Kazimierz Unrug urodził się w W. Księztwie Poznańskiem w dziedzicznej rodziców wiosce Dzięczynie. Gałąź rodziny Unrugów, jednej z najstarożytniejszych w Niemczech, w połowie XVII wieku przesiedliła się do rzeczypospolitej Polskiej, a otrzymawszy indygenat wnet zasługą i patryotyzmem zdobyła sobie w nowej ojczyźnie szacunek i poważanie. Odtąd starostwo obornickie dziedzicznie niemal po zostawało w ręku Unrugów, którzy rekuzując na nie miecki tytuł hrabiowski, klejnotem polskiej szlachty woleli się zdobić. Kazimierz pod okiem troskliwej matki i surowego ojca wychowywany od dziecka na dzielnego i zahartowanego męża, rozrastał się w siłę fizyczną i od pierwszej młodości niepospolity zdradzał umysł. Ukończywszy chlubnie szkoły w Lesz nie, gdzie zarówno był od kolegów kochany, jak od nauczycieli dla swego nad wiek rozwiniętego charakteru ceniony, udał się Kazimierz na uniwersytet do Wrocławia. Nie zrażając się żadną przeciwnością po stępował wytrwale śród ciernistej ścieżki, nie oglądając się na przeszkody, lecz zawsze z równym spoko jem krocząc do wytkniętego celu. Nie jedna ciężka boleść zraniła młodociane serce Kazimierza. W roku 1848 pod Miłosławiem poległ śmiercią walecznych w walce z Prusakami brat jego ukochany; rok później straszna zaraza wydarła mu w kilku tygodniach rodziców, i drugiego brata z całą jego rodziną. Kazi mierz pozostał z młodszem rodzeństwem pod opieką najstarszego brata, którego odtąd otaczał miłością bez granic i szacunkiem prawdziwie synowskim. Obrawszy sobie zawód prawniczy, wkrótce niemałej w nim nabył biegłości, o obdarzony bystrym i jasnym na rzeczy poglądem, piękne na przyszłość na tem polu dla kraju rokował nadzieje. Ktokolwiek go poznał bliżej i miał sposobność obcować z nim w czasie je go pobytu w Wrocławiu, Wrześni i Poznaniu, gdzie po złożeniu pierwszego prawniczego egzaminu praco wał przy sądach, ten mimowolnie lgnąć musiał do te go młodzieńca, który wciąż się łamiąc z przeciwnościami nigdy nie upadał na duchu, zawsze ten sam zachowywał spokój i godność w obejściu z drugimi. Prawość i zacność charakteru Unruga weszła w przy słowie pomiędzy młodzieżą, która w każdym razie polegając na wytrawnym jego sądzie, niaraz go brała w zachodzących sporach na rozjemcę. Jakkolwiek bowiem żywy i surowy dla siebie, łagodnym był w sądzie o drugich, łącząc pobłażliwość z męzkim hartem duszy, z powagą i bezstronnością niezwykłą w tym wieku. Jedna tylko miłość ojczyzny tak gwałtownie gorzała w jego piersi, że gdy o sprawie publicznej wypadało mu co mówić łub dla niej działać, unosił się zapałem i gorącym porywany prądem żadnego w czynie i słowie nieznał hamulca. To też niechęć lub oziębłość dla sprawy narodowej, surowego w nim znajdowała pogromcę wszędzie i zawsze. Wypadki styczniowe zastały Kazimierza przysposabiającego się do podróży do Berlina, gdzie trzeci i ostatni w zawodzie swoim miał zdawać egzamin na sędziego. Komu wiadomo jak mozolną jest pod rządem pruskim karjera prawnicza, ten pojmie jak wielkiej-wagi dla młodzieńca przez tyle lat pracującego bez żadnego zarobku jest egzamen, który mu nareszcie otwiera drogę do chleba. Kazimierz choć tak wytrwale dążył, nie wahał się przecież poświęcić wszystkiego, aby spieszyć na pomoc walczącej z moskwą braci. Odtąd jeden z najgorliwszych pracowników w sprawie narodowej porzucił studja prawnicze, krzątając się pilnie około zorganizowania wyprawy do Kongresówki, w której chciał koniecznie pomiędzy najpierwszymi stanąć na polu walki. Złożony przecież nagle ciężką chorobą, nie mógł urzeczywistnić swego zamiaru. Oddział ochotników z Poznańskiego pod wodzą Garczyńskiego wyruszył do Królestwa; był w nim kolega i przyjaciel Unruga, Kazimierz Trąrapczyński. Właśnie wtedy przejeżdżając przez Poznań, odwiedziłem chorego Kazimierza. Z zaciśniętą pięścią z łzą szlachetnego gniewu w oczach, skarżył mi się, że musi pozostać bezczynnym, gdy inni spieszą do boju. „Co za zasługa — mówił — iść później do walki, gdy już wszyscy chcąc niechcąc po rwani prądem, wyjdą w pole! Dzisiaj pora podążenia w pomoc braciom, aby dać przykład tym, co się jeszcze ociągają z