Publikuję poniżej wspomnienia pani Anny Strawińskiej- Marti, córki pułkownika Edwarda Strawińskiego, rozstrzelanego przez Rosjan w okolicach Lwowa wraz z innymi oficerami Wojska Polskiego. Pani Anna jest córką właścicieli pałacu w Wodnikach koło Halicza (woj. stanisławowskie),obecnie zamieszkała w Gatineau koło Montrealu w Kanadzie. Z tej racji, iż z rodziną Strawińskich bardzo blisko była związana moja rodzina, otrzymałem od pani Anny dwie części jej wspomnień. Pierwsza część to opis jej relacji z wyprawy do jej rodzinnych miejsc, czyli do Wodnik, Halicza i okolic. Druga część traktuje o zesłanie rodziny Strawińskich i naszej bohaterki do Kazachstanu, skąd uciekła wraz ze starszą siostrą, która potem zginęła w Powstaniu Warszawskim...
Anna Strawińska-Marty "Powrót do Ziemi Halickiej"1992
"Jest koniec sierpnia 1992 roku.Wynajęta we Lwowie taksówka mknie wśród pofalowanych pól. Pachnie świeżo zaorana, czarna, żyzna ziemia.Jest słoneczny, letni poranek i w miarę jak zbliżamy się do położonych koło Halicza Wodnik, wracają dawne wspomnienia.O, tutaj skręciliśmy od stacji na prawo i gościniec prowadził wśród pól. Dziś wysadzana kiedyś czereśniami droga, bieli się teraz rzędem domków. Wieś rozrosła się na przestrzeni 2 kilometrów, zmieniając całkowicie krajobraz. Dojeżdżamy do skrzyżowania dróg. Jeszcze stoi jakże stary już domek Sygala, właściciela małego sklepu, w którym można było kupić niezbędne w gospodarstwie rzeczy, takie jak: chleb, mąkę, cukier, zapałki, naftę. Rodzina Sygalów zginęła w stanisławowskim getcie. Ich kilkunastoletni syn- Moszko ukrywał się podobno jakiś czas w wodnickim lesie, ale jak długo młody chłopak mógł żyć w takich warunkach, za pomoc któremu groziła śmierć? Naprzeciw domu Sygala stoi teraz, już wśród innych, nasz dawny tzw. "stary dom". W domu tym mieściła się kiedyś jeszcze za czasów naszego dziadka, administracja majątku. Gdy moi rodzice przyjechali do spalonych w 1920 roku przez Budionnego Wodnik, był to jedyny budynek, który ocalał z pożogi. Dziś mieści się tu sklep i biura administracji kołchozu. Rzucam okiem na ganek domu. Kiedyś obrośnięty był dzikim winem, w którym zawzięcie rajcowały od rana do wieczora wróble. To tutaj przeżyłam, jakże dalekie, ale i mocne, pierwsze wrażenia z dzieciństwa: szum drzew w czasie burzy, drgającą, złocistą plamę słońca na podłodze i strach przed Panem Bogiem, który jak mi powiedziano, jest wszechmocny i niewidzialny, więc widzi też mnie samą, czteroletnią, w naszym dziecinnym pokoju. Ale nie teraz czas na wspomnienia. Mijamy Wodniki, odkładając zwiedzanie znajomych kątów na później i jedziemy do Łanów. Droga wspina się przez las, dawnym szlakiem naszych wypraw do "Dęba". Rósł tu kiedyś ogromny dąb, któremu las sięgał do pasa. Od dęba był nasz wspaniały, długi zjazd saneczkami, trochę niebezpieczny z powodu ruchu na gościńcu. Oddzielone od Wodnik pasmem wzgórz, Łany są dużą, ludną wsią. Ta ziemia jest zamieszkała od prawieków i na wzgórzach otaczających osiedle, znaleziono stare groby i narzędzia z epoki kamienia. Auto staje przed dużym obejściem, w którym mieszczą się dwa domy. Mieszkają w nich trzy pokolenia. Pokolenie starsze to Michał Smuk z żoną. Jego ojciec Grzegorz, służył najpierw w domu naszego dziadka, a potem i u nas. Widzę go jeszcze, gdy w wigilijny wieczór, uroczyście ubrany w ciemnym garniturze i białych rękawiczkach, podaje do stołu. Syn jego, pomimo podeszłego wieku, jest pełen życia.Spod gęstej czupryny śmieją się do nas żywe, niebieskie oczy. Zamyka mnie w gorącym, serdecznym uścisku, wykrzykując: "Oj panuńciu! Nareszcie ja panuńcię zobaczył! "Panuńcia"- jakże dawno mnie ktoś tak nazywał. Młodsze pokolenie Smuków to jego córka z mężem, też Michałem i dwoma kilkunastoletnimi