Pamiętnik Jana Łukasza BorkowskiegoSpis treści-
Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863rByła to epoka Świętego Przymierza. Mikołaj I i Metternich przy pomocy Prus rządzili Europą od Kongresu Wiedeńskiego 1815 r. Biada temu, kto zaśpiewał Marsyliankę lub Marsza Dąbrowskiego. Biada temu, kto czytał Mickiewicza lub tak zwaną „zakazaną książkę”. Tacy szli na Sybir, do fortec. Kufstein, Spielberg, były grobami dla żywych – młodsi szli do wojska na Kaukaz, bez wysługi, do rot aresztanckich i innych temu podobnych instytucji zostających na usługi Świętego Przymierza. Studenci szkół średnich padali jako ofiary swej ciekawości; mimo to znałem kilku, którzy skazani na Kaukaz bez wysługi; swoją dzielnością osobistą dosługiwali wyższej rangi zostawali majorami i pułkownikami. Znałem nawet generała.
Prawa ludzkie i myśl wolna schroniły się na zachód Europy, głównie do Francji i Anglii – myśl zaś o Pol-sce w emigracji, która tęskniąc za krajem, a usiłując naprawić swe błędy z 1831 roku mierzyła zamiary na siły, wysyłała do Polski swych emisariuszów, ludzi wielkiego poświęcenia. Sprowadzało to na kraj nowe klęski. Znane są takie wyprawy Zaliwskiego, Zawiszy, Kowarskiego i inne, które zanotowała historia, pogrążając liczne rodziny w żałobie i ruinie.
W Królestwie Polskim, tak zwanej Kongresówce, rządził znany z historii satrapa, książę Paskiewicz. Naród był przydeptany jak zboże po burzy gradowej. „Słuszat’ i nie razsużdat'” – było dewizą rządu, i wszyscy ugięli karków. Cisza panowała na polach Polski, myśl wolną przynosiły jaskółki, a smutne pieśni wśród pól kołysały stęsknione dusze. Z zagranicą nie było prawie stosunków, o paszporcie za granicę nikt nie mógł marzyć. Kto brodę zapuścił, był podejrzany jako rewolucjonista, wyrazy: „wolność, ojczyzna” cenzura wykreślała. W pod-ręczniku chemii kwasu pruskiego nie wolno było nazywać trucizną.
W takiej to epoce urodziłem się dnia 23 czerwca 1841 r. w Dmeninie około Radomska, gdzie mój ojciec gospodarzył. Pradziad mój Józef był wicegerensem starostwa Chęcińskiego, a dziad mój Antoni (umarł w Dmeninie przed moim urodzeniem), służył w gidach Poniatowskiego. Jako stary żołnierz w roku 1831 był mianowany przez Komisję Województwa Kaliskiego plackomendantem miasta Pławna w powiecie piotrkowskim, niedaleko Dmenina i Dziepułci, które dzierżawił od rządu. Posiadam ten ciekawy dokument. Urząd ten był dosyć ważny, bo zajmował się formowaniem nowych kadrów, zbieraniem ofiar na wojnę, koni, zboża, wysyłaniem rekruta.
Rok życia mojego spędziłem niemowlęciem w Dmeninie. Ojciec mój na dzierżawach gospodarzył do roku 1846, w którym to roku kupił od swej, matki Jaronowice w powiecie kieleckim i tam to czerpałem wrażenia dziecinne, tam się wychowałem na łonie polskich pól, lasów, tam słyszałem pieśni ludu polskiego, a duszę moją wypieściła droga matka. Los zrządził, że streszczając te moje notatki z okna mojej siedziby widzę tę wioskę, groby moich rodziców. Dusza pełna smutku, a oko pełne łez zwraca się w tę stronę budząc dawne wspomnienia.
Szczęśliwy, kto miał dobrą matką! ten wygrał w walce tego świata. Wspomnienie dobrej matki to anioł stróż, który prowadzi po cierniach życia. O, Matko luba, w duszy twej czerpałem odwagę w ciężkich nieraz chwilach i tobie zawdzięczam, żem doczekał 75 roku życia. Stojąc nad grobem w pamięci o tobie jeszcze teraz czerpię pociechę i osłodę.