stanowczą decyzją. W pierwszej linji walczyć, w pierwszej zginąć — to chluba!" i z żalem wskazał mi na szafę, w której stał przygotowany sztucer i ubranie wojskowe, i narzekał, że go losy w tak ważnej chwili rozłączają od Trąmpczyńskiego, z którym razem postanowił dzielić trudy obozowe, jak dotąd dzielił prace sądowe. Nie przeczuwał wówczas jeszcze, że i śmierć zaszczytna za ojczyznę wspólnym dla nich będzie podziałem! Kilka dni później nadeszła wiadomość o niefortunnej utarczce pod Mieczownicą i śmierci kilku zacnych młodzieńców wielkopolskich. Obok Trąmpczyńskiego zginął między innymi Józef Poniński, syn właściciela dóbr Henryka, który od kilku lat poświęciwszy się stanowi duchownemu w Warszawie, na dape hasło do boju tajemnie opuścił akademię duchowną i przybył do Księztwa, by pożegnać rodziców i razem z przyjaciół mi lat dziecinnych podążyć do boju. Padł w pierw- szóm zaraz spotkaniu, cięty pałaszem tak silnie w głowę, iż czaszka na dwie się rozpadła części. W tem samem niemal czasie, padł dzielny Stanisław Raddński, b. porucznik garibaldowski w nieszczęsnym na Miechów ataku. Była to pierwsza danina krwi wielkopolskiej zło żona na ołtarzu ojczyzny w powstaniu ostatniem. Unrug dotknięty stratą przyjaciela, tem bardziej się zżymał śród cierpień fizycznych, że nie mógł pomścić natychmiast jego śmierci. Otóż ustęp z listu Kazimierza, pisanego w czasie choroby: „Mam na dzieję, że po dwóch tygodniach kuracji zupełnie bę dę zdrów; obecnie jeszcze jestem tak słaby, że i bez kuli bym zginął. Ńasi podobno się tam tęgo biją,— tem boleśniej, że zamiast być z nimi, w taki sposób człowiek się marnuje." Tymczasem w W. Księstwie Poznańskiem na gwałt się przyspasabiano do drugiej wyprawy w Kaliskie, aby powetować klęskę pod Mieczownicą i śmiertelną ranę narodowego bohatera Kazimierza Mielęckiego zakończoną walką pod Olszową. Ster organizacji złożony w ręce poważnych obywateli, ochoczość wszystkich w niesieniu ofiar na potrzeby wojenne, zapał młodzieży, przybycie wreszcie z zagrani cy kilku zdolnych i wyćwiczonych w rzemiośle wojskowem oficerów — wszystko to rokowało lepsze powodzenie. Krzątania się osób rozmaitych około usunięcia tysiącznych przeszkód na jakie co krok ze strony władz pruskich natrafiano; około zaopatrzenia się w broń i amunicję, które z narażeniem osobistej wolności należało sprowadzać,—poświęceń tych, które muszą długo jeszcze pozostać tajemnicą dla ogółu, nie mogąc tu opisywać, dodam tylko, źe Kazimierz Unrug wyleczony z ciężkiej niemocy, z całym zapałem oddał się służbie publicznej i w zabiegach po przedzających drugą wyprawę wielkopolską, nie poślednie położył zasługi. Zaszczycony jak najwyższem zaufaniem kierowników narodowej sprawy i osobistą przyjaźnią Edmunda Taczanowskiego któremu naczelne dowództwo wyprawy powierzono, wciąż posyłany z miejsca na miejsce celem organizowania mniejszych oddziałków i przeprowadzenia ich przez kordon graniczny, Kazimierz bez chwili spoczynku przejeżdżał popasie granicznym, wymykając się już to moskalom jużto prusakom. Dzięki tylu gorliwości organizatorów i poświęceniu obywateli w powiatach nadgranicznych, zdołały się przedrzeć szczęśliwie przez gęsto rozstawione wojska pruskie w drugiej połowie kwietnia trzy hufce pod wodzą pułkowników: Tacza nowskiego, hr. Jounga de Blankenheim i Faucheux’go i obsadzić nadgraniczne miasteczka w Kongresówce, przyczem prócz zabranego w lesie sławoszewskim w powiecie pleszewskim transportu broni, żadnej znaczniejszej nie poniesiono straty. Wiadomość o przejściu wyprawy i utworzeniu obozów narodowych na pograniczu Księztwa nowej dodała młodzieży otuchy. Chciwie chwytano każde słówko pochodzące z obozu, wyrywano sobie osoby przybywające z Pyzdr lub Słupcy, aby się dowiedzieć, jak naszym powodzi się Mat ki, żony, córki i siostry z wzrokiem łzawym wznie sionym ku niebu drżały na myśl zbliżającej się kata strofy. Niewiasty i dzieci przyspasabialy szarpie, star si robili ładunki, tajemnie szyto po wsiach mundury, ostrzono kosy, i ciągły ku Prośnie wozy naładowane bronią a z wierzchu pokryte perkami lub stomą. Co dziennie niemal po dwóch, po