[Ojczyzna, dziennik polityczny, literacki i naukowy 1865 nr 32-33]
Ludwik hrabia Mycielski urodził się d. 14 wrze śnia 1837 r. z ojca Teodora, rotmistrza w poznań skim pułku ułanów w r. 1831 i z Anieli z lir. Miel- żyńskich, która go dzieckiem jeszcze odumarła. Wy chowany na łonie dostatków, otoczony troskliwein staraniem rodziny, która umiała w jego umysł wpoić głęboką miłość ojczyzny, Ludwik od pierwszej mło dości odznaczał się pomiędzy rówiennikami rzadką dobrocią i szlachetnością serca i prostotą w obejściu. Przebywszy szkoły gimnazjalne w Wrocławiu obrał sobie zawód wojskowy, do którego niepohamowany zdradzał popęd. Każde zajęcie rycerskie było dla niego pożądanem; wyborny jeździec, znakomity my śliwy, dla którego bagatelą było kulą ze sztuceru o paręset kroków w biegu ubijać zająca, najchętniej dnie całe przepędzał na harcowaniu na dzielnych ru makach, lub na uganianiu się za zwierzyną. To też choć boleśnie Polakowi w obcej, a do tego nienawi stnej służyć armii, Ludwik ze względu na przyszłość, którą przeczuwał, nie Wahał się wstąpić do pułku ki- rysjerów pruskich, a następnie jako podporucznik do ułanów. Po kiłku latach służby, w której się zawsze od znaczał jak najpunktualniejszem wypełnianiem swych obowiązków, wyćwiczony w rzemiośle wojskowem, za żądał dymisji, aby jako obywatel zasiąść na ojczy stej ziemi. Ojciec oddał mu na własność dobra Smo gorzewskie, niegdyś gniazdo wielkopolskiego śpiewa ka Kaspra Miaskowskiego. Ludwik pojmując dobrze, że jednym z najświętszych obowiązków obywatel polskiego jest nie wypuszczać z ręki ziemi rodzinnej, ale pracą przysparzać grosza i pomnażać mienie na rodowe, z zamiłowaniem wziął się do uprawy tych pól. które tak pięknie opisał Miaskowski. Odtąd rzadko oddalał się z domu, dozorując osobiście pra com w roli, a jedyną niemal rozrywką było dlań my- \ ślistwo. Hojną garścią wszędzie i zawsze wspierał j ubogich w nieszczęściu i dla swych kmiotków pra- j wdziwym był ojcem i opiekunem. To też w krótkim j czasie umiał sobie zaskarbić miłość i szacunek Współ- i obywateli i włościan. Smutna wiadomość o rozpoczęciu branki w War szawie i o gromadzeniu się proskrybowanej młodzie źy w lasach, celem stawienia oporu Moskalom, głę boko wzruszyła Ludwika. Szlachetne jego serce od pierwszej chwili wybuchu powstania nie miało już pokoju, bolejąc nad losem braci i nowemi nieszczę ściami zagrażającemi ojczyźnie. Wiedział Ludwik, że w kraju naszym przyciśniętym niewolą, gdzie ża den Polak do urzędu dojść, ani zasługą i pracą do stojeństw wywyższających go nad ogół pozyskać nie może, zwrócone są przedewszystkiem oczy tak współ ziomków, jako też. wrogów na tych, których Opatrz- j ność znacznym majątkiem i pięknem nazwiskiem ob darowawszy, nad innych wyniosła. To też umiał ocenić obowiązki jakie na nim jako na przedstawi- viefk cielu jednej z najznakomitszych rodzin wielkopolskich ciążyły i bez namysłu postanowił pospieszyć na ra tunek Ojczyzny, dając z siebie przykład prawdziwe go poświęcenia, które zawsze znajduje uznanie i na śladowców. Więc bez żalu porzucił dostatek, któ rym od dziecka był otoczony, aby podzielić trudy i bohaterską walkę z tą nieustraszoną