Fragment kroniki rodzinnej Pana Edmunda Kunickiego
....Drogę z Mikulczyc do Gorzowa pokonaliśmy w ciągu kilku dni. Podróż była uciążliwa gdyż straciliśmy status transportu przesiedleńców i dołączano nas do pociągów towarowych. Było wiele przetaczań na stacjach pośrednich, przepuszczanie transportów wojskowych itp. utrudnień. Wreszcie w nocy z wtorku na środę 24 lipca 19451 roku docieramy do stacji końcowej nie wiedząc oczywiście, że to kres mordęgi - spaliśmy w najlepsze. Rano obudziła nas pracownica P.U.R. i wszystko się wydało. Stoimy na stacji o nazwie GORZÓW - po niemiecku LANDSBERG. Rzeka obok stacji to Warta. Pani informuje, że możemy osiedlić się w Gorzowie jak również w okolicy.
Po sąsiedzkiej naradzie postanawiamy porozmawiać o tym z kimś bardziej kompetentnym. Zostajemy zaproszeni do biura na rozmowę, a przy okazji po zupę i chleb. Do wieczora mamy wyładować się na peron (obecnie peron 6). W biurze pełnomocnika pokazano niemiecką mapę okolicy i zachęcano do osiedlenia się w Kotlinie Warty z uwagi na urodzajne, zmeliorowane ziemie. Po krótkiej sąsiedzkiej naradzie zgodziliśmy się. Czekamy cierpliwie na transport.
Sąsiednie tory są zapełnione wojskowymi transportami. Sowieckie wojsko - upojone nie tylko zwycięstwem - wraca do domu. Sołdaty chodzą po torach i peronach w poszukiwaniu alkoholu. Za butelkę wódki można dostać złotą obrączkę, pierścionek z oczkiem, sygnet, a nawet zegarek.
Drogę z Wasylkowiec do Gorzowa pokonaliśmy przy dobrej pogodzie. Nieszczęście dopadło nas w Gorzowie. Drugiego dnia po wyładowaniu się z wagonów spadł deszcz - na początku taki sobie, a potem ulewa. Wszystko co mieliśmy łącznie z żywnością zaczęło przemakać. Nie było schronienia bo peron był bez dachu. Ponury nastrój pogłębiał jeszcze deszcz - wszystko wokół było mokre. Wydawało się, że świat płacze razem z nami.
Worki z mąką przemokły i przy tkaninie powstało ciasto, które wkrótce zaczęło fermentować. Należało niezwłocznie ratować resztki żywności. Nie wiem kto wpadł na pomysł by przy Warcie rozpalić ogniska i suszyć ubrania i pościel. Należało jak najszybciej przesypać ocalałą mąkę do czegoś suchego. Wybierałem kubkiem mąkę z mokrego worka i wsypywałem do poszwy poduszki.
Z przemoczonej mąki mama zrobiła ciasto i placki piekliśmy na ognisku. W tym momencie byliśmy podobni do cygańskiego taboru.
Na gorzowskim peronie staliśmy pięć dni czekając na transport. Ojciec codziennie odwiedzał P.U.R dowiadywać się kiedy pojedziemy. Tłumaczono się głównie brakiem środków transportu, które miały lada dzień przyjechać. Kazano czekać. Na pocieszenie dostaliśmy znowu zupę i chleb.
W budynku stacyjnym była kuchnia, a tam gorąca woda. Można było dostać trochę soli i nie słodzoną kawę zbożową.
Spaliśmy na peronie odziani na noc w kilka warstw odzieży.
Peron na betonowej estakadzie nie był osłonięty od Warty i wiatr bez przeszkód do nas docierał. W dzień upalnie, a w nocy marzliśmy. Spaliśmy „w kucki”, jedli zimne potrawy i popijali wodą. Toalety zrujnowane na dworcu do których baliśmy się chodzić z racji pijanych sołdatów. Do miasta też nie wychodziliśmy. Kilkakrotnie byłem przed dworcem i co zapamiętałem to zerwane i leżące na ziemi tramwajowe przewody trakcyjne. Postój w Gorzowie zapisał się w pamięci jako przykry. Mieliśmy wrażenie, że Bóg i Świat o nas zapomniał.