córkami. Są mili, życzliwi i dosyć oblatani we współczesnym świecie. Byli stosunkowo niedawno (razem z córkami) w Polsce. Nieobce są im problemy polityczne i gospodarcze nowo powstałej Ukrainy. Wchodzimy do domu. Jest to przestronny, kilkupokojowy budynek o jasnych, dużych oknach i nowoczesnych, na "wysoki połysk"meblach. Całość robi dostatnie wrażenie, a ludzie są czysto i starannie ubrani. Dom ich razem z wnętrzem, mógłby z powodzeniem służyć za mieszkanie w jakimkolwiek zachodnim kraju. Szybko wykrywam jednak jego dwa zasadnicze braki: brak łazienki i "cichego kącika". Ten ostatni w stylu sławojki stoi na podwórzu i pilnie jest strzeżony przez dwa nieprzyjazne psy. A mycie się? No cóż, na podwórzu jest ukryty w krzakach kran, do którego pobiegnę o trzeciej nad ranem, żeby w mrokach wczesnego poranka móc się trochę umyć. Tymczasem sadzają nas za stołem i zaczyna się zwykła niespieszna, wiejska rozmowa o przeszłości, o rodzinie, o życiu w Polsce. Notuję, że mało kto (podobnie jak w Polsce)pyta mnie o Kanadę. Ja zresztą nie biorę zbyt żywego udziału w konwersacji, która toczy się po ukraińsku. O ile mój brat Stefan biegle włada tym językiem, ja chwytając łatwo wątek wypowiedzi, nie mam odwagi nim mówić.Wolę z dwojga złego mówić po polsku, bo i tak wszyscy mnie rozumieją. Przy okazji stwierdzam, że kobieta w tej wiejskiej społeczności rzadko zabiera głos przy mężczyznach i to co powie, jest jakby mniej ważne. Gdy nasza młoda gospodyni będzie chciała ze mną porozmawiać, zrobi to późnym wieczorem, gdy wszyscy pójdą spać. Do stołu nakrytego pięknym obrusem, zasiadają też tylko mężczyźni, no i ja tytułem gościa. Obiad jest prosty, ale i obfity: rosół, ziemniaki, kiszone ogórki, gulasz, kompot, no i wódka. Tę ostatnią, ku mojemu zgorszeniu, będą nam proponować nawet do śniadania. Zaczynają się wspomnienia snute przez naszego wiekowego gospodarza. Opowiada, jak to ja płakałam, gdy mój obecny tu brat, mnie kuksał, jak to pani Morawska z Jeziórka zapisała mnie swój majątek, jak to swatano moją ciotkę z panem Dzieduszyckim, ale ona wolała wstąpić do klasztoru i jakie to u nas były przyjęcia. Powoli, owiana mgiełką nostalgii przeszłość, przeistacza się w legendę. Słucham trochę wzruszona, trochę ubawiona tej udziwnionej historii mojej własnej rodziny. Ale czas na zwiedzanie, bo nasz pobyt w Łanach jest krótki. Pakujemy się do bardzo wysokiej, potężnej ciężarówki, służbowego wozu zięcia naszego gospodarza. Ruszamy w kierunku Wodnik. Wodniki! Ile razy wracałam myślami do miejsca mego urodzenia. Czy to w okresie grypy, gdy nieistniejący dom symbolizował opiekę i bezpieczeństwo, czy na sali koncertowej, gdy słuchając muzyki szybowałam nad znajomym krajobrazem, czy wreszcie w rozmowach z moim bratem, gdy dyskutowaliśmy wierność zapamiętanych szczegółów. Teraz wracam do nich krótko, ale w rzeczywistości.
Zaczynamy od Hetmanki. Hetmanka, góra z której rozciąga się przepiękny widok na całą dolinę Dniestru i sięga aż po Karpaty, zawdzięcza swą nazwę hetmanowi Stanisławowi Jabłonowskiemu, wielbicielowi Marysieńki Sobieskiej. To on ufundował kościół w pobliskim Mariampolu, to do niego należał cały ogromny klucz majątków z Mariampolem, Łanami i Wodnikami włącznie. Hetmanka stanowiła cel naszych częstych, ale trudnych spacerów, bo stoki jej spadają ostro w dół. Teraz jesteśmy na jej szczycie i nie mogę się nadziwić przepięknemu krajobrazowi, jaki się przede mną roztacza.
"Nad Hetmanką błękity
Obraz w sercu wyryty"
jak pisała w niezbyt może literacko udanym, ale tchnącym prawdziwym sentymentem, siostra mojej matki, wspominając w klasztorze rodzinne strony. Migocą się w słońcu pętle Dniestru, niebieszczą się w dali Karpaty, a w dole pod nami wśród drzew i pól ścielą się Wodniki.