garstką , co prawie bez broni i bez dostatecznej odzieży, ale z po tężną Wiarą w sercu, rzuciła się na ogromną prze moc wroga. Pożegnanie Ludwika z rodziną i przy jaciółmi pamiętnem pozostanie im na zawsze. Pełen otuchy, z weseleni niemal na prawdziwie pięknem i męzkiem obliczu rozlanem, odjeżdżał do Krakowa, zabierając z sobą ulubionego wierzchowca i broii*wy li orną, na grubej wypróbowaną zwierzynie. Już wów czas ktokolwiek znał bliżej Ludwika, kto jak my nie jedną przeżył z nim chwilę i wiedział, ile ofiar ności , męztwa i miłości Ojczyzny mieściła w sobie pierś jego młodzieńcza, ten z żalem naprzód mógł przewidzieć, jaki los prędzej czy późnićj dosięgnie go na polu krwawej walki. Mycielski przybył do Krakowa w pierwszych dniach marca 1863 roku. Wspaniały gród królewski, owa skarbnica wielkich narodowych pamiątek, z wy niosłem na Wawelu zamczyskiem i świątynią mie szczącą groby monarchów i bohaterów naszych, z or szakiem wieżyc strzelających ku niebios błękitom, z mogiłą Kościuszki, z wzgórkami Wandy i Kraku sa, z floryańską basztą, co dzikich hord azyatyckich odpierała najazdy, głębokie na Ludwiku wywarł wra żenie. Śród tylu wzniosłych wspomnień, śród gorą cego zapału, który wszystkich ogarniał, śród tysiąca młodzieży, która z najrozmaitszych stron z kraju i za granicy tu nadbiegła dła walki z wrogiem, tern silniej uderzyło serce polskie w Ludwiku i zawrzała szlachetna duma odznaczania się na polu bitew. Obóz Langiewicza stał w Goszczy, szczęk oręża narodowych hufców dolatywał niemal do Krakowa ulice roiły się młodzieżą przystrojoną w powstańcze ubiory; gdziekolwiek wszedłeś, widziałeś dziarskie po stacie rycerzy wolności, brzmiała pieśń narodowa Ach! jakież piękne były te chwile rozbudzonej na dziei, które dzisiaj jako uroczy sen miniony chowa my w sercach... Któż, co chociaż chwilkę odetchnął wówczas tern życiem wiosennych uczuć, nie zabierze tegn wspomnienia jako jednej z najdroższych pamią tek z sobą do grobu? Mycielski pośpieszył zaciągnąć się w powstańcze szeregi. Przyjaźnie przyjęty przez jenerała, i jako porucznik zaliczony do tworzącej się kawalerji, z za miłowaniem sobie właściwem rzucił się do pracy wskazanej. Zdolny i wyćwiczony w armji pruskiej kawalerzysta, nie małe Ludwik położył zasługi w or ganizowaniu i wymusztrowaniu jazdy, Langiewicz, ogłosił się dnia 10 marca dyktatorem, uznając zdol ności Mycielskiego, mianował go rotmistrzem i wśród ciężkich dni następnych do najtrudniejszych używał poleceń. Ludwik niezmordowany znojami ciągłych marszów, pełen nieustraszonej odwagi, wzorem był swoich podwładnych. Pod Chrobrzem i pod Grocho wiskami zawsze go widziano w pierwszym szeregu. To też w ostatniej tćj bitwie oprócz pchnięcia ba gnetem, otrzymał jeszcze postrzał w nogę. Mimo to wytrwał do końca, i dopiero po przejściu granicy przez dyktatora, jeden z ostatnich przybył do Krakowa. Złożony w hotelu Saskim i troskliwej powierzo ny pieczy lekarskiej, przez kilka tygodni Mycielski ciężkie przetrwał bole. Miłość jaką sobie zjednał nietylko u kolegów, ale i u obywateli starszych wie kiem, sprowadzała do jego łoża codziennie tylu przy jaciół, iż nawet lekarze ze