Wreszcie wiadomość, że w niedzielę przed południem przyjadą podwody. Tylko trzy lub cztery i powinniśmy ustalić kto kiedy pojedzie. Zadecydowano, że najpierw wyjadą rodziny z małymi dziećmi. My jedziemy w poniedziałek. Tymczasem pomagamy przy załadunku. Ostatnia noc na stacji jak zawsze z przerywanym snem.
Wreszcie nasz czas. Furmanki stoją na placu przez budynkiem stacyjnym. Nie ma do nich prostej drogi; albo przez tory między wagonami albo tunelem pod torami. Lżejsze rzeczy nosiłem z ojcem cięższe pomagali nosić sąsiedzi. Pamiętam, że po załadunku byliśmy z tatą tak zmęczeni, że odwlekliśmy wyjazd by choć trochę odpocząć. Sąsiedzi mają jeszcze większe kłopoty. My nie mamy zwierząt domowych, a oni mają krowi problem. Prowadzono zwierzęta okrężnymi drogami między wagonami, a drogę wskazują kolejarze. Wreszcie koło południa „karawana” rusza.
Droga ślimaczy się bo uwiązane do furmanek zwierzęta nie pozwalają na szybszą jazdę. Po kilku kilometrach woźnica nie wytrzymuje i wysuwa się na czoło, a potem zacina konie i pozostawia resztę za sobą. Mijamy puste wioski. W jednej zatrzymują nas przesiedleńcy wypytując skąd jesteśmy i dokąd jedziemy – szukali swoich.
Po kilku godzinach zatrzymujemy się. To tu mamy zamieszkać. Zdejmujemy rzeczy i składamy na chodniku. Woźnica informuje, że gdzieś tu powinni być sąsiedzi, których wczoraj przywiózł z Gorzowa. Poza tym w wiosce jest wiele pustych domów i możemy sobie wybrać jaki chcemy. Czy możecie wyobrazić sobie taką sytuację: na poboczu drogi w środku wioski stoją dwie dorosłe osoby i młodzieniec, a obok nich góra worków. Wioska jest pusta i w perspektywie ulicy nie widać żywej istoty. Tylko wiatr unosi z ziemi pierze i papiery. Na domach napisy w obcym języku. Otwarte drzwi, w niektórych oknach brakuje szyb. Wrażenie obcości jest obezwładniające. I jeszcze ta cisza, której nic nie zakłóca...
Staliśmy nie wiedząc co robić. Postanawiamy poczekać na resztę sąsiadów. Rodzice usiedli na „dobytku”, a ja zajrzałem do pobliskich domów. Wewnątrz połamane meble - jakieś szafy, półki. Na podłodze druki i formularze zapisane gotykiem i pierze, wiele pierza. Opuszczone domy nie zachęcały do zwiedzania – wręcz straszyły pustką. Gdzieś powinni być nasi ale droga w perspektywie jest pusta i nawet kota nie widać. Mama trochę przerażona nie pozwala mi się oddalać. Po godzinie dojechali sąsiedzi. Zwierzęta były zmordowane i domagały się pokarmu i wody. Rozeszliśmy się w poszukiwaniu studni.
Rzeczywistość okazała się brutalna. Nie było studni – tylko pompy, a te na skutek nie używania wyschły i nie podawały wody. Skupiliśmy się na ulicy myśląc co robić. Nie czuliśmy się bezpiecznie. Postanowiono, że pierwszą noc spędzimy razem w sąsiadujących z sobą gospodarstwach - po dwie, trzy rodziny w jednym domu; tak będzie bezpieczniej.
