Pamiętnik Jana Łukasza BorkowskiegoSpis treści-
Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863rByliśmy uzbrojeni w kosy, dubeltówki, starożytne sztucery, kilkunastu zaledwie miało nową broń z zapasem amunicji, między nimi owych trzech zacnych Czajkowskich. Około 3 po południu stanęliśmy w lasku pod
Krzywosądzą, znanym już z naszego rekonesansu. Lasek miał 100 – 120 morgów, naokoło równiny, żyzne pola kujawskie. Przez lasek szła droga z Krzywosądzy do Włocławka; z Krzywosądzy na południowy zachód była droga do Radziejowa, a odległość do granicy pruskiej obliczałem na 12 –15 wiorst.
Na tak małą garstkę lasek ów nie miał odpowiednio strategicznego położenia. Wspomnę mimochodem, że w Liège zakupiono 150 karabinów, tyleż rewolwerów i pałaszy i 6 maszyn wojennych, do opisu których będę miał sposobność powrócić szczegółowo. Broń ta, przemycana przez młodzież z Liège do Kolonii, skąd była wyprawioną do Bydgoszczy, maszyny wojenne jako narzędzia rolnicze. Wszystko to i amunicję skonfiskowano i zostaliśmy bez broni.
Jak na luty było ciepło, zagospodarowano się w lasku, przywieziono słomy na obozowe posłanie, porozpalano ogniska, poczęstowano kieliszkiem wódki i chlebem i zaczęła się musztra. Major Celiński, Buski, Krosnowski i inni manewrowali tą zbieraniną. Chłopi z okolicy przyglądali się ciekawie i podejrzliwie tym zbawcom Polski Chrystusowej ...
Na początek był krwawy wypadek. Przyłączył się do nas jakiś młody organista; miał pojedynkę staroświecką, ze „sznelerem”, tj. igiełką precyzyjną, nie umiał się z nią obchodzić, a manipulując tą drogocenną bronią trafił nowego ochotnika, szewczyka, i ciężko go ranił. Był to zły omen.
Musztrowaliśmy się dalej. Za pół godziny po tym wypadku nadjechał Mierosławski na kasztanie i zażądał 15 ochotników. Znalazło się nas 20; poprowadził na brzeg lasku, skąd widok ku Radziejowu był rozległy. Z dala kilkunastu obieszczyków pędziło w przeciwnym od nas kierunku. Wtedy on rzecze wskazując lunetą: „Widzicie, tych wszarzy, jak przed nami uciekają. Młodzieży! do was należy odwaga, do mnie zrobić was sławnymi!” Coś na kształt słów Napoleona pod Piramidami: „Czterdzieści wieków na was patrzeć będzie”. Zrobiło to niesmaczne wrażenie: naboi nie ma, broni brak, jeść nie ma co, a tu taka emfatyczna mówka, od której robi się niedobrze.
Wyprawa się skończyła. Jak listki wiatrem miotane, bez wiary, jak nędzne pionki skazane na zatratę, wróciliśmy do obozu. Położyliśmy się na słomie, nogi zwrócone do ognisk – połowa naszej armii była na warcie i pikietach. Opanowały nas apatia i bezmyślność. Staliśmy się nieczuli na wszystko. Wieczorem było ciepło, nad ranem było kilka stopni mrozu, palto jesienne nie zabezpieczyło od zimna, nie było się czym przykryć, wśród snu zbliżaliśmy się machinalnie do ognia, budząc się raptownie, co denerwowało i męczyło. Z brzaskiem dnia, dla ogrzania się, musztra – ale nie mieliśmy ani żołnierskiej postawy, a tym więcej animuszu. Tak zeszedł dzień 19 i 20 lutego, przybyło z Warszawy kilkunastu studentów Szkoły Głównej, kilku strażaków ogniowych, powiększyła się przeto nasza gromada, ale o lepszym uzbrojeniu nie było mowy. W środku lasku na polance przy drodze stało kilkanaście wozów. Od czasu do czasu, po dobrym obiedzie we dworze, pokazywał się Mierosławski z nieodłącznym Kurzyną, w sobolowej czapce z czaplim piórem. Liczny sztab się kręcił, rozkładali mapy, kuriery przyjeżdżali i odjeżdżali, a myśmy się musztrowali i stali na wartach, żywieni śmierdzącą wódką, czarnym chlebem i surową słoniną. Z akademikami warszawskimi przybył do obozu Janowski Władysław, komisarz Komitetu Centralnego. Nie byłem obznajmiony z jego ówczesną rolą ani był mi znany stosunek Rządu Narodowego do Mierosławskiego w owej epoce – zaznaczam tylko fakt jego obecności. Był to sympatyczny brunet średniego wzrostu, może lat 30, z rewolwerem u boku.