względu na osłabienie Ludwika zalecić musieli, aby większy choremu zosta wiano spokój. Na drzwiach pokoju, w którym leżał Mycielski, pamiętam, przybita była karta upraszająca przechodzących obok o spokojność. Każdy niemal mijając drzwi te i wyczytawszy nazwisko rannego, z czcią i poważaniem powiadał: „dzielny chłopak!" I w istocie był to młodzieniec tak zacny i dzielny, jak rzadko drugiego napotkać. Uczynny i pełen po święcenia dla drugich, wszystkiem co posiadał, pie niędzmi , odzieżą i bielizną , dzielił się z uboższymi kolegami. Ktokolwiek potrzebował wsparcia mógł być przekonany, że jeśli Ludwik grosz jeszcze po siada, chętnie się nim podzieli. To też gdy na zale cenie lekarzy udawał się do Wiednia na dalszą ku rację, prawie zupełnie był ogołocony z bielizny i ubiorów, które rozdał w czasie pobytu w Krakowie braciom powstańcom. Minęło kilka miesięcy, a My cielski jakkolwiek nie całkiem zagojoną miał ranę, to przecież tyle siły odzyskał, że mógł stąpić na no gę. Z góry też oświadczył, że na każde wezwanie gotów się stawić do służby narodowej. Nim przejdziemy do skreślenia dalszych działań Ludwika Mycielskiego na polu bitew, rzućmy na chwilę okiem na stan rzeczy w dwu południowych województwach Krakowskiem i Sandomierskiem, jak się takowy w ostatnim czasie pobytu Ludwika w Wie dniu przedstawiał *). Było to w połowie czerwca 1S63 roku, a zatem w miesiąc po rozbiciu oddziału Józefa Miniewskiego pod Krzykawką, porażce hufca Rumockiego pod Szycami, a na kilka dni przed wyprawą jenerała Jorda nu, tak długo i rozważnie przygotowywaną, a nie stety, tak smutnie zakończoną. Siły rosyjskie w obu województwach po miasteczkach rozrzucone, oraz te, które gęsto stojąc nad granicą galicyjską, tworzyły kordon graniczny, wynosiły mniej więcej około 8000 ludzi. Siły zaś ówczesne powstania składały się z na stępnych oddziałów: jazda Bończy, powiększona przy byłym w tym czasie wprost z Krakowa oddziałkiem 50 koni pod wodzą Rogalińskiego i Chmielińskiego- wynosiła górą 200 koni i operowała głównie w Opo- czyńskiem, Kieleckiem i Miechowskicm. Tutaj dzia łał także dość szczęśliwie przybyły z za Wisły z Tar nowskiego Aleksander Kosa, dzielny b. oficer au- stryacki, mniej więcej w 60 koni. W lasach w Ję drzejowskiem formacja oddziałów piechoty pod Zy gmuntem Chmielińskim szła jak najlepiej i jak zarę czano, kilkuset ludzi dobrze uzbrojonych i jako tako wyćwiczonych czekało tam hasła wymarszu ze swych leśnych kryjówek. W Sandomierskiem uwijał się sę dziwy Czachowski z dość licznym oddziałem; był to jeden z małej liczby wojskowych, co pojęli prawdzi- wie sztukę wojny partyzanckiej. Doświadczony wódz ten wedle potrzeby, zapasów broni i możności, zbie rał ludzi ochotnych do boju lub rozpuszczał znużo nych, sam nigdy niezmordowany, ciągle niepokoił Moskwę i gospodarował swobodnie w leśno-górzy stych okolicach, obrawszy za podstawę swych opera cji fabryczny i ludny pas po obu stronach rzeki Ka mionny położony. Nadto dość silny oddział Oksiń- skiego, dobrze uzbrojony i umundurowany czasarfii przechodził z Piotrkowskiego za Pilicę w Opoczyńskie.