Nie dokonując wielkich wyborów przenieśliśmy rzeczy do najbliższego obejścia. Tu mamy rozpaliły ogień i zrobiły coś do jedzenia. Zabezpieczyliśmy drzwi deskami i zmęczeni rychło zasnęliśmy.
Wcześnie wstajemy i na sąsiedzkiej naradzie powstaje plan działania. Najważniejszym problemem jest woda. Tym zajmie się ojciec i młodzi. Rozbiegliśmy się po wiosce i w krótkim czasie zlokalizowaliśmy wszystkie źródła wody i ojciec wyruszył na rozpoznanie.
W wiosce jest jedna studnia i kilkanaście pomp. Studnia z brudnym lustrem wody i wstrętnym odorem nie nadawała się do użycia, a pompy nieczynne. Długo zastanawiano się jak je uruchomić. Ktoś wpadł na pomysł by wykorzystać deszczówkę z beczki pod rynną. Zabrano się do roboty i kiedy wlano ostatnie wiadro pompa szczęśliwie zassała. Był to nasz pierwszy sukces. Pompowano godzinę chcąc pozbyć się zanieczyszczeń. Ze względów bezpieczeństwa pojono najpierw zwierzęta, a potem pili ją ludzie po przegotowaniu. A wszystko z powodu ostrzeżenia, że woda może być zatruta.
W ciągu kilku dni przetransportowano wszystkich wasylkowieckich sąsiadów z Gorzowa i zaczęło się rozglądanie za gospodarstwami. Wioska po niemiecku nazywa się Woxfelde, a Polacy nazwali ją Stalowa Wola. Jest kilka ulic, a domy są tylko przy drodze. Typowa ulicówka. Zupełnie inaczej jak w Wasylkowcach. Po kilku dniach przyjechał „nasz” woźnica. Nazywa się Rudny i pełni obowiązki sołtysa w Ludomierzycach. Zna doskonale okolice i miejscowe stosunki z tego powodu jest mężem zaufania gminy w Słońsku. Pochodzi z centralnej Polski skąd został wywiezionym na roboty do Rzeszy. Pracował u gospodarza w sąsiedniej miejscowości o nazwie Neu Limmritz. Po wyjeździe Niemów pozostał i zamierza sprowadzić tu rodzinę.
Rudny przyjechał jeszcze z jakimś urzędnikiem; chodzą po domach i wpisują do książki osiedleńców. W Stalowej Woli dominują rodziny z Wasylkowiec (chyba dwadzieścia ). Oprócz nas jest także rodzina Przybyłów, Hela Chłopecka, państwo Korczyńscy, Paterowie, rodzina Baranów, Kowalscy ...
Plan Stalowej Woli potem przemianowanej na Głuchowo (niemieckie Woxfelde).
Wkrótce ujawniamy, że są pojedyncze rodziny z okolic Lwowa, Wołynia, Lublina, a nawet z poznańskiego. Wasylkowieccy trzymają się razem; wybierają domy obok siebie.
Historia tego skrawka ziemi jest ciekawa. Kiedyś, mówił Rudny, w czasach cesarza Wilhelma z powodu biedy wielu Niemów opuszczało kraj w poszukiwaniu pracy. W celu powstrzymania emigracji podjęto trud zmeliorowania nieużytków w Kotlinie Warty. Na korzystnych warunkach nadawano potem ziemię i osadzano biedaków.
Wówczas powstało tu kilkadziesiąt miejscowości o ciekawych nazwach jak: Jamajka, Korsyka, Luiza, Hampshire, Pensylwanien i tp. Rudny zachęcał nas do poznania wioski i wyboru gospodarstwa. Zapewniał, że władza gminna zaakceptuje wybór.
Niezwłocznie po posiłku wyruszyłem z kolegami na rozpoznanie. Wioska nie jest duża i ma trzy ulice tworzące dwie litery „T” z kościołem i szkołą. Wchodzimy ostrożnie do domów i wszędzie widzimy ślady dewastacji. Wybite szyby w oknach, dużo bezmyślnie połamanych mebli i pogiętych naczyń kuchennych. Na podłodze papiery, szkło i pierze. W kilku domach zerwane deski podłogowe jak by czegoś szukano, a może zużyto je na opał bo na podwórzach są ślady ognisk.