trzech ochotników że gnało domy rodzicielskie i manowcami dążyło do obozów narodowych. Pamiętam, było to wieczorem, w jednej z wiosek pobliskich Kongresówki. Ciszę rozlaną w uśpionej przyrodzie przerywało rżenie i parska nie kilku osiodłanych koni, które przed dworem czekały na jeźdźców. Wyszliśmy na ganek, ściskając w milczeniu dłonie przyjaciół, co za chwilę mieli się z nami rozstać, może na zawsze.... W sieni rozlegał się płacz kobiet, matek i sióstr wyruszających do bo ju młodzieńców. Pełni otuchy i zapału wskoczyli na koń — „do zobaczenia!" —krzyknęli wesoło i czwałem poskoczyli w topolową aleję. Długo staliśmy w miejscu patrząc za nimi, jak znikali w cieniu, ścigani srebrnemi promieniami księżyca, żegnani pokłonami topoli. Tentent w oddali zamierał zwolna — coraz słabiej błyskały czasami ich szable — aż ich noc na owionęła pomroka. — Uroczysta — pełna nadziei i bólu — była to chwila!—
Tymczasem obóz w Pyzdrach rosi z dnia na dzień i około 20 kwietnia już do 500 ludzi liczył. Pułkownik Taczanowski ogłosił tu władze narodowe, i na ratuszu chorągiew polską kazał rozwiesić. Na okól miasta stanęły widety, a pod ich strażą oddział po dzielony na mniejsze gromadki ćwiczył się w mustrze. Kawalerja z najdzielniejszej wielkopolskiej młodzie ży złożona i mundurowana harcowala pod wodzą dzielnego rotmistrza Myszkiewicza, kosynierzy wywijali kosami i najrozmaitsze wykonywali zwroty pod przewództwem Ganiera, który ich tysiącznemi figlami francuzkiemi rozweselał; strzelcy pod Strzeleckim i Le wińskim strzelali do tarczy. Unrug mianowany kapitanem i dowódcą 5tej liompanji, aż do ostatnich dni kwietnia musiał przecież z polecenia władzy wyższej częste i niebezpieczne odbywać podróże. W liście jego z 21 kwietnia czytamy następujący ustęp: „Dziś w'rocilem z obozu powstańców w Pyzdrach. Żałuję tylko, że tam już nie mogłem pozostać. Ale trudno, trzeba słuchać rozkazów. Zresztą, zajęcie mam najuciążliwsze, jakie sobie wystawić można. Ciągłe wy wijanie się raz Prusakom, raz Moskalom. Obóz w Pyzdrach właśnie pod moją tam bytnością bardzo skorzystał na przybyciu majora Strzeleckiego. Bardzo potrzebny był obozowi człowiek z głową, a ile się mogłem przekonać , takiego znalazł. Nadzwyczaj mi się podobała liczba ogólna obozu 500 ludzi; mogłoby być w parę dni drugie tyle, gdyby była broń. Mnóstwo melduje się ochotników. Najporządniej zastałem kawalerję..“ W parę dni później już z obozu, przesłał Kazimierz kartkę ołówkiem napisaną tej treści: „Jestem zdrów, komenderuję 5tą kompanią strzel ców dobrze uzbrojonych, ale po większej części źle ubranych i nie umiejących strzelać. Spodziewamy się każdej chwili Moskali. Pyzdry ufortyfikowane!? Spać nie mam czasu, głos straciłem. Zresztą wszystko du cha ma doskonałego i z niecierpliwością oczekuje Moskali. Wczoraj szukaliśmy ich w borach, ale śladu nawet nie znalazłszy, dziś powróciliśmy A Le style e’est rhomine. Krótkie te lecz właściwe i gorącym patryotyzmem przesiąkłe słowa, najlepiej charaktery zują Kazimierza. Podczas gdy w obozie pyzdrskim upływał czas wesoło na mustrze i przygotowaniach do walki, gdy wszyscy, jak to świadczą słowa Unruga, zagrzani za pałem nie mogli doczekać się chwili, w której się zewrzeć mieli z wrogiem, o kilka mil więcej na pół noc drugi zastęp wielko-polskiej młodzi pod wodzą szlachetnego cudzoziemca Jounga jedne z najświetniejszych w powstaniu ostatniem odnosił nad Moskalami zwycięztwo pod Nową Wsią dnia 26 kwietnia. A jakkolwiek straty nasze były znaczne i dotkliwe, zginęli tam śmiercią walecznych: Maryański kapitan, Gromadziński, Powidzki, Brodowski, Marcinkowski, Kazimierz Trąmpczyński, druga tegoż imienia, a trze cia tegoż nazwiska ofiara, Karol Libelt, syn znako mitego w Polsce obywatela i pisarza ; raniono prócz tego do 30 młodzieży, z której pomiędzy innymi Lu dwik Bronikowski, (Stanisław brat jego wyleczył się z ciężkich ran), i Szmidt po długich cierpieniach sko nali ; jakkolwiek straty te nie jedną rodzinę wielko polską okryły żałobą, to przecież zwycięztwo to sta nowcze, bo zakończone ucieczką Moskali na terryto- ryum pruskie, ogromnie wpłynęło na podniesienie umysłu młodego żołnierza i nowej mu dodało otuchy i wiary w siebie. Niestety, nie miano nawet czasu nacieszyć się świetną dla oręża polskiego wal są pod Nową Wsią, gdy naprzód głucha wieść, a pokrótce szczegółowe doniesienia o klęsce pod Brdowem dnia 29 kwietnia i o bohaterskiej śmierci Jounga de Blanckenheim, przeraziły cale Księztwo i niewypowiedzianym wszystkich napełniły smutkiem. Z pamiętnym okrzykiem: „Toujours en avant!