Pamiętnik Jana Łukasza BorkowskiegoSpis treści-
Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863rW Liège mieszkałem w zakątku zwanym „Cour des Minimes”. Była to urocza siedziba z ogródkiem, przy-lepiona do wzgórza panującego nad starożytnym gotyckim pałacem biskupów. Widok był rozległy i wspaniały, obejmował miasto i całą okolicę. Było mi tam bardzo dobrze. Miałem dwa skromne pokoiki zbudowane na szczątkach byłego klasztoru.
Wieczorem-8 lutego przygotowywałem się z trygonometrii, uczęszczałem bowiem na 4 kurs wydziału: „arts et manufactures”, w Szkole Górniczej. Łamałem sobie głowę nad „sinus” i „cosinus”, gdy odwiedził mię jeden z kolegów, nie pomnę jego nazwiska. Przyniósł mi rozkaz Rządu Narodowego udania się do powstania. Miałem się stawić w dniu 11 bm. o godzinie 2 minut 15 na stacji „Guilemin”, gdzie będzie dla mnie wykupiony bilet do Berlina i dalsza instrukcja. Nie byłem do tego przygotowany. Sam nie byłbym się zdecydował na coś podobnego – czekałem dalszych wypadków. Wobec wyraźnego jednak rozkazu nie namyślałem się długo, przypomniałem sobie urywek z Ody do młodości: „Hej, ramię do ramienia” – i chociaż, przyznam się, nie miałem wiary w pomyślność przedsięwzięcia, zdecydowałem się jechać.
Miałem dwa dni do załatwienia moich interesów, niezbyt zresztą skomplikowanych. W pudło drewniane i stary kuferek podróżny zapakowałem moją skromną garderobę, książki i kajety powiązałem sznurkami i oddałem na przechowanie do moich kolegów Belgów, bardzo mi życzliwych: Juliusza Magery i Victora Lepulchre, mieszkających w sąsiedztwie – ten ostatni pożyczył mi nawet swojego paszportu. Po naszym wyjeździe studenci urządzili meeting i zebrali dosyć znaczny fundusz na rzecz Polski. Spisałem listę długów, które wyniosły w danej chwili 800 franków, a to z przyczyny, że obstalowałem pomnik dla naszego profesora Polaka Marty-nowskiego, który umarł przed kilku miesiącami, a nie odebrawszy zapowiedzianych składek musiałem dopłacić 400 franków. Ojciec takowe wkrótce przysłał na ręce emigranta Litwina Onufrego Radwana Bądzkiewicza ku uciesze moich wierzycieli.
Napisałem do rodziców list bardzo patetyczny. W tym liście odbudowywałem Polskę od morza do morza i rozczulony wzniosłością mojej odezwy nabrałem otuchy. Na drugi dzień kupiłem wyborne buty nieprzemakalne za 40 fr., koszulę flanelową, której dotąd nigdy nie nosiłem, czapkę barankową. W czarnym tużurku i jesiennym paltocie z pasem skórzanym, zdaje się z jedną koszulą na zmianę, grzebieniem, scyzorykiem i 30 frankami, jakie mi zostały, stawiłem się 11 lutego o 2-ej na stacji „Guilemin”. Miejscowy organizator wyprawił mię do Berlina z towarzyszami Stanisławem Bajem i Franciszkiem Turczynowiczem.
W wagonie zrobiło się smutno. Jedna chwila zmieniła nasze stanowisko. Straciliśmy indywidualność. Stali-śmy się, że tak powiem, listkami oddanymi na pastwę burzy.
Nad ranem zajechaliśmy do Berlina. Do wieczoru przepędziliśmy u jednego z rodaków, a wieczorem z Ślą-skiego Bahnhofu dojechaliśmy nad ranem 13-ego do Bydgoszczy, która była wówczas końcową stacją. Jeszcze nie było połączenia z Aleksandrowem.
Przyłączył się do nas major Celiński, były porucznik z roku 1831, ranny pod Grochowem. Niezwykle zacna i miła osobistość, pełen żołnierskiej swady. Opowiadał nam różne anegdoty z przeszłości; między innymi jak pod Grochowem kula utkwiła mu w szyi, Żyd felczer szukając sondą takowej zawadził mu o przełyk. „Dałem mu w pysk, tak że nie oparł się aż w Warszawie”.
Jadąc na wózku we czterech do Inowrocławia śmialiśmy się cały czas podróży, śpiewaliśmy, furman Kujawiak nam wtórował. Było wesoło, jak byśmy jechali na wesele. Błogosławiona lekkomyślność! W kilka dni później ja jeden zostałem przy życiu! ...
W Inowrocławiu zatrzymaliśmy się w oberży polskiej, czystej, przytulnej; posiliwszy się pojechaliśmy da-lej. Jeszcze nie było wówczas zorganizowanej, butnej hakaty, ale spotykani Niemcy podejrzliwie na nas patrzyli. Nie doznaliśmy jednak z ich strony żadnej zaczepki ani przykrości. Zresztą nasz ruch był im na rękę ...
Pod wieczór rozstaliśmy się z majorem Celińskim; nas trzech zawieziono na kwaterą do wsi Pieranie, bę-dącej własnością pana Preuss, familijnego, zamożnego obywatela. Dom był piętrowy, obszerny. Przez trzy dni mieliśmy kwaterę wygodną; w pokoju na piętrze robiliśmy naboje nie wychodząc z domu. 16 lutego był tłusty wtorek. Po północy mieliśmy się stawić na punkt zborny. Na kilka dni karnawału przyjechała z pensji w Wł-cławku córka państwa Preussów, 15-letnia panienka pięknej urody, miła polska dzieweczka. Na pożegnanie po 11-ej wszyscy zebrali się w salonie. Kobiety wedle ówczesnej mody były w żałobie. Poprosiliśmy pannę Preuss, by nam zagrała na fortepianie, i żywiołowo spod jej ładnych paluszków usłyszeliśmy Marsza Pogrzebowego Chopina. Był on artystycznie oddany z akompaniamentem łez w czarownych jej oczach. Leciały w dal dźwięki dzwonów wiejskiego kościółka i szum liści cmentarnych słyszę dotąd – słyszę!
Nastrój był bardzo smutny. Zerwałem się rozczulony prosząc, by nas nie smuciła, przecież jeszcze żyjemy, by zagrała krakowiaka lub mazura. Było jeszcze z pół godziny do Popielca, a wziąwszy pod rękę Turczynowcza, przetańczyłem z nim jakiegoś oberka – miną nadrabiając.
Wybiła północ – pożegnaliśmy zacną rodzinę i drabiniastym wozem pojechaliśmy na punkt zborny do Ko-nar, własności Dąbskiego. Śnieg chwilowo przyprószył niwy wielkopolskie, lecz wkrótce znikł i zrobiło się ciemno, jakby symbol żałoby, która w tym roku okryła nasz kraj od końca do końca.
Jechaliśmy przygnębieni, powtarzając w myśli sentencję popielcową: Pamiętaj, że jesteś prochem i w proch się obrócisz.