Wody brakowało w obozie; czuliśmy ogromne pragnienie, intendentura wcale się o nas nie troszczyła, za to Mierosławski obiecywał sławę. Pod wieczór drugiego dnia zjawił się kocioł i jakaś dobra babina, typu gospodyni wiejskiej, gotowała jakąś chudą krowę. Ludziska się cisnęli po strawę. Wstyd mi było dobijać się, jak pies, o kawałek mięsa, chociaż zapach rosołu łechtał apetyt. Babina to zauważyła i wręczyła mi kawałek mięsa, który musiałem wziąć w rękę na papier, nie miałem bowiem innego przyrządu jak mały scyzoryk. Nie wiem, co to była za część anatomiczna, kość czy żyła; była twarda, mogłem ją tylko z rosołu i kaszy oblizać, nie mogąc ugryźć, chociaż miałem jeszcze wszystkie zęby, więc rzuciłem. Było to złudzenie obiadu, lecz poczciwej babinie zachowałem wdzięczność za dobre słowo.
Nie było żadnej rejestracji – organizowano oddziały dorywczo, na słowo mianowano podoficerów i każdy miał 12 podkomendnych. I mnie major Celiński mianował w ten sposób podoficerem; godność tę utrzymałem przez 3 dni: po 3 dniach Celiński nie żył, nikt o mojej nominacji nie wiedział, a sam nie miałem celu się chwalić. Na trzeci dzień 20 lutego przyjeżdżali ziemianie, ruch był coraz większy. Mierosławski zaczynał być głośnym, jak na dyktatora przystało. Przytoczę jeden epizod. Kowal nie stawił się na czas dla okucia koni, kazał go sprowadzić, zaczął wymyślać grożąc szubienicą. W zapale wołał, by stawiło się 3 strzelców dla podpalenia jego chaty. Spoglądał ku mojej stronie – miła misja patriotyczna! Dubeltówka moja wisiała na sosnowym sęku, więc nagłym ruchem podniosłem z ziemi jakiś wyszczerbiony pałasz i zacząłem niby na warcie chodzić koło worków z prowiantami leżącymi w pobliżu. Tak mię ominęła ta misja, która zresztą na hałasie się skończyła, bo kowal dyktatora pocałował w rękę i konie podkuł.
Było dużo takich wyszczerbionych pałaszy; pochodziły z magistratów ówczesnych i poczt. Używano ich transporcie aresztantów w policji, a na pocztach wozili je pocztylioni przy wartościowych przesyłkach – najczęściej przywiązane do torby pocztowej. Pochodziły one z wybrakowanych remanentów dawnego wojska polskiego. Pałaszami tymi rąbano drzewo dla użytku poczt i magistratów, dlatego były po większej części wyszczerbione. Rekwirowano takowe dla obrony Ojczyzny. Przy sposobności przytoczę, że i w Jaronowicach na poczcie był ogromny pałasz, ale nie wyszczerbiony, i 2 pistolety z cyfrą Aleksandra I na mosiężnej blaszce, z kurkami o 3 spustach, które z wielkim wysiłkiem się odwodziły.
Wieczorem 20 lutego około 9 lub 10 dostałem rozkaz, bym z 12 moimi ludźmi obsadził brzeg lasu od Włocławka. Nie znałem moich podkomendnych, nie miałem czym i czasu spisać ich nazwiska. Pamiętam między nimi: Miszewskiego z Płockiego, Edwarda Głogowskiego, kolegę z 4 kursu Politechniki w Liège, Andrzejowskiego z warszawskiej straży ogniowej i młodego młynarza, który miał psa przy sobie. Wszyscy niewyspani, głodni i zmęczeni. Dzięki nerwom byłem czynny, a zadanie moje polegało na chodzeniu od placówki do placówki i budzeniu biedaków. Patrole konne z Buskim na czele ciągle nas niepokoiły żądając hasła. Młynarz mój mocno zasnął; gdy go budziłem, pies jego rzucił się na mnie i ukąsił w palec. Nad ranem opatrzył mnie nasz doktor Ramlow (syn doktora górniczego z Dąbrowy, umarł w Panamie, gdzie później był doktorem kompanii kanałowej). Psa rozstrzelano pomimo naszych próśb. Biedne, poczciwe psisko, i on padł ofiarą swej wierności i obowiązku! Rano 21 o 9-tej zluzowano mój oddział.