“ biegł szla chetny syn pobratymczego nam duchem narodu, na czele swego hufca w ogień, wywijając szablą i przy kładem swego męztwa zagrzewając drugich, dopóki siedem kul moskiewskich nie wydarło mu głosu i życia. Cześć jego pamięci! Po śmierci wodza i zastęp cy jego majora Wasilewskiego , parte przemocą, ze wsząd rażone morderczym ogniem krzyżowym z dział i broni ręcznej, zaledwie małe resztki oddziału zdołały się ocalić; wielu legło obok wodza na placu, inni się rozpierzchli. Niezliczyć ofiar, które tu padły — nie zliczyć przykładów męztwa i poświęcenia, które tutaj wśród grzmotu dział i lejącej się krwi co krok jasnym świeciły blaskiem . . . Zginęli pod Brdowem prócz Jounga i Waszkowskiego, Teodor Karpiński, 17-letni młodzieniec, kapitan Buffet, Francuz, i wielu, bardzo wielu innych! Wiadomość o zwycięztwie naszych pod^ Nową wsią przyjął obóz w Pyzdrach z wielką radością. - Wszyscy gorzeli chęcią zmierzenia się także z nie przyjacielem. Szlachetna duma rodziła w każdym chęć jak najrychlej okazać swą odwagę i dzielność. Pułkownik Taczanowski, którego oddział wzmocnił się hufcem Faucheux’go, nadeszłym po bitwie nowo wiejskiej do Pyzdr, spodziewając się lada chwili ude rzenia Moskali, ułożył porówno z majorem Strzelec kim plan odpornej potyczki, a w obawie, aby nie przyjaciel nie zabrał mu tyłu , wysłał dnia 28 kwienia porucznika Stefana Zakrzewskiego z oddziałem jazdy na rekonensans wzdłuż rzeki Warty. Gdy przecież w tej stronie nie znaleziono śladów nieprzyjaciela, rozkazał dowódca rozstawić na okół obozu silny łańcuch widet, oddział zaś udał się na spoczynek w gorączkowem oczekiwaniu zbliżającej się chwili pierwszego z Moskwą spotkania. Nazajutrz, dnia 29 kwietnia, jednocześnie gdy przeważnie siły moskiewkie natarły pod Brdowem na hufiec Jounga, rano około w pół do ósmej dano znać Taczanowskiemu, że się zbliża nieprzyjaciel. Nasi już byli rozstawieni na swych stanowiskach przed miastem. Nasamprzód wzdłuż całej linji bojowej strzelcy rozsypani w tyraliery; na prawem skrzydle Kazimierz Unrug, na lewem Lewiński. Za nimi, za malem wzgórzem stanęli kosynierzy, za drogą kawaler ja i furgony, w rezerwie lewego skrzydła część oddziału Faucheux’go pod wodzą Witolda Turny, w rezerwie prawego skrzydła kilkudziesięciu strzelców, w mieście zaś pozostała reszta oddziału Faucheux’go. Ogień się rozpoczął nie bawem i trwał bezustannie przez 4 godziny. Kazi mierz Unrug przewodnicząc swej kompanji słowem i czynem, dał tu dowody niepospolitej odwagi i zimnej krwi, i dzielnie wytrwał na niebezpiecznem stanowisku, na krok nie ustępując. Gdy przecież Mo skale wzmocnieni posiłkami nadeszłemi z Kalisza, co raz silniejszy ogień skierowali na naszych strzelców, a Unrug i Lewiński po kilkakrotnie żądali pomocy, posunął się Faudheux z rozerwy na linię bojową lewego skrzydła i wziął udział w walce. Niestety, wnet raniony musiał opuścić plac boju. Miejsce je go zajął Witold Turno, a wszyscy oficerowie oddziału Faucheux’go jako prości żołnierze stanęli w szeregach. Tymczasem około 3ój po południu daje znać Unrug majorowi Strzeleckiemu, że dłużej niepodobna u wytrzymać nacisku nieprzyjaciela. Strzelecki nie- chcąc zbyt wcześnie narażać rezerwy, poleca Unrugowi, aby się trzymał do ostatka. Taczanowski oto czony adjutantami swymi W. K., Z. M. i F. J. stę pem po trzykroć przejeżdża szeregi strzelców śród najgwałtowniejszego ognia, zachęcając do boju i wy trwania. W tein około 4 godziny zaczyna rzednieć ogień moskiewskich tyralierów i rozchodzi się wieść pomiędzy naszymi, że Moskalom zbywa na nabojach. Wódz upatrując tę chwilę za stosowną do zadania nieprzyjacielowi stanowczego ciosu, nakazuje wyko nać