wzniesionych murów. Prowadził ją biskup Tabor pontyfikalnie przybrany w asystencji kapituły. Za nim szedł król Zygmunt w otoczeniu senatorów i magnatów litewskich. W procesji wzięły udział wszystkie duchowne zakony wileńskie, cechy z chorągwiami, wojsko i niezliczone tłumy odświętnie przybranego ludu. Domy upiększono kwieciem, z okien zwieszały się drogie kobierce i makaty. Dzwony ze wszystkich kościołów i uroczyste śpiewy wypełniały powietrze. Muzyka grała, strzelano z dział i rusznic. Od czasu do czasu wstrząsał powietrzem huk wielkiego działa Witoldowego, ustawionego około cerkwi Pationki, czyli Piatnickiej przy ulicy Wielkiej. Przygarbiony wiekiem biskup miał na twarzy wyraz szczęścia i radości. Gdy stawał przed każdą z pięciu bram, padał na twarz i ze łzami dziękował Bogu Najwyższemu, iż mu dzieła szczęśliwie dokonać pozwolił. Z pięciu bram dotąd przetrwała jedna tylko i zasłynęła w całym świecie chrześcijańskim. Jest to brama Miednicka, czyli Ostra z cudownym obrazem Najświętszej Panny. Pracowity żywot biskupa zbliżał się ku końcowi. Pasterz spokojnie oczekiwał śmierci i żegnał się z otaczającymi go przyjaciółmi, księżmi i kapitułą, gdy do komnaty weszło poselstwo od króla i miasta z burmistrzem na czele. Na widok umierającego dobrodzieja wszyscy padli na kolana, a burmistrz drżącymi ze wzruszenia słowy dziękował pasterzowi w imieniu króla i miasta za wszystkie dobrodziejstwa, jakie Wilnu świadczył, po czym prosił, by biskup pozwolił ku wiecznej o nim pamiątce, wznieść jego pomnik na murach, którymi dzięki jego staraniom miasto zostało opasane. Nie zgodził się na to wielki w swej skromności starzec i, dziękując za dobre chęci, rzekł: - Najlepszym dla mnie pomnikiem będzie mur, który aby był trwałym, wy i wasi potomkowie brońcie go przed wrogiem i podtrzymujcie, by się w gruzy nie rozsypał. Proszę i żądam, aby temu, kto po moim zgonie pierwszy wejdzie do miasta przez Miednicką bramę, było wypłacone z mojej szkatuły 30 złotych... Tejże nocy żałobne dzwony z wież wszystkich kościołów wileńskich obwieściły miastu, że biskup Wojciech Tabor umarł. O wschodzie słońca, jak tylko otwarto bramy miejskie, pachołkowie, trzymający straż przy bramie Miednickiej, ujrzeli żebraka, który drogą wiodącą z Miednik wlókł się na szczudłach do miasta. Gdy tylko wszedł pod sklepienie bramy, został ku wielkiemu swemu przerażeniu przez pachołków ujęty i do ratusza odstawiony. Tam jeden z rajców odczytał mu ostatnią wolę zmarłego biskupa i po spisaniu aktu wręczył 30 złotych. Żebrakiem tym był szlachcic Marcin Studzieński. Ten, gdy mu przed laty kilku wskutek przeciągu sparaliżowało obie nogi, próżno szukał ratunku u rozmaitych lekarzy. Nie pomogli mu również alchemicy, zamawiacze i szarlatani, do których się udawał. Kalectwo nie ustępował o, pomimo że przeleczył znaczną część fortuny i z człowieka zamożnego stał się prawie ubogim. Zasłyszawszy, że w Oszmianie mieszka pewien ksiądz franciszkanin, sławny ze skutecznego leczenia rozmaitych chorób, Studzieński wyprzedał resztki tego, co jeszcze posiadał i pojechał do Oszmiany. Ale i tu czekał go bolesny zawód, ponieważ po kilku tygodniach kuracji zakonnik oświadczył mu, że sztuka lekarska nic na jego cierpienie nie poradzi i tylko cud uzdrowić go może. Postanowił tedy nieszczęśliwy kaleka jechać do Częstochowy i tam przed cudownym obrazem Bogarodzicy błagać o uzdrowienie. Wynajął wózek i wieczorem wyjechał z Oszmiany. W pół drogi do Wilna w lesie napadli go zbójcy, zabili woźnicę, a Studzieńskiego mocno potrubowali i, zabrawszy wszystkie, jakie posiadał pieniądze, porzucili go na drodze. W ten sposób Studzieński został żebrakiem i na szczudłach powlókł się do Wilna, nie przeczuwając, co go tu czeka. Otrzymawszy tak niespodziewanie pieniądze, Studzieński powlókł się podziękować swemu dobroczyńcy i pomodlić się u jego zwłok. W pałacu