Ojciec mój był jedynakiem, jako ochotnik (chorąży) służył w 1831 r. wojskowo w korpusie Samuela Różyckiego. Był gospodarzem pracowitym, postępowym, pierwszy w Krakowskiem zaprowadził płodozmian i w uznaniu tego otrzymał w roku 1859 medal od Towarzystwa Rolniczego. Było nas 9 rodzeństwa. Wychowani w dobrobycie, ale skromnie, bo jedna wioska nie dawała takiej gromadzie rękojmi pańskości. To nam wyszło na dobre, bo chociaż nieraz później była bieda, ale liczyliśmy na własne siły i na pracę, które są rękojmią niezależności osobistej, i nikt z nas nie skończył w „tramwajach”. Ojciec był postępowy pod każdym względem, dbał o nasze wyższe wykształcenie, co w warunkach kraju ówczesnych nie było łatwe. Nim przejdę do opisu szkół ówczesnych, muszę jednak scharakteryzować stosunki, które malują epokę. W tym celu przytoczyłem udział mojego ojca i dziada w wojsku polskim – Matka moja miała 4 stryjów, którzy wszyscy służyli wojskowo za Napoleona i w 1831 roku. Jeden z nich, Czarnomski Franciszek, pułkownik, był naczelnikiem jazdy w szkole podchorążych i dowodził nią pod Grochowem. Wszystko to miało swoje znaczenie, bo po 1831 roku wojskowi polscy mieli swój urok. Oni utrzymywali powagę moralną kraju, który przydeptany nogą Paskiewicza w imię Świętego Przymierza żył legendą napoleońską, wspomnieniami Samosierry, Borodina, Moskwy, Smoleńska, Berezyny, Grochowa, Wawru, Ostrołęki, Igań ... Wszystkie umysły czujące żyły tymi wspomnieniami. Liczni weterani tych czasów tulili się do tych pamiątek jak do obozowego ogniska ...
Było bez końca opowiadań o szarży ułanów, o bitwie pod Stoczkiem, o czwartakach, którzy 7 razy zdobywali Olszynę pod Grochowem, o szarży Kickiego, o Sowińskim ...
Kobiety nosiły krzyżyki z olszyny grochowskiej, robiono mnóstwo drobiazgów: pudełka na igły, tabakier-ki, piórniki. Olszyna grochowska była w modzie. Dwory wówczas były liczne, a szanownych weteranów nie brakło. Nawet literatura ówczesna, mimo surowej cenzury, opisuje te zacne typy. Gdy się zjechali, gawędzili przy miodzie, a młodzi słuchali z zapartym oddechem. Legenda szczepiła szowinizm w ich duszach, romantyzm poetów w cichości rozgrzewał umysły. Miało to niezaprzeczony wpływ na rozwój późniejszych wydarzeń.
Słuchałem z drugimi i słyszę dotąd półgłosem śpiewane zwrotki, jak na przykład:
[cen]Uciekajcie z drogi Rusy,
Bo jadą Krakusy.
Od Krakusa nie pomoże
Nawet Święty Boże.
to o Bartoszu, to o armatach, co grzmią pod Stoczkiem.
Przezorniejsi wyglądali, czy nie ma szpiega za oknem. Młodzi chłopcy w zabawach swoich zdobywali mostki w ogrodzie, jak Napoleon pod Arcole, a pędząc na kucykach zdawało im się, że szarżują pod Wawrem lub Samosierrą.
Szlachta przyzwyczajona do tytułów, nie mogąc się zwać: podkomorzymi, wojskimi, strukczaszymi lub starostami, mianowała się komendantami, pułkownikami, majorami, kapitanami lub porucznikami. Tytuły te były prawdziwe, przesadzone, a nawet fikcyjne, były jednak potrzebą czasu, jak obecnie co drugi zwie się radcą, prezesem, sędzią lub hrabią. Starzy wojskowi nosili często w uszach kółka metalowe jak kolczyki na wzór starej gwardii, a większość przybierała wojskową postawą i marsowo pokręcała wąsa. Tęsknili za sławą … za ojczyzną od morza do morza ...
