Oto, jak obchodzono Święta Bożego Narodzenia na Kresach, konkretnie w Nowotrzebach. Wspomnienia Melchiora Wańkowicza z książki "Szczenięce Lata".
Toteż w dzień Wilii, zaraz po wieczerzy wigilijnej państwa, przy tymże stole w stołowym pokoju zasiadała służba, Na miejscu babki prezydowała kucharka Kaźmierzowa i garbaty „gospodarz” (włodarz) Laskowski. Babka wchodziła z opłatkiem, dzieląc się ze wszystkimi, przy czym każdemu mówiła indywidualne życzenia. Nie zawsze były te życzenia słodkie. Czasem babka pochylała się do ucha: Patrzaj … - zaczynał się cichy szept, po czym nic już nie było słychać, tylko palec wskazujący babki surowo groził. Zaczerwieniony delikwent ułamywał opłatek, całował w rękę i skwapliwie ustępował miejsca … następnemu. Kiedy się to działo w stołowym, my dzieci siedzieliśmy już w pierwszym pokoju przy bakaliach, najedzeni jak bąki. Jakże bo! Wilia składała się z ośmiu – dwunastu potraw i mimo solidnego i ważnego objadania się, iżby na wszystko miejsca starczyło, miejsca tego nie starczało. W pośrodku stołu pofalowanego bielą obrusa, na pękach siana (ze ździebeł jego wróżyliśmy, czyje życie dłuższe) stawiano tak zwaną kucję – ogromną salaterę poczwórną, w której mieściły się cztery zasadnicze potrawy Wilii, cztery paskudztwa ku tradycji przyrządzone, których nikt nigdy nie tykał. Jestem przekonany, że kucja sięgała swym pochodzeniem zamierzchłych czasów pogańskich.
Był tam kisiel owsiany, wyglądający jak brudny klajster, rozdęte ziarna gotowanej pszenicy, groch i jęczmień oraz mleko makowe. Babka tylko, jako pani domu, musiała każdej potrawy spróbować i podlać „sytą” (miód z wodą), bo inaczej nadchodzący rok nie dałby dostatku, Krzywiła się, zwłaszcza przy kisielu, ale mus to mus.
A kiedy już i państwo, i służba byli najedzeni, roztwierano szeroko wielkie szklane drzwi olbrzymiego salonu. A tle ogromnej stuletniej agawy (która – właśnie co rok oczekiwano, że zakwitnie „raz na sto lat” i ze „strzałem jak z armaty”) stała większa jeszcze choinka.
Otrzymywaliśmy prezenty, wyrażając oficjalną radość (wiedzieliśmy i widzieliśmy, dzięki wzorowemu wywiadowi, już na kilka dni wcześniej, co otrzymamy; raz nawet dzięki zdradzie lokaja zdołałem wykraść z szafy i popukać sobie z flinty, którą później uroczyście otrzymałem), a potem zaczynało się objadanie drzewka. Hej! Bo drzewko nasze nie było ani takie, ani siakie. Ani zbytnie w błyskotki kupne, sztuczne śniegi, niemieckie diabełki, aniołki, szklane kulki i inne wykrętasy, ani, Boże broń, stylizowane na ludowo i na „polsko”.
To było poczciwe, praktyczne drzewko, jakie w Polsce stawiano (jeśli stawiano) przed trzystu laty, kiedy żadnych tam syntez polskości i ludowości od święta wysentymentalniać nie trzeba było, bo skrzypiał nimi każdy żuraw każdej studni.
Drzewko więc było w dary konkretne zasobne i chodzić mogłeś kolo niego, bracie, trzy dni i objadać się gruntownie.
Poza świeczkami i lepionymi w domu łańcuchami z różnokolorowego papieru, wszystko tam można było w gębę włożyć. Od góry do dołu czerwieniały „pepinki” - małe kolorowe jabłuszka, zawieszone na różnobarwnych włóczkach. Równie obficie wisiały figi, pierniki, złocone i srebrzone orzechy i duże cukierki „kri-kri”. W papierowych koszyczkach znajdowałeś, człowieku, malagę (suszone winogrona), migdały, daktyle itd. Doskonałości te zrywało się na miejscu i rozdzielało między parobczańską dziatwę.
[Melchior Wańkowicz - "Szczenięce Lata" - Pruszyński Media Sp. z o.o. - Warszawa 2009]Zobacz też:MELCHIOR WAŃKOWICZ - "Szczenięce lata"MELCHIOR WAŃKOWICZ - BiografiaŚwięta Wielkanocne w Nowotrzebach=>
Tradycja polskich potraw świątecznych=>
Przepisy wigilijne w naszej Bibliotece