Mój brat chce koniecznie zobaczyć w lesie na stokach Hetmanki źródło, z którego jeszcze przed I wojną światową mój dziadek sprowadzał kamiennymi rurami wodę do dworu w Wodnikach. Wodniki, rzecz na owe czasy niesłychana, miały bieżącą wodę i były skanalizowane. Teraz kamienna płyta zbiornika zamieniona została na cementową. Zarośnięte, dzikie otoczenie świadczy, że rzadko ktoś tu przychodzi, by oczyścić źródło.
Wychodzimy z lasu na stok góry i spuszczamy się na dół. Pachnie macierzanka, żółci się dziewanna, niebieszczą się małe bodiaki, zwane mikołajkami. Zrywam ich cały pęk, mam zamiar je zasuszyć i bez większych skrupułów ekologicznych umieścić je w moim kanadyjskim salonie.
Dochodzimy do miejsca, na którym stał kiedyś nasz dom. I tu można by zastosować słowa Chrystusa, odnoszące się do zniszczenia Jerozolimy: "I ujrzycie brzydkość spustoszenia". Już od mojego brata, który był już uprzednio w Wodnikach, wiedziałam, że dom rozebrano, a park wycięto. Nie spodziewałam się więc odnaleźć wiele ze znajomego krajobrazu. Ale to, co zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Ze ślicznego, zadrzewionego miejsca zostało tylko puste porosłe chwastami wzgórze.
Wskutek wycięcia drzew zmieniły się też perspektywa i wymiary terenu. Przestrzeń urozmaicona kiedyś krzewami i drzewami jest teraz jakoś żałośnie mała, biedna i skurczona. Z trudem odnajdujemy resztki fundamentów na których stał dom. Opodal jakieś byle jak sklecone, zaniedbane chlewnie. Przechodzimy do sadu. To już nowy sad posadzony na miejscu starego. I znów to samo uczucie opuszczenia i bylejakości. Wchodzimy w las, który kiedyś graniczył z parkiem. Zdarzało się, że w zimie sarny podchodziły pod dom ze stoickim spokojem znosząc szczekanie uwiązanej na łańcuchu wilczycy Iskry. Las został ten sam. Drogi jego są jakby bardziej zarośnięte, ale życie kipi jak dawniej w ciemno-zielonym gąszczu. Jakże przepięknie jest tutaj na wiosnę. Najpierw bieleją śnieżyczki, potem zawilce, żółcą się złote jaskry, niebieszczą fiołki, przylaszczki i sasanki. Całe poszycie lasu jest wtedy jednym kolorowym dywanem.
Dochodzimy do tzw. kątowego sadu. Rosły tu kiedyś drzewa owocowe, a dla nas dzieci to cel naszych częstych leśnych wypraw. Gnieździła się tu też para prawdziwych kruków, czarnych z białymi znakami na skrzydłach, do których moi bracia nieopatrznie strzelali, nie wiedząc zapewne, ze ten gatunek był pod ochroną i na wymarciu. Z kątowego sadu skręcamy w głęboki wąwóz. Przy jego wejściu stoi duża drewniana altana, w której od czasu do czasu odbywają się zabawy. Na zboczach wąwozu panoszyły się kiedyś wspaniałe stare buki. Pnie niektórych z nich poznaczone były inicjałami żołnierzy z I wojny światowej. Dziś rosną też buki, ale młode, zapewne potomkowie tych starych.
Wśród pokrzyw i krzaków drapiemy się ostrą skarpą wąwozu do tzw. "starej drogi", która dawno, dawno temu prowadziła przez las do Łanów. Jest to królestwo lisów, których żaden ustrój, ani myśliwi nie zdołali wykurzyć.
Z zielonego szlaku starej drogi wychodzimy na wolną przestrzeń wodnickich pól. Jesteśmy u stóp wzgórza tzw. "Szutrowiska". Za tą prozaiczną nazwą kryje się jeden z najpiękniejszych wodnickich zakątków. Tylko Hetmanka może się z nim porównać. Ale o ile zbocza Hetmanki spadają ostro, są bardziej dzikie, stoki Szutrowiska schodzą łagodnie ku Wodnikom, przechodząc stopniowo w uprawne pola.
Z daleka widać zarysy dawnego folwarku, stary cmentarz, wieś i hen dalej, okoliczne wsie osadzone w dolinie Dniestru. Kiedyś moja matka marzyła o wybudowaniu tutaj pełnego słońca domu, w którym mogłaby spokojnie malować i w którym (jak podejrzewam)byłaby z dala od swoich hałaśliwych dzieci i problemów gospodarczych. Dochodzę do wzgórza i kładę się w trawie. Przychodzą wspomnienia. To tutaj korzystając z okopów z I wojny światowej, bawiliśmy się z moim bratem w "Potop". W miarę potrzeby przedzierzgiwaliśmy się w coraz to inną postać z Trylogii, a ja byłam raz nawet księżną Wiśniowiecka., a mój nieznośny i czupurny brat zwracał się do mnie per " księżna pani". Przeszły lata, przemierzyłam inne kontynenty i inne kraje, a Szutrowisko zostało to samo: ciche, nasłonecznione, urocze.