W obozie panował ruch niezwykły, porządkowano oddziały kosynierów, wozy systematycznie wyjeżdżały rzędem na drogę. Mierosławski otoczony sztabem, z Kurzyną w rycerskiej czapie, uroczyście wydawał rozkazy. Za nimi oddział kawalerii z Edelsteinem i Seyfriedem na przodzie. Sztab był świetny, ale wojska nie było.
Dostałem czarnego chleba i kawałek słoniny. Stojąc pod sosną z dubeltówczyną na plecach, gryzłem śniadanie. Żołnierze moi rozpierzchli się chwilowo za kawałkiem chleba i nie widziałem ich więcej, bo Kurzyna podjechał do mnie i następujący wydał rozkaz: „Weźmiesz 4 ludzi” – i z przewodnikiem, którego mi wskazał, polecił udać się do wsi granicznej, nazwiska nie pamiętam, przeprowadzić śledztwo, wyszukać kożuchy należące do straży pogranicznej, które jeden z włościan przechowuje. Przy tym rozkazie Kurzyną dał mi 25 talarów papierowych na koszta wyprawy, które mi się bardzo przydały, bo miałem przy sobie zaledwie 10 rubli w pruskiej monecie. Na razie nie rozumiałem tej wspaniałomyślności – i opuściłem obóz ...
Przewodnik mój był to młody włościanin, bardzo przystojny i sympatyczny, w kujawskim charakterystycznym stroju: niebieska kapota przepasana purpurową szarfą, kujawski kapelusz, podobny do tych, jakie noszą ruscy izwoszczyki. Mieliśmy dwie podwody dwukonne, a 4 ludzi nie znanych mi zaangażowałem dorywczo. Byli uzbrojeni w dubeltówki, między nimi Andrzejowski ze straży warszawskiej, o którym już wspomniałem. Pojechaliśmy żwawo do owej wioski, w kierunku północno-zachodnim od Krzywosądzy. Przewodnik mi wskazał chatę włościańską zbudowaną tak, że dom, stajnia, stodoła i inne przybudówki stanowiły czworobok – rodzaj futoru. Włościanin nazywał się Stanisław Grzela.
Futor Grzeli po rogach obstawiłem 4 strzelcami i z przewodnikiem wszedłem do wnętrza. Na moje pozdrowienie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” – gospodarz odpowiedział: „Na wie…ki wie…ków... Amen” – kłapiąc zębami. Był mocno przestraszony. Od razu zażądałem kożuchów – bezzwłocznie przyniesiono z góry. Było nowiusieńkich sztuk 50. Grzela się uspokoił wobec mego łagodnego obejścia, tłumaczył się, że to katolik strażnik mu powierzył i ukontentowany objaśnił, że niedaleko jest dom straży, tzw. „cekhauz” i w nim złożonych 150 szyneli używanych i tyleż kożuchów. Nie namyślając się długo posłałem do dworu po 2 fornalki – wówczas mówiło się „zarekwirowałem” – i natychmiast nadeszły. Cekhaus był zamknięty, poleciłem drzwi rozbić siekierami i na 2 czterokonne i 2 dwukonne wozy, którymi przyjechaliśmy, naładowano kożuchy i szynele, które się bardzo przydały. Dopełniono ładunek zapasem mąki i kaszy, jakie tam znaleziono, i z łupem, już bez przewodnika, wracaliśmy triumfalnie do obozu. Na szczęście nasze pojechaliśmy nie drogą, którą przybyliśmy, bo bylibyśmy natknęli się na braci Moskali, a cztery fury naładowane ich własnością stanowiłyby dla nas groźne „corpus delicti”.