szarżę kawalerji. Gdy przecież ułani zajęci właśnie pojeniem koni nie dość śpiesznie się formowali, najdzielniejsza młodzież z rotmistrzem Myszkiewiczem na czele na ochotnika puściła się cwałem na Moskali. Brali udział w tej słynnej w całym obozie szarzy, między innymi: Stanisław Budziszewski, który cięźką otrzymał w niej ranę, Tadeusz i Mieczysław Jaraczewscy, Stefan Zakrzewski, Błociszewski, Bolesław Bronikowski i inni, których nazwisk nie pomnę. Po witana przez Moskali ogniem rotowym, zmuszoną była cofnąć się odważna garstka, grzmiącym okrzykiem: „ niech żyją! “ przez strzelców naszych przyjęta. — Wówczas, dano znak kosynierom do ataku. Zabłysły w górę podniesione kosy, krzepkiemi ramiony wielkopolskich kmiotków ujęte, zabrzmiała pieśń po bożna zwyczajem przodków, i jak lawa runął cały zastęp na chwiejącego się nieprzyjaciela. Z przodu biegi Ganier d’Abin z swym adjutantem B. Z., biegli Działyński Jan i Niegolewski Władysław. Moskwa nie zdołała wytrzymać dzielnego natarcia, zaczęła się mieszać , a wnet w największym uciekać popłochu. Kawaler ja nasza sformowana nareszcie, pośpieszyła ścigać nieprzyjaciela. Lecz Taczanowski nie chcąc zbyt męczyć młodego żołnierza i obawiając się, aby owe posiłki nie nadeszły Moskalom, rozkazał wstrzymać pogoń, i wojska powstańcze znużone przeszło ośmio-godzinnym zwycięzkim bojem śród bicia dzwonów i uroczystego hymnu: „Boże coś Polskę!" nad wieczorem około godziny 6 powróciły do Pyzdr, witane przez całą ludność z zapałem do nieopisania. Radość niezmierna ogarnęła wszystkich, którą tylko rana walecznego Faucheux’go, i strata kilku dziel nych, a mianowicie Kazimierza Kardolińskiego zakłócały bolesnem wspomnieniem. Winszowano sobie wzajemnie, każdy szukał grona przyjaciół, by z ni mi wesoły przepędzić wieczór Kazimierzowi Unrugo- wi wszyscy składali dzięki za wytrwały opór, jaki na najniebezpieczniejszera stanowisku stawił nieprzy jacielowi. On przecież dziwnem wzruszony przeczuciem pokilkokrotnie powtarzał bliższym znajomym, że niezadługo pożegna się z nimi na zawsze. Przeciwnie Witold Turno, któremu także kula moskiew ska wkrótce wydrzeć miała młodzieńcze życie, bie gał rozpromieniony szczęściem i nadzieją, rozwesela jąc kolegów swemi dowcipy. Nazajutrz wydał Taczanowski rozkaz dzienny na stępującej osnowy: „Żołnierze! źle ubrani, niewyćwiczeni, walczyliśmy wczoraj zwycięzko z wojskiem re- gularnem. Przez 8 godzin staliście pod ogniem pie choty i dział moskiewskich, na krok nie ustępując z miejsca. Strzelcy po bohatersku bój utrzymywali, atak kosynierów pod dowództwem Ganier d’Abin na naszą korzyść rozstrzygnął i zmusił do śpiesznego od wrotu. Po odebraniu szczegółowych raportów ogłoszę nazwiska tych wszystkich , którzy między wale cznymi najwaleczniejszymi byli; dzisiaj zaś już tyle powiedzieć mogę, że sława dnia tego należy się ma jorowi Strzeleckiemu."
Słusznie zaiste, nazwał wódz majora Strzeleckie go bohaterem walki pod Pyzdrami, gdyż doświad czony i nieustraszonej odwagi mąż ten, nietylko wy konał dobrze swój obowiązek wyższego oficera, ale także w ciągu ośmiogodzinnej utarczki bezprzestannie biegał śród strzelców ustawionych w tyraljery, podniecając w nich odwagę i wytrwałość. Gdyby przecież wódz zdołał był, jak zamierzał, ogłosić z otrzymanych raportów nazwiska najwaleczniejszych pomiędzy walecznymi, bezwątpienia nazwisko Kazimierza Unruga na najpierwszem byłby położył miejscu. Je stem przekonany, że jenerał Taczanowski i wszyscy koledzy poległego Kazimierza, potwierdzą moje zdanie w tej mierze. Dzień 30 kwietnia poświęcono w obozie wypoczynkowi i naradzie, co dalej czynić wypada. Przekonawszy się, że dłużej w Pyzdrach pozostać nie można, bez narażenia się na otoczenie ze wszech stron przeważnemi siłami nieprzyjaciela, postanowiono udać się w głąb kraju, unikając stanowczych starć, a zaprawiając żołnierza na mniejszych podjazdach i znoszeniu patroli moskiewskich. Witold Turno objął w miejsce Faucheux’go, (którego zacny lekarz poznań ski i zasłużony ojczyźnie mąż, Dr. Matecki, opatrzywszy starannie wywiózł do Poznania, gdzie w gościnnym domu córki jenerała