" Z Szutrowiska dochodzimy do zostawionej na dawnym folwarku ciężarówki i aleją jesionową, która prowadziła kiedyś do domu, wyjeżdżamy na gościniec w kierunku Mariampola. Po prawej stronie mulista, pełna żab dawna odnoga Dniestru- Ochaba. Po lewej stronie stary cmentarz i Obłonie, łąka na której rosną na wiosnę ciemnoczerwone dzikie tulipany.
Ciężarówka wspina się bez trudu na zbocza mariampolskiej góry, która tak trudna była dla koni. Po prawej stronie kapliczka, w której stała kiedyś figura Św. Jana Nepomucena. Kapliczkę tę wybudowano w XVII wieku na pamiątkę jakiegoś regimentarza, który zmarł tam z ran otrzymanych na wojnie. To w w jej pobliżu zamordowali Ukraińcy naszego proboszcza, księdza Marcina Bosaka w 1941 roku.
Wjeżdżamy do Mariampola. Stare XVII- wieczne miasteczko było w większości zamieszkała przez Polaków. Dziś przeważa napływowa ludność ukraińska. Więcej domów, bardziej ciasno. Mijamy zaniedbany rynek i dojeżdżamy do kościoła i klasztoru Sióstr Miłosierdzia, które przed wojną prowadziły tutaj sierociniec. Obecnie w murach klasztoru mieści się więzienie dla przestępców-alkoholików. Z barokowego frontonu kościoła zdjęto krzyż. Znikła tez stara i piękna figura Matki Boskiej. Całość otacza wysoki mur wzmocniony zasiekami z drutu kolczastego. Idziemy na zamek. Spalony w czasie I wojny światowej zamek należał kiedyś do książąt Jabłonowskich. Była to jedna z łańcucha fortec wybudowanych w XVII wieku, dla zabezpieczenia granic polskich przed najazdami Turków i Tatarów. Z potężnej, położonej tuż nad Dniestrem budowli zostały tylko ruiny- cel niedzielnych spacerów mariampolan. Z zamkowej góry roztacza się śliczny widok na wijący się Dniestr, na dalekie pola i wsie. U stóp zamku, od strony miasteczka mogiła poświęcona bojownikom spod znaku Bandery. Dużo kwiatów.
Samo miasteczko jest jakieś senne, przygasłe. Wiele tu nowych, pozbawionych wdzięku domów. Szaro, mimo jasnej, słonecznej pogody.
W połowie drogi do Wodnik, już za mariampolską górą, skręcamy w stronę Dniestru. Z entuzjazmem przebieram się w kostium kąpielowy i wskakuję do rzeki. Ale woda pełna jest zielonych glonów, z równym więc zapałem wychodzę na brzeg. To nie jest Dniestr mojego dzieciństwa - rwący i czysty. Woda wskutek długotrwałej suszy jest niska, a zanieczyszczenie bardzo duże. Wracamy do Wodnik i po drodze zatrzymujemy się na chwilę, żeby przywitać się z Teklą Marycz. Tekla kojarzy mi się ze wspomnieniami z najmłodszych lat. Z jej niedużej, zgrabnej sylwetki, szybkich, pewnych ruchów promieniowała zaradność i ład. Przychodziła do nas do prania i widzę ją jeszcze jak pochylona nad balią, usiłuje przywrócić czystość koszulom mojego studiującego we Lwowie brata.
Tekli nigdy nie widziałam zaniedbanej, czy brudnej, a w jej bardzo ubogiej chacie na skraju wsi panował zawsze idealny porządek. Tuż przed wojną Tekla wyszła za mąż za Polaka, ale to małżeństwo nie ułożyło się pomyślnie: mąż wyjechał do Polski, a ona została sama. Niestety, nie zastajemy jej w domu. Zresztą nie wiadomo, czy by nas poznała. Jest już, jak powiedzieli nam jej sąsiedzi, bardzo wiekowa i myli wypadki i ludzi.
Wracamy więc do Łanów. Jeszcze jeden rzut oka na Hetmankę, na las, na znane pola i ciężarówka staje przed domem. Tu czeka nas obfita kolacja o bardzo podobnym do poprzednich posiłków menu kolacja. Jedzenie jest proste, ale dobre. Ta wyhodowana we własnym ogrodzie żywność na zupełnie inny smak, niż nasze masowe produkty. Po kolacji jesteśmy zaproszeni do naszego dawnego furmana Iwana. Iwan został mi w pamięci jako nieduży pucułowaty chłopak. Dziś to już stary zniszczony człowiek. Jego niebieskie, żywe kiedyś oczy straciły blask, okrągła, trochę mongolska twarz wydłużyła się. Nasz gospodarz jako dawny żołnierz niemieckiej formacji SS-Galizien ma za sobą 10 lat obozu koncentracyjnego w Workucie. Jego myśli zdają się krążyć wokół tych przeżyć. Opowiada nam, jak za chleb dał sobie wyrwać obozowym złodziejaszkom dwie złote korony.
