Na mój szaraczkowo-chodaczkowy rozum - problem nie leży w możliwości, raczej w prawdopodobieństwie. Co, Pana zdaniem, przede wszystkim decydowało o rodowej dumie (by nie rzec - pysze) rodów magnackich i wielkiego ziemiaństwa? Długość i ciągłość trwania rodowej tradycji, których rozpoznawalnym znakiem było nazwisko. W polszczyźnie wciąż żywy pozostaje frazeologizm "galicyjski hrabia" zdradzający lekceważenie (by nie rzec - pogardę) wobec tytułów świeżej daty, łatwych do uzyskania dzięki zabiegom na dworze zaborcy. Zresztą, jak wiadomo, "szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie" - w Rzeczypospolitej, mimo ogromnego zróżnicowania wewnętrznego stanu szlacheckiego, przez długi czas szacunek dla tytulatury miał charakter, hmm... stonowany, powiedzmy. Chyba że wziąć pod uwagę namiętność do "piastowania" urzędów ziemskich... Majątek też wszakże nie był sam w sobie gwarantem pozycji społecznej czy powszechnego szacunku. Była nim za to możliwość odwołania się do dawnych, wspólnych w ramach rodu, tradycji - zasług rycerskich (czy też politycznych). Proszę zwrócić uwagę, że na przykład sława artystów ma charakter krótkotrwały (z nielicznymi wyjątkami) i indywidualny, związany z przekonaniem o wartości dokonań poszczególnego człowieka. Sława rodu magnackiego czy ziemiańskiego jest natomiast fenomenem przechodnim i swoiście wspólnotowym - jest się na przykład z "tych Chodkiewiczów" (że wymienię akurat nazwisko powszechnie otaczane szacunkiem) - przy czym ma ona charakter tego, co Fernand Braudel nazwałby zjawiskiem "długiego trwania", jest międzypokoleniowa. Ten sposób traktowania własnej rodowej przynależności ma charakter międzynarodowy - proszę sobie przypomnieć księcia de Guermantes z powieści Prousta, który potrafił z pamięci wyliczyć wszystkich swoich przodków bodajże od Fulka Nerry (około ośmiuset lat). Duża część energii arystokracji z czasem (w miarę następowania po sobie pokoleń) zużytkowana zostaje na podtrzymanie pamięci o doskonałości i znaczącym formacie przodków. Zjawisko samo w sobie zacne, może być jednak przyczyną wypalania się i petryfikowania w społecznym i politycznym konserwatyzmie. Arystokracja (wiem, wiem, to uogólnienie, a wyjątki istnieją zawsze) na mocy swego statusu musi dążyć do podtrzymania status quo. Proszę sobie przypomnieć, że duża część znaczących polskich rodów w wieku XIX nie liczyła powstania listopadowego w poczet polskich powstań narodowo-wyzwoleńczych. Było ono dla nich jakobińską (dziś powiedzieliby: "lewacką"), naruszającą ustalone hierarchie społeczne, ruchawką. (Całkiem inaczej skądinąd niż insurekcja czy powstanie styczniowe, choć przecież były one nie mniej "socjalistyczne" w niektórych wymiarach. Ale to trochę inny temat.) Ten (posunięty czasem aż po granice czegoś, co dziś skłonni bylibyśmy nazwać zdradą stanu) konserwatyzm kręgów magnacko-arystokratycznych (w tym wielu "książąt kościoła") da się przecież odsłonić i w przypadku targowiczan, i - dużej rzeszy arystokratów wieku XIX.
Krótko mówiąc - jestem sceptyczny co do możliwości, o którą Pan pyta. Nazwisko to fundament trwałości rodu o wysokim statusie w społeczeństwie feudalnym. Jego zmiana to koniec rodu. W moim przekonaniu, jeżeli już się zdarzyło, że do powstania przystępowali reprezentanci rodu arystokratycznego, to (1) jako na ogół dobrze ustosunkowani (czytaj: spokrewnieni, skoligaceni, zaprzyjaźnieni, połączeni więzami wspólnych interesów ekonomicznych i stanowych z arystokracją zaborczą) mogli uniknąć surowszych represji ze strony władz rozbiorowych; (2) wariant tego: represje - na ogól lekkie - dotykały bezpośrednio zaangażowanych w działalność konspiracyjną czy powstańczą, reszta rodu dość łatwo mogła sobie "wychodzić" ułaskawienie; (3) wariant drastyczny - jeżeli już represje miałyby dotknąć wszystkich członków rodu, sądzę, że wybraliby raczej "męczeństwo narodowe" niż rezygnację z własnej historyczno-społecznej tożsamości - taka jest logika rodowej dumy, zdaniem moim. Ale ja jestem szarak i marksista - - mogę się mylić, to tylko głos w dyskusji.
Łączę ukłony!
Maciek