biskupim na niskim tapczanie, przykrytym czarnym suknem spoczywał snem wiecznym biskup Tabor, przybrany w ornat i infułę. Przy ołtarzu księża kolejno odprawiali msze święte, zaś tłumy płaczącego ludu, niczym fale przepływały przez komnatę żałobną. Studzieński padł na kolana i gorąco się modlił, a gdy potem zbliżył się, by ucałować ręce zmarłego, zdało mu się, iż od złotych krzyży wyszytych na rękawiczkach biskupa, bije niezwykła jasność. Jednocześnie poczuł w całym ciele dziwne osłabienie, gorąco i jakby prąd przechodzący przez plecy i kończyny. Sądząc, że to duszne powietrze tak go osłabiło, wyszedł na ganek i tu usiadłszy, wnet zasnął. Obudził go stojący na straży halabardnik, który zwymyślał biedaka i brutalnie ze schodów zepchnął, tak że Studzieński stoczył się na sam dół. Zerwał się przestraszony i, zapomniawszy szczudeł, począł co tchu uciekać, jakby miał zdrowe nogi. Doznawszy cudu uzdrowienia, Studzieński udał się do kapituły i tu spisano akt, do którego dołączono świadectwo księdza z Oszmiany o nieuleczalnej jego chorobie. Studzieński zamieszkał na Litwie i za trzydzieści złotych, otrzymanych od biskupa, rozpoczął handel, a tak mu się we wszystkim wiodło, iż wkrótce z żebraka stał się zamożnym człowiekiem. Jego powodzenie było tak zadziwiające, że osoby, rozpoczynające jakiś interes, zapraszały Studzieńskiego do spółki, płacąc za sam tylko jego udział znaczne pieniądze, ponieważ było wiadomym, że każde przedsięwzięcie, do którego on należał, świetnie się rozwijało i przynosiło ogromne zyski. Studzieński na pamiątkę doznanego cudu kazał odlać z czystego srebra wielką tablicę z opisaniem cudu i takową tablicę zawiesił w katedrze w kaplicy Wniebowzięcia. W XVII wieku w czasie najścia nieprzyjaciela kaplica została obrabowana i w liczbie innych kosztowności zginęła także wspomniana tablica.
Źródło:
Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski .

12.02.2009 15:27
Bekiesz
Jedna z gór wileńskich, położonych nad Wilenką nosi nazwę góry Bekieszowej, albo Bekieszówki od imienia sławnego wojaka Kacpra Bekiesza. Podanie głosi, że Bekiesz odznaczał się niezwykłą odwagą i dokonywał szalonych czynów, na jakie nie śmieli się ważyć najwięksi śmiałkowie. Otóż Bekiesz wobec licznych świadków wjeżdżał konno na stromą i piaszczystą górę i, odpocząwszy na jej szczycie, zjeżdżał tą samą drogą. Była to wycieczka karkołomna, toteż przyglądający się jej z brzegu Wilenki ludzie byli przekonani, że Bekieszowi pomaga nieczysta siła, tym bardziej, że był on odszczepieńcem. Ale do czasu dzban wodę nosi. Pewnego razu odważny ten wojownik, jak zwykle, szczęśliwie dostał się na górę, ale gdy nazad się spuszczał, koń się potknął i razem z jeźdźcem stoczył się z wysokości do Wilenki. Obaj zabili się na miejscu. Bekiesza pochowano na tejże górze, która odtąd nazwę Bekieszowej otrzymała, i na grobie jego postawiono pomnik. Takim jest podanie o śmierci Bekiesza; nie jest ono jednak zgodne z prawdą. Węgier Kacper Bekiesz, niegdyś rywal, a potem druh serdeczny króla Stefana Batorego, był dowódcą piechoty węgierskiej, słynął z męstwa i odznaczył się w kilku wyprawach wojennych. Umarł w Grodnie roku 1580. Ciała jego z rozkazu króla przywieziono do Wilna, a ponieważ Bekiesz należał do szkodliwej sekty antytrynitariuszy, a właściwie był ateuszem, bo nawet umierając, powiedział: "Nieba nie pragnę, piekła się nie boję", przeto nie mógł być pogrzebany na żadnym cmentarzu chrześcijańskim. Król kazał pogrzebać jego ciało na wierzchołku góry piaszczystej nad Wilenką i nad, grobem postawił pomnik w kształcie wieżyczki z kopułką. Z czasem, wskutek osuwania się zbocza, wieżyczka znalazła się nad urwiskiem, aż w roku 1843 podczas burzy runęła. Sława wojenna i śmierć Bekiesza zatarły się w pamięci ludu, natomiast powstało podanie o wieżyczce, postawionej na miejscu, gdzie niby zaskoczyła go śmierć.