Na czerwonym murze szkoły duży napis: „МИН НЕТ”. Wchodzimy ostrożnie i zauważamy na podłodze duże ilości szmat i brudnych bandaży. Łóżka i prycze różnego rodzaju, chyba pościągane z wielu domów. Domyślamy się, że w szkole był szpital wojskowy. Na boisku resztki opałowego drewna i sterty kartoflanych łupin. Poza tym w wiosce cicho, psy nie szczekają. Znajdujemy dosyć dużo porzuconych maszyn i narzędzi rolniczych.
Po powrocie dowiedziałem się, że rodzice dokonali wyboru gospodarstwa. Jest to narożny dom przy skrzyżowaniu ulic (2). Po przeciwnej stronie były biura jakiegoś urzędu.
Po kilku dniach ojciec zabrał mamę by oglądnąć sąsiedni dom (2) przy drodze do Słońska. Był wygodniejszy, a podwórko odgrodzone od ulicy wysoką bramą dawało poczucie intymności. Był także budynek gospodarczy w którym poprzedni właściciele mieli warsztat stolarski.
Wygodny rozkład domu i magazyn pełen drewna zachęcił rodziców by zająć to gospodarstwo. I znowu sprzątanie, wstawianie szyb i zamków do drzwi. Potem przenoszenie dobytku. Jedyny mebel jaki mamy z Wasylkowiec to łóżko rodziców - bez materaca.
Przez kilka kolejnych dni penetrowałem z kolegami domy i wiem co gdzie jest. Wojska rosyjskie podążając do Berlina stacjonowały w Stalowej Woli i ślady ich pobytu są widoczne1. Przede wszystkim napisy na ścianach budynków informujące, że „MИН НЕТ”. Wiele śladów palonych ognisk, a obok resztki „opału” w postaci połamanych mebli. Chodząc po wiosce dotarliśmy do szkolnego boiska gdzie trafiliśmy na stertę łupin i zgniłych ziemniaków. Prawdopodobnie była tu kuchnia polowa. Grzebiąc kijem odkrywamy, że pod warstwą zgnilizny znajdują się ziemniaki nadające się do konsumpcji. Nie minęła godzina, a po ziemniakach nie było śladu. Udało się przynieść trochę kartofli, które po umyciu i przebraniu przez wiele dni stanowiły kulinarną atrakcję. Odkrywamy istniejący tu kiedyś sklepik i co dziwne resztki „towaru”. Są nimi małe torebki z ziołami najwyraźniej ignorowane przez stacjonujące tu wojska. Leży ich wiele na podłodze i chodzimy po nich. Zabieram kilka licząc, że ojciec odczyta co zawierają. Okazuje się, że w torebkach są „erzatze” czyli zioła zastępujące oryginały jak np. pieprz, herbata i tp.
Czas niesie nowe problemy. Stalowa Wola leży w okolicy pozbawionej lasów, a my byliśmy przyzwyczajeni do palenia w domu drewnem którego tu nie ma.
Z pozostałości opału można się zorientować, że palono głównie węglem oraz torfem. Ten rodzaj opału jest dla nas niedostępny. Następny problem to oświetlenie – w domu jest instalacja elektryczna ale nie ma prądu.
Od dawna wiadomo, że potrzeba jest matką wynalazków. A taką koniecznością było oświetlenie mieszkań. Zaistniało wówczas wiele oryginalnych pomysłów i rozwiązań technicznych w zależności od „paliwa” jakim kto dysponował. Przedstawię nasz pomysł w którym miałem zasadniczy udział. W warsztacie stolarskim znaleźliśmy z ojcem beczułkę smaru do maszyn. Najprostszym rozwiązaniem było wsadzenie knota do smaru. Ale to nie działało bo knot „nie ciągnął” smaru i gasł.