Dąbrowskiego, pani Mań kowskiej znalazł troskliwą pieczę), dowództwo nad drugim oddziałem, aż do dalszych rozkazów Rządu Na rodowego. Opatrzono rannych, których było dwudziestu i kilku, i przygotowano wszystko do wymarszu, który dnia Igo maja o godzinie 7ej rano wśród ogólnego smutku mieszkańców w kierunku ku Choczowi nastąpił. Odtąd przez 6 dni maszerowano bezustannie w pośród nieprzyjaciela bez chwili niemal spoczynku. Niezwykle trudy uciążliwych marszów nie zdołały przecież znużyć Kazimierza Unruga, który wśród innych zajęć, powierzanych mu przez wodza, z troskliwością prawdziwie ojcowską przemyśliwał, jakby skompletować niedokładne i wcale niemilitarne umundurowanie swych strzelców, i zaopatrzyć ich zawsze w potrzebną żywność, na której innym oddziałom nieraz zbywało. To też nie zważając na siebie, całemi dniami był zajęty swymi podwładnymi, którzy go wkrótce szczerze pokochali i natchnieni jego przykładem do najlepszych w obozie liczyli się żołnierzy. Długi czas chowano w Kaliskiem karteczki tej treści: „Kazimierz Unrug, kapitan 5ej kompanji głodnej, prosi obywateli o chleb dla swych ludzi." W ciągu tych 6-dniowych marszów, Moskale wciąż postępowali w oddali za obozem naszym, usiłując go otoczyć i zniszczyć. Przyszło też po dwakroć pomiędzy naszymi a drobniejszemi oddzialkami Moskali do starć, które na korzyść naszą wypadły ożywiając zapał w całym obozie. I tak przybywszy do Chocza otrzymał Taczanowski doniesienie, iż w po bliskiej wiosce Oleścu znajduje się w przechodzie około 20tu objezdczyków z kapitanem. Natychmiast wydał pułkownik rozkaz plutonowi jazdy, aby posunąwszy się znienacka do Oleśca, zniósł tę garść nieprzyjaciela. Za jazdą udał się Witold Turno z kilkunastu jazdy i strzelców, aby w razie potrzeby dać pomoc naszym i uciekających Moskali pochwytać. Podjazd ten udał się jak najpomyślniej. Obskoczeni Moskale po krótkiej walce, w której ich, kapitan bro niąc się mężnie legł z ręki porucznika Żółtowskiego, pierzchli w nieładzie, ścigani przez polską jazdę. W pogoni tej Witold Turno zwalił z konia jednego objezdczyka, reszta schroniła się na terytorium pruskie. Po tej rozprawie udał się obóz w kierunku Rychwału, już się zbliżano do miasteczka tego, gdy w tem dano znać dowódcy, że w niem stoją Moskale. Oddziały nasze przeszły zatem nie postrzeżone od nieprzyjaciela bokiem i stanęły w lesie by spocząć. Zaledwie przecież zdołano się nieco pokrzepić, a jużci wideta donosi, że zwirówką pod lasem jedzie ekspedycja kozaków do Konina. Było to w pobliżu Dąbroszyna we dwa dni po starciu w Oleścu. Dwa plutony jazdy otrzymały rozkaz wsiadania na koń i wy konania szarży. Pluton porucznika Stefana Zakrzewskiego pocwałował naprzód, za nim drugi w rezerwie. Rozprawę wnet ukończono; kozacy czy też objezdczyki, nie przypominam sobie, dali ognia z karabinków, zwrócili konie i poczęli uciekać. Nasi zrąbawszy kilku i zabrawszy 9 niewolnika, powrócili z tryumfom do obozu. Pułkownik przewidując, że rozbitki ekspedycji dadzą znać oddziałom moskiewskim o miejscu, w którem obozują Polacy, dla omylenia pogoni, nakazał w lesie porozpalać ognie, poczem hufiec na rodowy bez zwłoki wyruszył ku Kołu.
Niestety, chwila smutnej katastrofy dla wyprawy Taczanowskiego i ostatnia godzina życia dzielnego Kazimierza Unruga, szybkim zbliżała się biegiem. Oddział znużony ciągłym pochodem, ścigany ze wszech stron kolumnami nieprzyjaciela, otaczającemi go celem zmuszenia do przyjęcia walnego starcia, za kilka dni miał znaleźć swe zniszczenie w krwawej walce pod Ignacewem. Dnia (Igo maja około Jej godziny z południa wkroczył hufiec do miasteczka Koła, przyjęty z entuzjazmem przez tamecznych mieszkańców, którzy się na wyścigi dobijali o zaszczyt ugoszczenia obrońców ojczyzny. Kazimierz Unrug bolesnem dręczony przeczuciem, zasiadł w kole najbliższych przy jaciół na rynku miasteczka przy zastawionym stole. Lecz ani szklanka wina, ani wesoły gwar kolegów, ani radosne okrzyki żołnierzy raczonych przez gościnnych mieszczan, nie zdołały rozpędzić chmury, co mu przytłoczyła myśli. Zapewne gonił sercem do za grody rodzinnej, do drogiego brata, którego