Źródło:Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski .
12.02.2009 15:45
Bazyliszek
Wśród odwiecznych borów nad brzegami pięknej Neris (Wilii) i wartkiej Wilny (Wilenki) kryła się niewielka osada. Ubodzy jej mieszkańcy mieli bardzo skromne wymagania, ponieważ nigdy daleko od swej siedziby nie oddalali się i czasem tylko od kapłana, albo od zbłąkanego podróżnego zasłyszeli, iż są kraje, w których i przyroda jest inna i ludzie żyją inaczej i dostatniej. Niemało dziwów opowiadali przechodnie prostodusznym osadnikom, którzy takowe opowiadania za bajki poczytywali. Nie nęciły ich tedy obce kraje. Kochali swoją cudną Neris, jej czyste, błękitne wody, łąki zielone, pagórki i gęste lasy, które rozbrzmiewały śpiewem niezliczonego ptactwa. Poważny niedźwiedź miał tu legowisko, potężny tur szukał w cieniu wiekowych dębów schronienia, a lekkie sarny przebiegały puszczę w rozmaitych kierunkach. Lasy dostarczały osadnikom grzybów, jagód, zwierza i skór, pszczoły miodu, a rzeka ryb pod dostatkiem. Z krzemienia, obłupawszy i wygładziwszy go, robili broń i narzędzia, chociaż nie misterne, niemniej jednak pożyteczne. Mając niewielkie potrzeby, z łatwością na miejscu zaspokajane, czuli się osadnicy szczęśliwymi w swych chatkach ubogich, dziękowali bogom za dobrodziejstwa, jakimi ich obdarzali i przez wdzięczność wznosili ołtarze, palili ognie i składali ofiary. Wszystko tu było proste, i życie, i miłość, i śmierć sama. Zdarzało się, iż silny i barczysty osadnik, wyszedłszy na łowy, już do swej zagrody nie wracał, znajdował bowiem śmierć w uścisku niedźwiedzia lub na rogach tura. Niejeden spoczął na piaszczystym dnie rzeki, lub został przygnieciony olbrzymim drzewem. Były to wypadki powszednie i nieuniknione. Ale snadź prostoduszni osadnicy znad Neris obrazili bogów i ich zemstę na siebie ściągnęli. Może nie dopilnowali ognia świętego i ten zagasł, albo za mało słoniny i innych ofiar na ołtarzach złożyli, a może dziewica nie dochowała ślubowanej czystości, dość, że rozgniewani bogowie okropną zesłali karę. Oto na wzgórzu w pieczarze zamieszkał od niedawna straszny potwór bazyliszek, o którym nikt powiedzieć nie mógł, jak wyglądał, ponieważ każdego, co się do pieczary zbliżyć próbował, zabijał wejrzeniem i pożerał. Wśród ciemnej nocy z dala migotały u wejścia do jaskini dwa zielonkawe światełka. To bazyliszek z legowiska wypełzał i ofiary wyglądał. Biada nieostrożnemu myśliwemu, który, goniąc zwierzynę, zapędził się ku wzgórzu, biada dziewicy i dziecku, szukającym tu kraśnych jagód i kwiecia... Spotkawszy się ze wzrokiem potwora człowiek drętwiał i padał, jakby rażony piorunem. Wtedy bazyliszek pożerał ofiarę. Nie gardził zgrzybiałym starcem, ani niemowlęciem, ale przede wszystkim czyhał na dziewice. Już wiele rodzin opłakiwało ojców, wielu młodzieńców utraciło swe ukochane, wiele matek zawodziło po stracie dziatek, a potwór wciąż nowe porywał ofiary. Błagano bogów, palono liczne ofiary, zakopano żywcem do ziemi jedną z dziewic. Nic nie skutkowało. Toteż smutek zawisł nad szczęśliwą dotąd osadą. Na polance pod rozłożystym dębem zebrali się na radę sędziwi kapłani i starszyzna. Przemyśliwano nad sposobami zgładzenia strasznego wroga. Jedni doradzali zbudować z kłód olbrzymich wysoką ścianę, która by osadę od wzgórza oddzieliła, inni byli za wznieceniem pożaru w zaroślach koło jaskini... Słowem każdy występował z projektem, ale wszystkich najpiękniejszych planów trzeba było się wyrzec wobec niemożebności zbliżenia się do bazyliszka. Naradom przysłuchiwał się młody osadnik. Silnie zbudowany, o długich, jasnych włosach, spadających na ramiona, o