Udoskonaliliśmy pomysł; usprawnienie polegało na wykonaniu z korka pływaka który trzymał knot na powierzchni cieczy. Przez pływak przechodziła metalowa rurka z knotem wewnątrz. Od zapalonego knota nagrzewała się rurka, a ona roztapiała smar, który już bez przeszkód wędrował knotem do płomienia. Lampa działała niezawodnie lecz miała wadę – kopciła co zmuszało mamę do kładzenia jej na podłodze. W końcowej fazie „epoki lamp” nasza miała już szklany klosz z obciętej butelki, dawała więcej światła i już tak nie dymiła.
Wszystkie trudności zostają zepchnięte na dalszy plan wobec perspektywy niedostatku. Są rodziny, którym kończą się zapasy żywności. Mimo krążącej pogłoski o zaminowaniu domów, dróg i pól (co mają potwierdzać napisy „мин нет”) niektórzy postanawiają wyjść na pola by stwierdzić czy „jest coś w ziemi”. Mają nadzieję, że Niemcy przed ucieczką mogli niektóre pola obsiać i obsadzić.
W tych czasach często, jak nigdy przedtem, zbierają się rodzice w sołtysówce (6) by podjąć decyzje co robić dalej. Ojciec zapisał, że Władek Przybyła będzie organizować straż pożarną (Władzio w Wasylkowcach był komendantem OSP). Janina Przybyłowa, mama, siostry Korczyńskie i inne panie chcą szkoły „bo jest ponad 20 dzieci w wieku szkolnym”. Uchwalono także, że Hela Chłopecka i Julian Korczyński pojadą do parafii w Słońsku z prośbą o poświęcenie kościoła i odprawianie mszy. Nasi zobowiązują się co niedzielę przywozić i odwozić księdza.
Jednym z efektów narad było nakłonienie młodzieży do sprzątania szkoły. Na początku niezbyt chętnie braliśmy się do roboty, a potem już bez protestu wynosiliśmy łóżka i stare meble z sal. Na boisku szkolnym powstało ognisko gdzie paliliśmy poszpitalne pozostałości. Potem mamy sprzątały klasy, myły podłogi, a ojcowie naprawiali drzwi i okna. Ojciec miał „diament” i wyspecjalizował się w cięciu szkła i wstawianiu szyb. Na koniec wybielono wapnem kilka klas. Kołodziej Korczyński z synem Julem zrobili tablice takie same jak w wasylkowieckiej szkole.
Urządzanie szkoły i doprowadzenie do poświęcenia kościoła stało się punktem honoru wasylkowieckich osadników. Wspólne akcje jeszcze bardziej nas połączyły, a efekty niebawem stały się widoczne. W 1946 roku udało się uruchomić 4-o oddziałową szkołę na początku z jedną nauczycielką. O funkcjonującej szkole niebawem rozniosła się wieść po okolicy i szybko zaczęło przybywać uczniów tak, że już w następnym roku szkolnym uruchomiono sześć oddziałów.
Lata 1945 i 46 obfitowały w spontaniczne inicjatywy społeczne środowiska wasylkowieckich osadników. Stanowiliśmy wówczas ponad 65 % wioskowej społeczności. Uruchomienie szkoły, powołanie OSP, uporządkowanie, przystosowanie i poświęcenie kościoła to tylko niektóre z nich.
Do ojca przyjechał Rudny z wiadomością by tata stawił się w Starostwie. Chwilę roztrząsano w jakim celu ojciec ma jechać do Sulęcina i zdążono tylko ustalić, że to ma zapewne jakiś związek z ostatnim spisem mieszkańców. Ponieważ nie było z Sulęcinem komunikacji „władza” poleciła Rudnemu by tatę przywiózł i odwiózł do domu. Do Sulęcina ojciec pojechał rano, a wrócił wieczorem jako pełnomocnik starosty. Z spisu osiedleńców dowiedziano się w Starostwie, że ojciec jest samorządowcem, a więc osobą poszukiwaną w okresie budowy struktur administracji państwowej na Ziemiach Odzyskanych. W Ludomierzycach, wiosce leżącej 4 kilometry od Stalowej Woli, ma powstać gmina.