Podają nam kolację. Zaczynam się wzbraniać, ale nie ma mowy. "Prynuka" jest tak intensywna, że odmówić byłoby niegrzecznie. Dobrze, że choć przy piciu wódki, jako kobieta mam taryfę ulgową.
Dyskretnie obserwuję wnętrze. Te same, już widziane, trochę toporne meble. Wysokie oszklone szafy, solidne fotele i krzesła. styl bardziej drobnomieszczański niż wiejski. Podobnie jak u Smuków, domy w których mieszkają różne pokolenia, stoją ciasno jeden koło drugiego, połączone ze sobą tym samym obejściem.
Zastanawiam się, z czego żyją ci ludzie. Jak wynika z rozmowy, część z nich pracuje w kołchozie, a część jak nasz szofer Michał, dojeżdża do fabryk w pobliskich miasteczkach. Uderza duże zaludnienie wsi.
Wieczór kończy się wreszcie trzecią kolacją u przygodnych znajomych(byli z wizytą u mojego brata w Gdańsku). Wracamy do domu śmiertelnie zmęczeni, nakarmieni i napojeni do granic wytrzymałości. Mnie gospodyni pościeli rozkładaną kanapę w salonie. Pościel jest śnieżnobiała i po europejsku nakrochmalona. Zmuszam się ostatnim wysiłkiem woli do umycia zębów, licząc, że kąpiel w Dniestrze zastąpi mi codzienny prysznic.
"Budzi nas następnego dnia jeszcze jeden słoneczny poranek. Śliczna pogoda towarzyszy nam zresztą stale w ciągu tej wyprawy. Dziś program dnia pracowity. Najpierw zwiedzamy nowo wybudowaną cerkiew w Łanach. Murowana z czerwonej cegły, z blaszanym dachem jest solidna, ale bez specjalnego wdzięku. Co innego jej delejowska biała siostrzyca, wybudowana na początku XIX wieku. Ta ostatnia zachowała cały swój urok epoki, która nad pośpiech i praktyczność przedkładała klasyczny umiar i harmonię kształtów. Przejeżdżamy przez Delejów, kiedyś polską XV-wieczna osadę i kierujemy się na Byszów. Dla mnie Byszów- to ciocia Żancia Hohendorffowa. Osoba pełna życia, osobistego uroku i energii, lubiąca młodzież i zwierzęta, podróże i przygody. Jestem jej do dziś wdzięczna za to, że zwracała na mnie uwagę wtedy, kiedy większość starszych relegowała mnie do dziecinnego pokoju. Pamiętam, jak w czasie jazdy końmi z Wodnik do Byszowa (ciocia Żancia zabierała mnie czasem do siebie) z wielkim zainteresowaniem wypytywała się mnie o powieść, którą usiłowałam napisać. Nikt poza nią nie brał na serio literackich ambicji dziesięcioletniej dziewczynki. Tę bardzo dobrą dla wszystkich osobę spotkał tragiczny koniec. Po przejściu bolszewików wyjechała do Stanisławowa, co było roztropnym posunięciem, ale jak mówi w "Pożodze" Kossak-Szczucka- "każde stworzenie samo idzie ku losom swoim i ku przeznaczeniu". Wróciła na jeden dzień do Byszowa, zapewne, żeby coś zabrać ze swoich rzeczy i tutaj ją złapano i pod pretekstem krytyki Związku Sowieckiego, okrutnie zastrzelono ją pod lasem. Teraz jedziemy szukać jej grobu.
Już czernieje bogata gleba byszowskich pagórków. Z dworku cioci Żanci ani śladu, a cmentarzy jest dwa. Jeden błyszczy nowymi krzyżami i napisami w języku ukraińskim. Drugi częściowo polski, częściowo ukraiński porasta młoda olszyna. Jak w tym gąszczu znaleźć grób? Z pomocą przychodzi nam starszy, mocno kulejący mężczyzna. Z początku nie wie o kogo nam chodzi. Nazwisko Hohendorff nic mu nie mówi, ale jak pada zdanie "taka pani, co ją w 1939 roku zamordowali" ożywia się- "O, pani baronowa!" i prowadzi do ukrytego wśród chaszczy grobowca rodziny Hohendorffów. To tutaj już w czasie okupacji niemieckiej przeniesiono zwłoki cioci Żanci. Dziś grobowiec rozwalony jest u podstawy. Bieleją złożone szczątki. Tablica z nazwiskiem wyrwana. Nawet figura Matki Boskiej wieńcząca grób, ma utrąconą głowę. W gąszczu młodego lasu poprzewracane krzyże i figury. Cisza i dzikość. I nawet teraz, gdy piszę te słowa w zaciszu mojego kanadyjskiego domu, przenika mnie zgroza wobec tego opuszczenia i zapomnienia. Po krótkim pacierzu i paru zdjęciach wychodzimy z cmentarza. Nasz przygodny przewodnik, zgodnie ze starą wiejską tradycją, nakazującą pomoc podróżnym, odmawia zapłaty.