złocistym puszku, który zdobił mu wargę i śniade, żywym rumieńcem okraszone policzki, o oczach dziwnie głębokich, był on uosobieniem męskiej siły i piękności. Dziewczęta czułym spojrzeniem goniły za nim, gdy zwinny i lekki uganiał się za zwierzem, albo silnym ramieniem sieć ryb pełną z wody ciągnął. Niejedna kochała go skrycie i pragnęłaby z nim losy podzielić. Były i takie, co się udawały po kryjomu do czarownicy miłosnej, prosząc, aby natchnęła pięknego młodziana miłością, ale ten pozostawał obojętny na wdzięki i uśmiechy wdzięcznych dziewic, od kilku bowiem miesięcy ukochał Jagnę, uroczą i świeżą jak nimfa rzeczna. Jagna płaciła mu wzajemnością i nieraz, siedząc nad brzegiem rzeki, skąpani w świetle księżyca i zasłuchani w trelach słowika, marzyli o radosnej przyszłości. Młodzieniec rozpoczął budowę nowej chaty, która miała być znacznie od innych okazalszą i nawet posiadała okno z naciągniętym na ramie pęcherzem, tak że w izbie było jasno. Nie żałował pracy, by nagromadzić jak najwięcej skór niedźwiedzich, wilczych i rysich. Wraz po wykończeniu budowy mieli się pobrać. W tym właśnie czasie zamieszkał w jaskini na wzgórzu bazyliszek i gdy zrozpaczona ludność już znikąd nie spodziewała się pomocy, młody osadnik powziął zuchwałą myśl zgładzenia potwora. Rozumiał dobrze na jak straszne niebezpieczeństwo się naraża, ale dodawało mu odwagi przekonanie, że zabijając bazyliszka, ratuje swą Jagnę, którą czekał los innych dziewic przez niego pożartych. Rozważny i w walkach ze zwierzem do ostrożności nawykły, długo przemyśliwał, w jaki sposób podejść wroga, nie będąc przez niego widzianym. Złożył bogom bogatą ofiarę, długo i gorliwie się modlił, aż w końcu ułożył plan postępowania. Słyszał nieraz od przechodniów, iż w sąsiednich krajach ludzie posiadają płyty metalowe tak wyszlifowane, że odbijają w sobie wszelki przedmiot, ku któremu zostaną zwrócone. Człowiek widzi w takiej tafli odbicie swej twarzy wyraźniej, niż w stojącej wodzie. Postanowił za wszelką cenę nabyć podobną blachę, którą podróżni zwali zwierciadłem. Pożegnał płaczą cą Jagnę i niebawem udał się w drogę. Uciążliwa i pełna niebezpieczeństw była jego podróż przez puszcze i moczary. Doznawał głodu i strachu, gdy duchy leśne otaczały go nocami, a nimfy jeziorne i błotne wabiły go ku sobie. Niejedną noc spędził bez snu na drzewie, by nie stać się łupem dzikiego zwierza. Nieraz padał ze znużenia, zwłaszcza, że dźwigał na sobie sporo skór bobrowych, lisich i innych, by za nie nabyć zwierciadło. Zwyciężył jednak wszystkie przeszkody i wrócił do osady ze zdobytym skarbem. Nikomu nie zwierzył się ze swym zamiarem, nikomu zwierciadła nie pokazał. Tylko Jagna była we wszystko wtajemniczona i chociaż trwożyła się o ukochanego, nie próbowała go jednak powstrzymać. Przysięgła tylko, że jeśli jej luby zginie, ona również uda się do jaskini i odda się bazyliszkowi na pożarcie. Nadszedł wreszcie dzień, przeznaczony na spełnienie zamiaru. Ledwie jutrzenka zaróżowił a brzeg nieba, mężny młodzieniec udał się ze zwierciadłem ku wzgórzu. Droga od rzeczki Wilny wiodła wciąż ku górze, porośnięta krzewami i usypana głazami. Niebawem poczuł swąd siarki i zgnilizny, aż oto potknął się o jakiś przedmiot okrągły, który mu spod stóp się potoczył. Była to zbielała od słońca i deszczów czaszka ludzka. Zrozumiał, iż jest bliskim celu, zdwoił tedy uwagę i raz jeszcze rozważywszy plan postępowania, śmiało postąpił naprzód, starając się nie sprawiać hałasu i ukrywając się za krzewami i głazami. W ten sposób, choć wolno, ale stale, zbliżał się ku jaskini. Swąd siarki i ciał gnijących stawał się coraz bardziej nieznośnym, zaś