Rodzice byli zadowoleni z propozycji pracy bowiem kończył się okres bezrobocia, a w perspektywie były pieniądze i widoki na normalne życie. Mama jak zawsze przewidująca zapytała ojca jak zamierza dostawać się do Ludomierzyc. To w obie strony 8 kilometrów, a w okresie deszczów i mrozów piesze wędrówki mogą być niebezpieczne dla zdrowia. Ponieważ było jeszcze ciepło problem odłożono na później. W stodole u Paterów młodzi mieliśmy „warsztat” gdzie składaliśmy z znalezionych części rowery i motocykl. Tak się złożyło, że jeden rower był prawie gotowy. Powiedziałem, że będę go potrzebował dla taty wtedy stary Pater, który był szewcem, pozaklejał dziury w dętce i niebawem mogłem ojcu sprezentować „pojazd” którym jeździł wiele tygodni.
W między czasie Stalową Wolę przemianowano na Głuchowo co się ludziom bardzo nie spodobało. Napisano więc do Starostwa, że nowa nazwa nie podoba się bo się brzydko kojarzy. Jakże byliśmy zdziwieni gdy do wioski przyjechał sołtys z urzędnikiem Starostwa tłumaczyć się z nazwy Głuchowo. Nazwy miejscowościom nadaje specjalna „komisja do spraw nazw miejscowości”. To uczeni proponują nazwy nawiązujące do nazw historycznych i tp. Długo tłumaczono i choć nazwa pozostała to zebrani wyszli usatysfakcjonowani, że władza ich „uważa i szanuje” bo przyjechali się tłumaczyć aż z powiatu. W tym samym okresie przemianowano Ludomierzyce na Lubomierzyce.
Wkrótce kolejna zmiana nazwy miejscowości. Lubomierzyce zostają przemianowane na Lemierzyce (niemiecka nazwa Alt Limmritz) i ta nazwa pozostanie już na stałe.
W sierpniu 1946 roku przenosimy się do Lemierzyc. Na tę decyzję poważny wpływ miała także zeszłoroczna powódź. Wody Warty podeszły pod Głuchowo wywołując niepokój mieszkańców. Nikt nigdy nie widział takiej powodzi. Tymczasem od granic wioski aż pod Lemierzyce było jedno „morze”. Zalana wodą droga odcięła Głuchowo od reszty świata.
Drugą powódź przeżyliśmy już w Lemierzycach. Z lemierzyckiej skarpy widzieliśmy ogromny obszar zalanej wodą ziemi. Woda stykała się z horyzontem.
W 1946 roku wiosna była ciepła i wody powodziowe powoli ustępowały z łąk i pól. Coraz cieńsza warstwa wody nagrzewała się stając się doskonałym środowiskiem dla odbycia tarła. Po pewnym czasie woda pozostała tylko w zagłębieniach terenu tworząc liczne płytkie jeziorka. W takich zbiornikach zgromadziło się niewiarygodnie dużo ryb. Zanim ludzie odkryli to zjawisko ryby podrosły, szczególnie szczupaki, które miały wiele pokarmu w postaci rybiej drobnicy.
Przez kilka tygodni Lemierzyce i okoliczne wioski jadły ryby.
Włączono po wsiach elektryczność i w domach zapaliły się żarówki. Ludzie wyszli na pola, zasiano zboża i zasadzono ziemniaki by potem móc zebrać plony.
Z wolna następowała stabilizacja.
(Fragment pochodzi z kroniki rodzinnej Pana Edmunda Kunickiego. Pisanej przez dziadka, ojca, starszego brata i samego Pana Edmunda.)