po ojczy źnie najwięcej kochał na ziemi... Serce Kazimierza było proste, ale szlachetne i czyste jak łza. Ktokolwiek poznał prawy jego charakter, musiał go poszanować, a właśnie ta głęboka wdzięczność dla brata, który rnu po stracie rodziców zastępował ojca, była jedną z najpiękniejszych cnót, jakie go zdobiły... A przecież skoro po półgodzinnym zaledwie spoczynku dano znać o zbliżaniu się Moskali, Kazimierz w tej chwili porwał się z miejsca i pełen szlachetnego zapału żądał od dowódcy, by mu pozwolono z 5tą kompanją odeprzeć nieprzyjaciela. Kilka chwil później rozstawił już za miastem nad podłużną groblą swych strzelców, rozkazując im „mierzyć celnie bez marnowania nabojów." Żołnierze zagrzani przykładem swego wodza, który w pierwszej linji stojąc, trafnemi strzałami prażył Moskali, z wielkim spokojem walczyli. Szedł zatem ogień gęsty z po za grobli na moskiew ską piechotę rozsypaną w tyraljery i nie mogącą się dla gradu kul posunąć ku miastu. Kazimierz ucieszony powodzeniem wybiegł na groblę, by z naraże niem życia więcej jeszcze zę swego sztućca nieprzyjacielowi dokuczyć. A był on strzelcem nie lada! Na chwilkę przed śmiertelnym strzałem, który na wskroś mu przeszył wnętrzności, pytał jeszcze z właściwym sobie uśmiechem, wiernego sługi i wychowańca swych rodziców, nieodstępnego towarzysza w obozie: „Ilu zabiłeś Marcinie? ja teraz trzech położyłem"-— gdy nagle śmiertelnym ugodzony razem runął na zie mię krwią zlany i bez przytomności. Mielcarek ukląkł nad zbroczonem ciałem swego dowódcy i pana, tamując krew upływającą strumieniem, kule gwizdały na około, niestety! nie było żadnego z pośród strzel ców, któryby miał był odwagę wraz z wiernym sługą unieść Kazimierza w bezpieczniejsze miejsce. W tern wieść o ranieniu Unruga już się przedarła do mia steczka i cały obóz głębokim przeraziła smutkiem. Jeden z przyjaciół Unruga, dzielny obywatel z Kaliskiego bez wahania wsiadłszy na wózek wśród gradu kul podążył groblą na miejsce walki. Włożono bez- przytomnego Kazimierza na garść słomy rozrzuconej na wózku, Mielcarek siadł obok niego, a ów przyjaciel, którego nazwiska nie wolno mi tutaj wymienić, porwał za lejce i zaciąwszy konie, wyciągniętym cwałem ruszył ku miastu. Szalona była to jazda, kule szumiały po nad głowami i uderzały o kola i drabinki wozu, lecz szczęściem żadna nie dosięgła rannego, ani jego towarzyszów. Była wtedy godzina 6ta wieczorem, Moskale zaczęli się cofać i pokrótce zniknęli w oddali. Kazimierz Unrug przyczynił się do zwycięztwa pod Kołem, lecz zwycięstwo to życiem okupił! Zaniesiono go do klasztoru oo. Bernardynów, zło żono w refektarzu obszernym, gdzie prócz niego dwóch jeszcze pomieszczono rannych. Kazimierz leżał w rogu pod oknem, odosobniony od innych dla większego spokoju. Jego łoże otaczali lekarze, Mielcarek i jedna z tych zacnych Polek, aniołów pociechy dla umierającej braci, która z troskliwością i słodyczą niewymowną do ostatniej chwili nie przestała go otaczać staraniem swem i pieczołowitością. Wnet przybył go odwiedzić jeden z przyjaciół Mieczysław 7 Jaraczewski. Kazimierz poznał go jeszcze, a wyciągnąwszy dłoń ku niemu: „Ja czuję, że umrę, słabym rzekł głosem, napisz do Józefa (najstarszy brat Kazimierza, właściciel dóbr Szołowa w Płeszewskiem), żeby natychmiast przyjechał!" Później około godziny 2ej w nocy przed wymarszem oddziału, który w dwa dni później zdziesiątkowany miał zakończyć swoje istnienie, posłał pułkownik Taczanowski porucznika Stefana Zakrzewskiego do Unruga, aby się przekonał o stanie jego zdrowia. Kazimierz siedział wsparty na poduszkach na łożu, jęcząc okropnie. Polecił wówczas pożegnać wszystkich przyjaciół i znajomych jak najserdeczniej; ubolewał, że w tak małej ginie potyczce, prosił, by mu odebrano raczej życie, aniżeli dozwolono, by go Moskale dobili... Obawa ta okazała się przecież płonną; Moskale z ująwszy Koło niebawem po wymarszu na szych, tym razem poszanowali ostatnie chwile walecznego młodzieńca. Około godziny 6ej nad ranem Taczanowski, mianowany przez Rząd Narodowy naczelnikiem powiatów konińskiego i kaliskiego, wyru szył z Koła ku Ignacewu. Unrug