- Siekierami wycinaliśmy lód z tego jeziora. To było następnie zwożone do takiego wielkiego rowu, nieopodal pałacu, dosyć głęboko pod ziemią. Przykrywaliśmy ten lód słomą, ziemią na wierzchu. I tak to mogło starczyć nawet na 2 lata. Podczas wysokich temperatur stróż szedł do tej lodowni, bo tak nazywało się to miejsce, wykrawał, ile trzeba, żeby utrzymać w piwnicach pałacu w chłodzie mięso, ser, czy inne artykuły. W ogóle muszę panu powiedzieć, że to gospodarstwo bardzo dobrze było prowadzone, choć urzędnicy majątku się zmieniali. Pamiętam, że używali oni jednego konia wierzchowego, którego miał dziedzic. Oczywiście w porozumieniu z właścicielem. Pierwszym za mojej pamięci zarządcą majątku w Młodocinie był urzędnik Żuchowski z Gąsawy. Nie pamiętam, jak miał na imię, ale pamiętam go na tym pańskim koniu jak jeździł. On później przeniesiony został chyba do Mroczy i jego miejsce zajął Kazimierz Chudziński. Później był jeszcze niejaki Głowacki, a wreszcie Józef Krauze. Na pewno już nie żyją, bo byli wtedy ładnych parę lat starsi ode mnie. Przecież ja w 1939 miałem tylko 19 lat. Jestem już ostatni chyba na świecie, co pamięta jeszcze ten przedwojenny majątek od wewnątrz jako pracownik. A, pamiętam jeszcze, wracając do tego gospodarzenia na majątku, że dziedzic miał wieloletnią umowę na odbiór żywca: świń i bydła na ubój ze żnińskim rzeźnikiem, Wacławem Tokarskim. On oprócz rzeźnictwa prowadził też pośrednictwo w handlu żywcem. Pamiętam, że odwoziliśmy na rampę na kolei w Żninie sztuki przeznaczone na sprzedaż. Wacław Tokarski to skupował, a zwierzęta pociągami jechały gdzieś dalej na ubój - opowiada Józef Byczyński.