Wśród takich okoliczności, plan wyprawy a ra czej kilku jednoczesnych wypraw pod główną wodzą jenerała Jordana, był mniej więcej następujący: Dwa oddziały pod wodzą Chróaciakiewicza (Po piela) i Dunajewskiego w sile 800 ludzi miały, jak się też stało w istocie, przez Wisłę wkroczyć w po wiat stopnicki i Powiślem dążyć w Proszowskie ku Igołomji, gdzie miały się połączyć z niemi dwa hufce krakowskie w 600 ludzi, z tych jeden pod wodzą Błynnego później Rębajly. W tak znacznej sile miał Jordan zamiar znieść kilka rozdrobnionych oddzia łów rosyjskich, które by mu tamowały dalszy pochód w głąb kraju, a zarazem zacząć natychmiast organi zować, mając za sobą wolną granicę galicyjską, re gularne zastępy; Bończa miał na czas oznaczony przy- maszerować w Stopnickie .i zasłonić przejście Jor dana przez Wisłę. Za oddziałami Jordana miało wyjść z Galicji najdalej w tydzień 400 ludzi z Tarnow skiego, wreszcie szwadron wyborowej jazdy pod wo dzą Ludwika Mycielskiego. Tymczasem niestety, inaczej się stało, jak było zamierzono i przygotowano. Dnia 18 czerwca padł dzielny Bończa wpadłszy w zasadzkę moskiewską w pobliżu wsi Góry, pomiędzy Działoszycami a Piń czowem. Oddziały^ Jordana w nocy z piątku na so- ; botę 19go tegoż miesiąca w dwóch miejscach wkro czywszy" do Królestwa, tegoż samego dnia nad wiezorem całkiem zostały zniesione. Pierwszy oddział pod wodzą Dunajewskiego rozbity między Gacami a Maniowem, rozpierzchł się, po krótkiej walce, na wsze strony. W modrych toniach Wisły" znaleźli grób swój, dowódca oddziału, z adjutantem swym, porucz nikiem Ignacym Żelechowskim i kilku szeregowcami, inni rzuciwszy broń, niepomni męztwa ojców, hanie bnie opuścili szeregi i wystawili braci na śmierć nie- hybną w nierównej walce. Drugi hufiec pod Wodzą Popiela, przy którym się znajdował jenerał Jordan, nie wsparty w Smio-godzinnych zapasach z Moska lami oczekiwanym napróżno oddziałem Dunajewskie go, zdziesiątkowany wracał do Galicji, zostawiając pod Komorowem daninę z krwi najszlachetniejszej. ->Tam legł kulą ugodzony w czoło Juljusz hr. Tiir- nowski na czele garstki ochotników, co z bagnetem w ręku biegli na nieprzyjaciela. Obok niego zginął Brokhausen i wielu innych obrońców wolności. Pozwólcie, że na tem miejscu zapiszę wspomnienie dla dwóch, których znalem bliżój, a których pamięć po zostanie mi drogą: o Władysławie Jabłonow skim z Galicji i Edmundzie Cieleckim z Augu stowskiego. Ciało pierwszego na trzeci dzień dopiero znaleziono pokaleczone do niepoznania przez dzicz moskiewską. A jakże piękny byd to młodzieniec, tą pięknością męzką, co obok siły wyraz słodyczy w so bie łączy. Wesół, dowcipny, pełen zdolności wyż szych, które wykształceniem starannem rozwinął, był on ozdobą galicyjskiej młodzieży i świetne na przy szłość rokował nadzieje. Złączony przyjaźnią serdeczną z Juljuszem Tarnowskim, z nim postanowił razem wyruszyć „do lasu“, jak nieraz mawiał z uśmiechem. Obadwaj równie waleczni, równie skromni i kochani od wszystkich, w jednym dniu w tej samej potyczce bohaterską śmiercią niezapomniane w narodzie zdo byli sobie nazwiska. Edmund Cielecki, 20-letni jedy nak majętnych rodziców z Augustowskiego, opuścił na pierwsze hasło Szkołę główną w Warszawie i mimo