pozostał w Kole na zawsze. Dwa dni i jedną noc męczył się śród okropnych cierpień młody bohater, bez nadziei życia, choć go nie pocieszali lekarze. W rzadkich chwilach przytomności pokilkakrotnie powtarzał z żalem: „W dwóch bitwach dopiero walczyłem, a już muszę umierać!" Sztucerem swoim, którym przed dwoma miesiącami w Poznaniu szczycił się przedemną, jako ostatniem a ulubionem mieniem sam rozdysponował Bóle we wnętrzne wzmagały się ciągle i szybko dogorywało życie dzielnego młodzieńca. Jęki konającego wśród gorączki śmiertelnej pożerającej wnętrzności rozdarte kulą moskiewską były przerażające, iecz nawet w tych chwilach ostatecznej walki dusza jego snać marzyła jeszcze o boju za ojczyznę. Bezustannie zrywał się z łoża, wydawał rozkazy, zachęcał swych strzelców do męztwa, wołając: „Prawe skrzydło naprzód! Nie dajcie się, strzelajcie celnie!“ Dnia 8 maja, gdy o kilka mil krwawa wrzała pod Ignacewem walka i ginęli bohatersko Strzelecki, Witold Turno, Żółtowski i tylu innych szlachetnych Wielkopolski synów, pomiędzy godziną 7raą a 8mą wieczorem zbliżyła się dla Kazimierza Unruga chwila ostateczna. Niedoznal umierający tej słodkiej ulgi, by ujrzeć po raz ostatni i pożegnać drogie rodzeństwo, gdyż zdążających z stron rozmaitych zatrzymały władze i patrole moskiewskie, nie pozwalając mimo próśb i przedstawień na dalszą podróż. Krótko przed ostatniem -tchnieniem odzyskawszy przytomność z wdzięcznością wejrzał na pielęgnującą go osobę i całując jej rękę: „Ozem że ja to pani wynagrodzę?" — wyrzekł zwolna — później coraz słabszym dodał głosem: „już nie wynagrodzę!"... Zamknął osłabione powieki... i zasnął na zawsze! Tak skonał szlachetny młodzieniec ten, ozdoba swej rodziny i Wielkopolski chluba, w 29tym roku życia pełnego mozołów i poświęcenia, namaszczon ole jem św. przez ks. Bernardyna. Mieszkańcy Koła biegli odwiedzać martwe zwłoki bohatera, nie szczędząc żadnych ofiar, by wspaniałym obrządkiem pogrzebo wym uczcić jego pamięć. Refektarz w którym po został aż do ostatniej na cmentarz wędrówki, ubrano w kwiaty najpiękniejsze, ciało złożono w trumnie bogato srebrną frendzlą ozdobionej. Dnia 9go maja od był się świetny pogrzeb wśród natłoku osób wszyst kich stanów, które naprzemian ubiegały się w za szczycie niesienia trumny z zwłokami Kazimierza na ostatni spoczynek. Obywatele przybyli z okolicy, mieszczanie bez różnicy wyznań, włościanie a nawet niewiasty, zmieniali się kolejno, by każden mógł w pośmiertnej części poległego za ojczyznę rycerza choćby szczupły wziąć udział. Przed spuszczeniem zwłok do grobu, rozerwano śród głośnego płaczu na pamiątkę skrwawioną Kazimierza koszulę i frendzlę srebrną zdobiącą jego trumnę. Jęk zgromadzonych tłumów zmieszany z żałosnem brzmieniem dzwonów, towarzyszył szczątkom Kazimierza znikającym z przed oczu w głębokiej mogile. Tysiące wieńców z najpiękniejszych uwitych kwiatów, w których Kazimierz za życia się kochał, przysypało jego trumnę. Jednocześnie złożono na tym samym cmentarzu zwłoki poległego Francuza i kmiotka kosyniera. Zal po śmierci Unruga był niezmierny w Kaliskiem, gdzie wielu znało go i kochało od dziecka. Otóż wyjątek z listu obywatela tamtejszego: „Śmierć czcigodnego bohatera, uwielbianego od nas Kazimierza zadała nam cios, któren czas tylko złagodzić zdoła. Wszyscy będący z Kazimierzem wspominają go, jako jednego z najzdatniejszych i najwaleczniejszych oficerów armji. „Bardzo nam go braknie, nikt go zastąpić nie może", są słowa tych, co z nim służyli, a o których on pamiętał, jak o dzieciach swoich, których zagrzewając do boju, sam narażał się ogromnie." Boleść powszechna w w. ks. Poznańskiem nad stratą Kazimierza, znalazła cichy wyraz w licznych nabożeństwach żałobnych, które za jego szlachetną duszę w Poznaniu i w wielu miejscach na prowincji odprawiono. Pamięć jego nigdy nie zgaśnie pomiędzy nami i pozostanie nieśmiertelną w dziejach pierwszej Edmunda Taczanowskiego przeciw Moskwie wy prawy, której Kazimierz Unrug był jedną z najpiękniejszych i najwybitniejszych postaci.
Bibliografia
Ojczyzna, dziennik polityczny, literacki i naukowy 1865 nr 23, 24 i 25