Teraz droga wśród pól prowadzi do Horożanki. Horożanka to prawie miasto. szeroka droga, jakiś większy sklep, na którego mizerne towary ciekawie zerkam. Wszystko wydaje mi się bardzo ubogie i w złym gatunku. Dużo niespieszących się, pomimo powszedniego dnia, ludzi. Zajeżdżamy przed kościół, a raczej przed budynek, który kiedyś był kościołem. Solidne mury stoją, mimo, że dach przecieka. Wyrwane drzwi i okna. Po wystroju wnętrza ani śladu. Wchodzimy na pagórek, na którym stał kiedyś, zbudowany na fundamentach XVII-wiecznej fortecy- dom naszych znajomych, państwa Romanowskich. Rozległy widok na okoliczne wzgórza i pola. Jakiż to piękny kraj i jak daleko odeszli od niego jego dawni mieszkańcy, których los porozrzucał po Polsce, Stanach i Kanadzie.
Droga prowadzi teraz do Halicza. Niestety prawie się nie zatrzymujemy w mieście. Z trudem usiłuję złapać w przelocie coś znajomego w czworoboku halickiego rynku. O, tutaj na rogu stał kiedyś kiosk organizacji "Strzelec", w którym sprzedawano pyszne lody i pamiątki z alabastru. To tutaj kupiłam w prezencie mojej matce alabastrowe okrągłe pudełko. Pamiętam,,że kosztowało 60 groszy i że zapłaciłam należność uskładanymi, pojedynczymi groszami ku wielkiej konfuzji mojego brata. To w jednej z tych szarych kamienic mieszkał dr Obler, który mnie szczepił przeciw ospie i z któregoś z tych domów przy stacji wywieziono moją matkę, moją siostrę i mnie do Kazachstanu w 1941 roku. Przyjechałyśmy do Halicza tylko na jedną noc i wywieziono nas z tym, co miałyśmy tylko na sobie.
Koło Halicza zwiedzamy z młodym przewodnikiem, skansen starych domów mieszkalnych ludności Podkarpacia. wnętrza wyposażone są w przedmioty codziennego użytku. Szczególnie ciekawa jest zbudowana dla bezpieczeństwa w czworobok, zagroda huculska. "Powiedz mi, gdzie przebiega granica między Bojkami a Łemkami?" - pada pytanie mego brata. Powinnam wiedzieć, bo właśnie przeczytałam na ten temat książkę. Nim jednak zdążyłam odpowiedzieć, pada inne, dające do myślenia pytanie naszego przewodnika- "A gdzie przebiega granica między Polakami a Ukraińcami ?"
Naszym następnym etapem jest XI- wieczna cerkiew Św. Pantelemona (przed wojną franciszkański kościół św.Stanisława), jedyny zabytek romański na tych ziemiach. Cerkiew zachwyca czystością linii, oszczędnością efektów architektonicznych, wobec których gotyk wydaje się przeładowany i sztuczny. Z żalem myślę, że z chwilą gdy świątynia ta zostanie po odnowieniu oddana do użytku liturgicznego, zniknie pod bogactwem wyposażenia jej surowa prostota. Ale nie tylko cerkiew urzeka mnie swoim pięknem. Oprowadzający nas po niej przewodnik ma w sobie coś ze średniowiecznych szaleńców Bożych, którzy swoje życie poświęcili budowaniu katedr.
Zastaliśmy go w trakcie piłowania ogromnego bloku piaskowca. Jego, o regularnych rysach twarz, jest spalona od słońca, ciemne, duże oczy zaczerwienione od kamiennego pyłu, ręce zniszczone ciężką pracą. Ale z jakim pietyzmem ten człowiek zwraca nam uwagę na każdy szczegół, z jakim żalem mówi o wolnym tempie budowy i z jakim znawstwem komentuje historię świątyni i dokonane w niej naprawy.
Poniżej cerkwi, ekipa archeologów z Kijowa pracuje przy wykopaliskach grobów książąt halickich. Przypominam sobie, jakiego hałasu narobiło odkrycie tych grobów tuż przed wojną i jak moje rodzeństwo wybrało się je zwiedzać, zostawiając mnie w domu pod pretekstem, że jestem za mała. Widziałam potem, już w czasie wojny, w jednym z lwowskich muzeów ("Czarnej Kamienicy" Sobieskiego) czaszkę ruskiej księżniczki znalezioną na tym cmentarzysku. Małą kształtną główkę oplatał kunsztowny diadem z miedzi.