próśb matki przybył do Krakowa, gdzie jakkolwiek wątłego zdrowia i niezdatny niemal do wojska, zacią gnął się do hufca Jordana. Gdym go żegnał wyjeż dżając z Krakowa, odprowadziwszy mnie na dworzec drogi żelaznej: Do zobaczenia! Do zobaczenia! wołał do mnie zdała. I kiedyż go znowu zobaczę?... Śmier telnie ranny pod Komorowem, odniesiony do szpitala w Stobnicy, po kilku godzinach ciężkich cierpień mło dzieńczego dokonał żywota. Lecz wracam do Ludwika Mycielskiego, którego wieść o klęsce Jordana i śmierci przyjaciół Tarnow skiego i Jabłonowskiego, nie mało wprawdzie dot knęła, lecz nie zdołała w nim zrodzić zwątpieuia, które po rozbiciu wyprawy Komorowskiej ogólnie się szerzyć poczęło. Upadek na duchu był niezmierny; stagnacja w popieraniu powstania w Kongresówce od strony krakowskiej brała górę w sposób zatrważający. Jenerał Jordan wrócił niebawem z Królestwa, gdzie organizacja jego nie mogła się już podnieść. Sam wódz stracił wiarę w siebie i w sprawę, której służył a do której nigdy zbyt wielkiego nie okazywał zau fania. W takiej to chwili okropnej bezwładności i rozpa czy niemal, powrócił Ludwik Myeielski do Krakowa z Wiednia, z niezagojoną jeszcze raną poniżej kolana.
Było to w ostatnich dniach czerwca. Przygoto wania dla oddziału jazdy, mającego wyruszyć pod wodzą Mycielskiego w pole, były już ukończone, wszystkim jednakowoż opadały ręce na samo wspo mnienie niedawnój katastrofy; Ludwik sam jeden zda wał się być na wszystko obojętny. Młodzieniec ten na pozór zimny i flegmatyczny jak anglik, wśród ogólnego upadku na duchu imponował innym swoim spokojem i energją. Wkrótce też, jeśli się nie mylę, 28go czerwca nad wieczorem wyruszył z folwarku Olszy pod samym Krakowem w 70 koni do Króle stwa. Widziałem go w chwili wymarszu. Czerwona krakuska z białem piórem na głowie, pąsowa koszula garibaldowska, dolman szaraczkowy czarno szamero wany, jasne łosiowe szarawary i długie buty, bardzo były mu do twarzy. Na plecach ładownica czarna srebrnym ozdobiona orłem, przy prawej nodze oban- dażowanćj grubo dla rany, która się była otworzyła na nowo, wisiał krótki sztuciec, w ręku potężna sza- blica, pod nim koń gniady wspaniałej budowy; twarz jego blada; wychudła i znękana długiem cierpieniem, oczy zapadłe, gorączkowym płonące ogniem, dziwnym go otaczały urokiem... Z uderzeniem godziny 8ćj za danem hasłem od dział cały ruszył z miejsca galopem, bo już patrole austrjackie z Krakowa nadciągały. Nad samą gra nicą inny patrol ukryty w zbożu dał ognia do prze biegających raźno jeźdeów. Świsnęło górą kilka ku lek, jedna tylko przeszyła czapkę Ludwika i urwała białe piórko na niej zatknięte. „To dla mnie poca łunek”, rzekł z uśmiechem do jednego z towarzyszów i żwawo dalej pośpieszał. O wschodzie słońca oddział już daleko był za ga licyjską granicą, około godziny lOtćj przed południem zatrzyrhał się w miasteczku Słomnikach na popas. Ludwik sam rozstawił pikiety i zesiadł z konia ostatni. Pod względem bowiem rygoru służbowego, dawał zawsze z siebie podwładnym najlepszy przykład; ko ledzy jego z pod Langiewicza nieraz opowiadali o nim, że ranny, chory, do ostatka dotrzymywał placu, na koniu pełniąc