w zaroślach i pomiędzy kamieniami coraz więcej walało się kości nawet z kawałami mięsa. Wtem młodzian posłyszał dziwny dźwięk, podobny do szumu wody kotłującej. Stanął i wyjrzał zza głazu, a to, co ujrzał, było tak okropne, że omal nie krzyknął i zwierciadła nie upuścił. U ciemnego wejścia do pieczary leżał olbrzymi potwór z głową jak u ropuchy, z paszczą szeroką, z której kły zakrzywione wystawały. Brudno zielonawym cielskiem przypominał potwornej wielkości jaszczurkę. Tylna część ciała leżącego na brzuchu bazyliszka ginęła w mroku jaskini, zaś pod wyciągniętymi naprzód potwornymi łapami leżało okrwawione i straszliwie poszarpane ciało młodej dziewczyny. Tylko głowa pozostała nieuszkodzoną, a twarz z szeroko rozwartymi źrenicami zachowała wyraz śmiertelnej trwogi i przerażenia. Potwór spał, grube nabrzmiałe powieki przykrywały jego wyłupiaste oczy. Nozdrza rozdymały się i z głośnym chrapaniem wyrzucały kłęby pary i smrodliwego dymu, które zarażały powietrze. Bazyliszek widocznie poczuł obecność żywej istoty, drgnął bowiem, przeciągnął się i podniósł powieki, spod których błysnęły straszliwe ślepia. Odważny młodzieniec czekał na tę chwilę i niosąc przed sobą zwierciadło, szybko zza głazu wystąpił. Potwór przez chwilę pozostał nieruchomy ze zdumienia, wnet jednak szybkim ruchem wysunął się z pieczary i wsparłszy się na łapach utkwił wzrok w zwierciadle. W tejże chwili wydał ryk straszliwy, wyprężył się i uczyniwszy skok w powietrze, całym cielskiem olbrzymim runął na ziemię. Z szeroko rozwartej paszczy strumieniem buchnęła czarna, cuchnąca posoka. Po chwili już nie żył. Zabił się własnym wzrokiem, który się od zwierciadła odbił. W tej właśnie chwili słońce jasne, jakby rosą poranną obmyte, wyjrzało zza lasu i rzuciło miliony blasków i snopy promieni na niebo i ziemię. Młodzieniec pochwycił róg, zwieszający się mu przez ramię na rzemieniu i w czystym powietrzu rannym zabrzmiała pieśń radosna, pieśń triumfu. Grał coraz namiętniej, coraz głośniej, a metaliczne dźwięki biły w niebo i płynęły w przestrzeń, aż dosięgły osady, budząc uśpionych mieszkańców. Wybiegli z chat i zagród, rozumiejąc, iż stało się coś niezwykłego. Ujrzeli Jagnę, pędzącą lotem ptaka ku wzgórzu, gdzie bazyliszek na swe ofiary czyhał. Rzuciła słów kilka i cały tłum w ślad za nią pomknął. Upłynęło chwil kilka i tenże tłum wracał ku osadzie, niosąc na barkach dzielnego zbawcę wśród radosnych okrzyków i sławiąc jego poświęcenie, męstwo i roztropność. Na wzgórzu w pobliżu jaskini wzniesiono z kamienia basztę czworokątną, od której samo wzgórze nazwę Bakszty otrzymało. Narbutt w Pomniejszych pismach historycznych podaje inną odmianę podania o bazyliszku, wyjętą ze starego rękopisu pt. Descriptio historica brevis civitatis vilnensis: "Dziwne, a trudne do uwierzenia opowiadają rzeczy o podziemiach pod górą Bakszty Subockiej. W jakowem podziemiu jakoby czarownicy, czarownice i djabli subotki swoje zwykli wyprawować, od czego i Bakszta Subocką się nazywa. Są nawet wiadomości, że w podziemiu takowem Bazyliszki się były zagnieździły, które zstępujących tam ludzi spójrzeniem zabijały na miejscu. Po odkryciu owej śmiercionośnej otchłani i nieszczęśliwych doświadczeniach, posłano razu jednego człowieka odważnego, a był to zbójca, skazany sądownie na karę śmierci. Temu na plecach zawieszono zwierciadło i dano w obie ręce pochodnie gorejące. Idący zawsze tyłem zbliżył się w końcu do miejsca, gdzie był Bazyliszek, który sam siebie w zwierciadle oko w oko ujrzawszy, zawył okropnie i zdechł. Źródło: Podania i legendy Wileńskie Władysław Zahorski .
Strona z 8 < Poprzednia Następna >