Z wykopalisk jedziemy wykąpać się w Łomnicy. Stan wody jest wprawdzie niski, bo to rok suszy, ale czysta, rwąca woda znakomicie odświeża. z Łomnicy znów do Wodnik. Biegnąca wzdłuż ostrej skarpy droga przez wieś jest nierówna i pofalowana jak dawniej. Przypominam sobie, jak trudno było furmanowi utrzymać w zimie sanie nad brzegiem spadającej ku Ochabie pochyłości i jak się bałam, że spadniemy do rzeki. Zatrzymujemy się przy cerkwi. Była to kiedyś cerkiew unicka, dziś jest prawosławna. Małe Wodniki podzielone są teraz na dwa wyznania: narzucone przez Rosjan prawosławie i powracający do życia kościół greko-katolicki. Przed cerkwią parę kobiet przygotowujących dekoracje do jutrzejszego święta Matki Boskiej. Przyglądają się nam ciekawie, ale z rezerwą. Jesteśmy dla nich przybyszami z dalekich stron i nasze, kiedyś wodnickie istnienie nie ma już dla nich żadnego znaczenia. A przecież ta odległa przeszłość wraca do nas niespodziewanie w postaci małej książeczki do nabożeństwa, należącej kiedyś do naszej prababki. Oddaje ją nam syn naszej dawnej służącej, Polki z pochodzenia- Andzi Horbaczewskiej. Losy rodziny Horbaczewskich były w pewnym stopniu powiązane z naszą rodziną. Ich dziadek służył jeszcze u naszego dziadka i z nim jeździł do tak odległych miast, jak Warszawa i Wiedeń. Z początkiem okupacji bolszewickiej, tego już bardzo wiekowego człowieka wezwano na przesłuchanie, w czasie którego usiłowano mu wmówić, jak strasznym krwiopijcą był nieżyjący już wtedy mój dziadek. Ale stary człowiek nie dał się zastraszyć. Podniósł głos i skrzyczał młodego enkawudzistę, wymyślając mu od smarkaczy i stwierdzając śmiało, ze pan był dobry i sprawiedliwy.Jego żona była "lekująca". Pamiętam, jak jej otulona ciepła chustką postać z koszykiem baniek w ręku, pojawiała się w dziecinnym pokoju, gdy uporczywy kaszel nie chciał mnie opuścić.
A jej synowa, Andzia? Andzia była szczupła, ciemnowłosa i bardzo jak na Wodniki, miejska. Ta miejskość z biegiem lat miała zaniknąć i trudno było pod sylwetką wiejskiej kobiety, odnaleźć dawną szykowną mieszkankę Lwowa.
A teraz patrzę na stojącego przede mną Władzia, jej syna. Ma orzechowe, trochę skośne oczy i rysy twarzy swojego ojca, a Anton, jak jego nazywano, był człowiekiem bardzo przystojnym. Książeczkę, którą mi Władzio podaje poznaję natychmiast. Leżała ona wraz z innymi na klęczniku mojej matki. Ciemna, skórkowa oprawa i srebrny krzyżyk na okładce. Ten krzyżyk uchronił ją chyba od zniszczenia. Otwieram ją. Na pierwszej stronie zapis: "Książeczka ta była mnie dana w roku 1843, miałam wtedy lat 10. Wanda z Cywińskich Cywińska". Wanda Cywińska to moja prababka, była podobno bardzo energiczna i wymagająca nawet w stosunku do wnuków. Nazywały ją też mało pieszczotliwie "Baka".
A oto następny zapis: "Potem należała do siostry mojej Maryi Cywińskich Cieńskiej, która dała ją córce swojej Wandzie, a ta wstępując do Jazłowca pod imieniem Siostry Tomey dała mnie ją do przechowania, 6 stycznia 1903 roku. Podpis. Helena z Cywińskich Potocka."
Maria z Cywińskich Cieńska to moja babka, a siostra Tomea to siostra mojej matki. I w końcu u dołu ostatnie zdanie: " Książeczkę tę dała Zofja z Czerwińskich Horodyska wnuczce swej Wandzie Cywińskiej".
Z zadumą patrzę na zapisane słowa. Jakże daleko w przeszłość sięga historia tego modlitewnika : wszak od Zofii z Czerwińskich Horodyskiej dzieli mnie pięć pokoleń! Jakie inne to były czasy i jaką wagę przykładano wtedy do ciągłości tradycji rodzinnej.
Książeczka ta, zabrana z naszego domu po przejściu bolszewików w 1939 roku, przeleżała przeszło 50 lat w wiejskiej chacie, żeby znów powrócić do nas. Na naszą prośbę nasz gospodarz uzupełnia jeszcze jednym zapisem historię tego modlitewnika, stwierdzając (po ukraińsku), że " Książeczkę tę oddaje w 1992 roku Stefanowi Strawińskiemu Tekla Horbaczewska" (żona Władzia).