służbę podjazdową we dnie Lw nocy; on przyzwyczajony do wygód, kontentował się kawał kiem suchego chleba i kieliszkiem prostej wódki. Oby śmy więcej posiadali młodzieży jemu podobnój! _ Ze Słomnik udał się Mycielski do Sancygniowa, gdzie już nie zastał Kosy, z którym się miał połączyć, a dowiedziawszy się, że od Miechowa ciągną za nim dwie roty piechoty i 100 kozaków, bez zwłoki poma szerował dalej w głąb kraju. Noc przepędzono pod gołem niebem w lesie. Nazajutrz rano pod ^ Nawa rzy cami spotkał sotnię kozaków zupełnie z nienacka w wąwozie, i żwawą szarżą uderzywszy na nich w puch rozbił i za uciekającymi pogonił. Tu przecież na krańcu bliskiego lasu wpadł na ukrytą w zbożu pie chotę, która gęstym ogniem rotowym zapęd jego wstrzy mała. Kilku z szeregowców legło od strzałów, prócz kilkunastu rannych, w których liczbie znów był Lu dwik. Kula raniła go tym razem powyżej lewego ko lana i uwięzia w siodle. Oddziałek jego, który w za palczywej pogoni za kozakami cokolwiek się zmię- szał, nie mógł już mimo usiłowań i zachęty wodza sformować się na nowo pod gradem kul nieprzyjacielskich, a gdy jednocześnie inna rota piechoty z boku z za pagórka prażyć naszych poczęła, Ludwik wi dział się zmuszonym nakazać odwrót. Tu, opowia dali mi naoczni świadkowie, iż widzieli Mycielskiego w najtęższym ogniu zsiadającego, mimo ran w obu nogach, z konia, by podnieść rannego towarzysza; w tej także chwili jedynie przytomności walecznego podporucznika Przył. ocalenie swe mógł zawdzięczyć, gdyż ten nacierających kozaków do tyła powstrzymał, iż Ludwik z rannym ujechać zdążył. W pobliskim lesie stanąwszy dla opatrzenia ran nych, odebrał Mycielski z trzech stron ostrzeżenia 0 nadciągających przeważnych siłach nieprzyjaciela, które go otoczyć usiłowały; Odtąd kilkakrotnie wy kręcał się w różne strony, by się przedrzeć głębiej w kraj, ze wszech stron jednakże parła go ku gra nicy galicyjskiej Moskwa, w sile znacznej, którą liczono na 300 koni i kilka rot piechoty wiezionój na podwodach. Całą noc zmuszony był cofać się przed ścigającym go krok w krok nieprzyjacielem 1 dopiero trzeciego dnia po wymarszu do Królestwa, około południa wparty został napowrót do Galicji. Tym niefortunnym końcem wyprawy zgryziony, usprawiedliwiwszy się przed sądem wojennym, złożo nym z kolegów dowódców oddziałów powstańczych, o którego zwołanie sam się domagał, wyjechał Lu dwik Mycielski do Pragi czeskiej, by w zaciszu wy począć po trudach i leczyć swe rany. Ale jakaś wewnętrzna żądza boju, czy zgonu za ojczyznę, paliła go ciągle, nie dawała mu chwili spo koju. Jakoż po niespełna dwutygodniowym pobycie w Pradze, choć kulejąc i o kiju, wrócił do Krakowa, by znów pospieszyć na pole walki. Wkrótce też wy jechał w Rzeszowskie, zkąd oddział jenerała Wali górskiego miał wyruszyć niebawem. Ludwik po zwy czaju miał jako rotmistrz z nim pomaszerować. Odtąd coraz mniej szczegółów znaleźć można o Lu dwiku. Z bliższych znajomych jego, tylko jednego zdarzyło mi się spotkać, który mi jakieśkolwiek mógł podać o nim wiadomości. Wyprawa Waligórskiego opóźniła się o parę tygodni. Opowiadający przybył w nocy z Krakowa do Rzeszowa i trafił na dworcu