Pamiętnik Jana Łukasza BorkowskiegoSpis treści-
Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863rOpuściwszy gorzelnię, około południa doszliśmy do Kleczewa. Tam na rynku znalazło się do 300 pie-szych rozbitków. Staliśmy z pół godziny. Kosynierzy bawili się odrywaniem blaszek z dwugłowym orłem od ubezpieczeń ogniowych, a Żydzi z afektacją przynosili amatorom palenia śmierdzące cygara. Przygnębienie ogólne. Mierosławski zjawił się na kasztanie, palnął mówkę o Polsce Chrystusowej, częstując poległych nie-śmiertelną chwałą. Znać było na nim zmęczenie i brak bohaterskiej werwy. Pod wieczór oddział zaszedł do Kazimierza, o ile się nie mylę, ówczesna własność Łubieńskich. W lesie około leśniczówki stanęliśmy kolumnami czekając dalszych zdarzeń. Wszędzie towarzyszył mi Krzemiński, a w pobliżu znalazł się Pétyon. Naraz zjawia się herold w osobie jakiegoś adiutanta i głosi: „Kto z Mierosławskim, niech, się z nim połączy, a kto z Mielęckim, niech z nim pozostanie”. Rozpacz mię wzięła wobec takiego rozkazu – rzuciłem karabin o ziemią, lecz po chwilowej refleksji złożyłem go na wóz pełniący funkcją polowego arsenału. Udałem się z Krzemińskim do Mierosławskiego zapytując się, co to ma znaczyć. Oświadczył, że wyjeżdża mając inne zamiary. Na małych karteczkach dał nam uwolnienia, rodzaj urlopów, które nam się bardzo przydały. Postanowiliśmy wyjechać w Poznańskie, liczyłem na mój paszport belgijski, że dojadę do Krakowa, a stamtąd do rodziców w Kieleckie. Ale w zamieszaniu ogólnym nie wiedzieliśmy, do kogo udać się o pomoc. Zrobiło się ciemno i bezradnym nie pozo-stało nic innego, jak przyłączyć się do oddziału Mielęckiego.
Mierosławski, jak się później dowiedziałem, wyjechał do Paryża. Zdaje się, że i Pétyon. Znać, że jechał z ochotą. Raz go jeszcze w życiu przypadkiem spotkałem w Krakowie, jako zdegradowanego dyktatora, a jak wiadomo, przez cały rok odgrywał rolą malkontenta i wichrzyciela. Nie miałem już sposobności zbliżyć się do niego. Nie szukałem karabina, bo bez naboi nie miał wielkiej wartości. Zdobyłem znów; jakąś nędzną dubeltówczynę, również Krzemiński, i z oddziałem zredukowanym do 150 ludzi o smutnym wyglądzie ruszyliśmy dalej ku południowi. Po północy 25 lutego odpoczęliśmy parę godzin w owczarni jakiejś nędznej wioski. Po nędznym posiłku dalej w drogę, okolicą lesistą; piaszczystą, smutną – lud podejrzliwie i niechętnie nam się przyglądał, były także niemieckie kolonie. Po południu doszliśmy do małego folwarku z kilku nędznymi chatami. Tam zdy-bano dziada, który się podawał jako komendant powstania i rabował chłopów i mniejsze dwory. Skazano go na śmierć. Nad małą sadzawką sterczała pojedynczo stara grusza; tam go wieszano. Większa część oddziału, którym nie były znane okropności wojny, była nader wzruszona tym strasznym widokiem i zaczęła prosić o uwolnienie, a byli amatorzy, którzy z przyjemnością wieszali dziada. Na ogólne prośby odcięto, lecz nadbiegł Mielęcki i potwierdził z gniewem swój wyrok. Na próżno winowajca się prosił. Powieszono go powtórnie. Okropne zrobiło to na mnie wrażenie; nie byłem przygotowany na podobne widowisko.
Rozdźwięk dowódców, zmęczenie fizyczne, a do tego straszny widok wisielca zdenerwowały mię ostatecznie. Cała nasza sprawa przedstawiła mi się ponuro, szedłem machinalnie z rozpaczą i zwątpieniem w duszy, wśród lesistego widnokręgu, Krzemiński przy mnie. W następnej parze szedł wysoki szlachcic, którego zauważyłem za sągami nad Gopłem, gdzie zawzięcie strzelał z dubeltówki, a kula moskiewska utkwiła mu w książce do nabożeństwa, którą miał za pasem. Byłem naocznym tego świadkiem. Odważnym i dzielnym wydał mi się – a gaduła, usta mu się nie zamykały. Znał okolicę dokładnie. Sąsiadowi swojemu w szeregu wyszczególniał różne wioski i ich właścicieli, pokazując kierunek różnych siedzib; między innymi wyszczególnił, że tam za lasem jest wieś Wysokie Lalewicza. Usłyszawszy to nazwisko nadzieja zabłysła w moim umyśle i chęć wydobycia się z tego niewyraźnego koła. Postanowiłem jechać do ojczystego domu, rozpatrzyć się bliżej w położeniu i wypadkach, dla których wszystko się poświęca. Nazwisko Lalewicza było dla mnie bardzo interesujące, bo lubo go osobiście nie znałem, był jednak wujem żony mojego bliskiego krewnego, mieszkającego pod Małogoszczem, człowiekiem o bardzo pochlebnej opinii. Byłem pewny dobrego przyjęcia. Zaczerpnąwszy od sąsiada w szeregu bliższych szczegółów o Wysokiem, a doszliśmy do brzegu lasu, gdzie się obóz zatrzymał, udałem się z Krze-mińskim do jednej z 3 chat tam się znajdujących. Gospodarz tej chaty, człowiek starszy, przyjął nas gościnnie, powiem nawet serdecznie, poczęstował wyborną ciepłą strawą, kaszą i kapustą. Za 2 ruble wynajął się z furman-ką do Wysokiego, gdyż i Krzemiński mając urlop Mierosławskiego skorzystał ze sposobności, by wyjechać za granicę. Udaliśmy się do Mielęckiego, gdzie po francusku mówiąc, dla niedemoralizowania stojącego przy nim oddziału, prosiliśmy go o uwolnienie na zasadzie kartki Mierosławskiego. Z uprzejmością zastosował się do naszych życzeń i uwolnił z oddziału. Oddaliśmy nasze dubeltówki i na czekającej nas furmance wyjechaliśmy z obozu, kierując się w stronę Wysokiego. Placówka konna za kilka chwil atakuje nas gwałtownie jako uciekinierów i zawraca z powrotem przed oblicze Mielęckiego, który uspokoił gwałtownika, potwierdzając swoje pozwolenie, radząc nam jednak pozostać z nim czas jaki, gdyż o 1000 kroków przechodzi oddział Moskali szosą do Konina, o czym właśnie doniosła kobieta, która stała przed nami z konewką wody. Przykucnęliśmy w krza-kach, biorąc z wozu zapasowe dubeltówki. Przeczekawszy z pół godziny, gdy baba z konewką znów powróciła, pożegnawszy Mielęckiego ruszyliśmy do Wysokiego.