Teraz idziemy z wizytą do tzw. "politykanta". Politykant, kolega naszego przewodnika i szofera, Michała, pasjonuje się nie tylko polityką, ale i antykami. Ma ich u siebie na strychu cały skład. Zbiera je od dawna i życzliwie proponuje, że odda nam te (o ile się znajdą), które należały kiedyś do nas.
Po stromej drabinie wchodzimy na obszerny, niski strych. W sercu czai się nadzieja, że może a nuż się coś znajdzie z naszych dawnych rzeczy. Przeglądamy więc pospiesznie stare butelki, lampy, szable i bagnety. Jest nawet srebrna cukiernica z ułamaną nóżką, ale nic z wodnickich pamiątek. mojego brata, równiez zbieracza, kuszą ogromnie niektóre z tych staroci, ale jakoś mu nie wypada o nie prosić "kolegi po fachu". Zawiedzeni schodzimy ze strychu. I cóż z tego, że domy nasze są pełne drobiazgów, które nagromadziliśmy w ciągu życia. Tamte miały swoją długą rodzinną historię, były specjalne, wodnickie.
Tego wieczora, gdy już wszyscy udali się na spoczynek, nasza młoda gospodyni przychodzi do mojego pokoju na rozmowę. Ostrożnie wypytuje mnie o życie w Kanadzie, jak się mnie tam powodzi, czy łatwo o pracę. I w końcu prośba: czy organizacje ukraińskie nie mogły by ułatwić jej mężowi wyjazdu na pracę sezonową i czy mogłabym porozumieć się z jej rodziną w Vancouver, żeby wysłali mu zaproszenie na wizytę. Przyrzekam to drugie, z góry przewidując negatywną odpowiedź. Żal mi mojej rozmówczyni, ale wiem, że przybyli do Kanady emigranci niechętnie się godzą na dłuższe wizyty swych krewnych i że często wizyty te kończą się niesnaskami rodzinnymi.
Następnego dnia następuje długie, serdeczne pożegnanie. Dostaję w prezencie ukraińskie hafty, pisanki, butelki wódki. Jest mi trochę smutno, ale nie ma rady. Na drugim końcu świata czeka na mnie mój kanadyjski dom i ustalony tryb życia.
Ponieważ niezgodnie z przepisami jest nas czworo w kabinie ciężarówki, kluczymy po bocznych drogach omijając punkty kontrolne. Dojeżdżamy do Złoczowa. Stąd jedziemy do Lwowa taksówką. Ale najpierw odwiedzimy naszego wuja ks. Jana Cieńskiego, który został tutaj, kiedy przesiedlono na zachód prawie całą ludność polską. Zastajemy księdza Cieńskiego w małym dwupokojowym mieszkaniu, do którego zaprowadził nas z kościoła młody wikary.
Wuj jest bardzo chory i nie wstaje z łóżka. Ale energia i pewna zgryźliwość nie opuszczają go. Przypominam sobie, co mówił na temat świętych Tadeusz Żychiewicz: nie zawsze byli łatwi w pożyciu na co dzień. Ten na pewno świątobliwy człowiek też nie jest łatwy. Gdy rozmawialiśmy na tak bliskie jemu tematy rodzinne, wymieniając poszczególnych członków rodziny, poprawia mnie dosyć ostro. Milknę, bo zdaję sobie sprawę, że mylą mu się pokolenia. Ale gdy przychodzi moment rozstania, w dużych niebieskich oczach pojawia się wyraz żalu, że to już. Jeszcze przeciąga rozmowę, jeszcze wypytuje się o nieobecnych. Jakże bardzo przez wszystkie te lata, był ten człowiek odcięty od rodziny, do której należał i od środowiska, w którym wyrósł.
Na małym skwerku czekam na moich panów, którzy wyruszyli w poszukiwaniu taksówki. Przysiada się do mnie starsza, biegle mówiąca po polsku pani. Moja rozmówczyni pyta się mnie skąd jestem i co tutaj robię. Gdy mówię, że przyjechałam tutaj odwiedzić ks. Cieńskiego, jej twarz rozjaśnia się.
"A czy pani wie, że to właśnie ks. Cieński dawał mnie i mojemu mężowi- Rosjaninowi z pochodzenia, ślub? Ceremonia odbyła się ze względu na bezpieczeństwo o 3-ej w nocy."
Nadjeżdża taksówka. Serdecznie się żegnamy z naszym przewodnikiem i szoferem- Michałem. Jeszcze jeden uścisk dłoni, jeszcze jeden znak pożegnalny. Taksówka mknie szybko. Już na horyzoncie majaczą pierwsze zabudowania Lwowa. Nasza wyprawa do kraju lat dziecinnych dobiegła końca."