kolei żelaznej Ludwika. Było to w październiku. „Adieu, rzekł Ludwik, już się nie zobaczymy!" ,,A to czemu?" zagadnął przybyły. „Ja dziś maszeruję do Królestwa, nie mogę się doczekać oddziału, idę sam, w pięć koni!" „Ozy jak Zawisza Czarny?" wtrącił przybyły. „Daję ci słowo, że zginę jak Za wiszą!" i uściskali się serdecznie. Zaiste, święcie dotrzymał Mycielski tej przysięgi! Tu Ludwikowi zda się na sercu ciężko zrobiło. „Ty tam wrócisz nie długo zapewne w Poznańskie, pożegnaj wszystkich odemnie; ja już nie wrócę... Moim udziałem kulka. Czy jutro, czy za rok, niewiem; ale wiem, że mnie nie minie, wiem że muszę zginąć — i chcę zginąć. Adieu f" Za kilka tygodni, w początku listopada, smutna rozbiegła się wieść po Krakowie, a ztamtąd wnet po całem przeleciała Poznańskiem — Ludwik Mycielski już nie żył. Przez tydzień czy dłużej błąkał się sam z kilku tylko wiernymi towarzyszami, w Lubelskiem', noce przepędzając w lasach, we dnie uwijając się pomiędzy inoskiewskiemi patrolami, i werbując ochotników. Aż nareszcie napotkał oddział pułkownika Wierzbickiego. Mężny ten wódz partyzancki, lecz cokolwiek żywy i szorstki w obejściu, miał podobno, jak wieść niesie, w pierwszej chwili ofuknąć się na, Mycielskiego, że paniczów z obozu Langiewicza, co ło każdy tytułuje się co najmniej rotmistrzem, nie potrzebuje, ale mu brak prostych żołnierzy. Ludwik niezrażony przyję ciem takiem, miał odpowiedzieć, że gotów pełnić ka żdą służbę, jaką pułkownik rozkaże. Wierzbicki miał dla wypróbowania Ludwika, postawić go jako szeregowca na prawem skrzydle i rozpocząć obroty. Mycielski z pogodną twarzą, już to zwykle musztra nowe weń wlewała życie, miał wstąpić do szeregu i akuratnością w obrotach tak sobie ująć dowódcę, że po ukończeniu ćwiczeń, zawoławszy go do siebie, uścisnął mu rękę i jako rotmistrzowi oddał pod rozkazy całą jazdę, około 80 koni liczącą. Odtąd przyjaźń i szacunek Wierzbickiego dla Ludwika, z każdym dniem rosły. Niestety, niedługo się cieszył dzielnym rotmistrzem, który w krótkim czasie jazdę powierzoną swemu dowództwu, wyćwiczył i zorganizował. Dnia Sgo listopada odebrawszy rozkaz zrobienia rekone sansu, zetknął się Ludwik w kilka koni pod wsią Bojanówką z oddziałem dragonów moskiewskich, i zna lazł się w takiem położeniu, że z tyłu miał błota, przez które odwrót był niemożliwy, a przed sobą silny zastęp nieprzyjacielski, przez który się trzeba było przedrzeć lub poddać. Ludwik bez wahania obiera pierwszo i z dobytą szablą rzuca się naprzód. Cięty pałaszem przez brew nad okiem, nie przesteje walczyć i zagrzewać do boju swych towarzyszów. Już dwóch dragonów zsadza z koni, gdy w tern pęka mu szablica, i raz nieprzyjaciela rozwala mu czaszkę. Runął wraz z koniem na ziemię i legł jako przewidział — jako bohater. Moskale rąbali nieżywego- i tratowali końmi. Po ustąpieniu dragonów, podniesiono ciało Lu dwika pokaleczone do niepoznania i z czcią religijną złożono obok kilku poległych jego kolegów, w osobnym grobie na cichym cmentarzu wiejskim, pod opiekuńczem skrzydłem ubogiego kościółka, zdała od ojczystej zagrody i ziemi, na której wzrósł i wychował się, a którój nigdy nie przestanie być chlubą.