Od roku 1846 – 49 Europa marzyła o wolności, a jej ludy śpiewały na nutę marsza z opery Niema z Portici:
[cen]Powstańcie ludy, powstańcie wraz
I bratnią sobie podajcie dłoń! ...
Zrywały się do lotu skrzydła wolności.
Rewolucja w Wiedniu, Berlinie, Wenecji, Badeńskiem, wojna węgierska, protestowały przeciw uciskowi Świętego Przymierza. Pomimo chwilowych triumfów były krwawo przygnębione, wywołały tysiące ofiar, ale mimo to były kołyską późniejszych konstytucji i względnych swobód.
Odbiło się to echem w naszym kraju, polska krew wszędzie się lała. W Poznańskiem ludność powstała, młodzież uciekała za granicę, nie dając spać spokojnie Paskiewiczowi, i łączyła się z tym ruchem, gdzie mogła. Emisariusze naszej emigracji się kręcili i w naszej okolicy. Było kilka ofiar z tego powodu. Przypominam sobie 2 wypadki: Michalczewskiego z Mierzwina i Stadnickiego z Konar, którzy przyjąwszy emisariuszów odpokutowali to fortecą i Sybirem. Znałem obydwóch osobiście. W okolicy Kielc było nawet bardzo drastyczne zdarze-nie, gdy jeden z bogatych obywateli ze strachu, czy też jako pseudokonserwatysta z przekonania, odstawił emisariusza do powiatu, za co przysłano mu w nagrodę 500 złotych polskich – okryty był publiczną wzgardą. Nie jest to sekretem, ale nazwiska nie przytaczam, bo tę samą nazwę nosi wielu zacnych ludzi nie mających z tym osobnikiem nic wspólnego.
Rok 1846 przyniósł Polsce straszną klęskę: rzeź galicyjską. Groza jej uniosła się nad krajem, a niezatarty żal wyryła w mym dziecięcym sercu. Hańba sprawcom i inicjatorom tego ohydnego czynu, którym nawet podobno Mikołaj I był oburzony. (
Rzeź galicyjska - spis zamordowanych)
Rok 1846 zaznaczył się w naszej okolicy nieurodzajem – był głód. Na przednówku ludzie żywili się chlebem z perzu, poczciwe ziemniaki nie były jeszcze tak obficie uprawiane jak obecnie.
Opisałem poprzednio legendą wojenną, która w położeniu ówczesnym pobudzała ducha polskiego. Rzeź galicyjska zadrasnęła uczucia narodu, a budzi we mnie refleksje nad ówczesną bolączką naszego kraju, jaką była pańszczyzna. Nie była to wyłącznie polska specjalność. W Europie, w wielu krajach nie była ona także rozwiązaną, chociaż duch czasu domagał się tego usilnie. W Rosji panowała sroga niewola, właściciel miał prawo sprzedać chłopa. W Ameryce handlowano Murzynami. Pańszczyzna nasza nie mogła się z tym porównać, ale była ograniczeniem swobody osobistej. U nas kwestia usamowolnienia włościan była marzeniem umysłów wyż-szych od Sejmu Czteroletniego i od Kościuszki, a traktowana na sejmie w 1831 r., niestety nie została rozwiązana – przeważył interes i egoizm właścicieli. Lud polski od Kościuszki brał udział w tych sławnych bitwach, on krwią swoją stworzył tę legendę i zasłużył na wyzwolenie. Pomyślne rozwiązanie tej kwestii w 1831 r. znaczyło więcej jak 100 bitew wygranych. Mimo pogromu kultura polska postąpiłaby o 100 lat naprzód, a nieprzyjaciel wyzyskał to na swoją korzyść, niszcząc jedność i zatruwając ducha narodu, przypisał sobie zasługę uwłaszczenia.
W epoce, którą opisuję, lud nasz mimo wszystko był jeszcze dobry, skromny i prostoduszny; stosunek pańszczyźniany nie był jeszcze tak srogi, jakim go malują teoretycy – był przeważnie oparty na stosunkach patriarchalnych. Były liczne wyjątki, a gdzież ich nie ma – Królestwo Boże nie zapanowało jeszcze na ziemi. Przy najlepszych stosunkach społecznych zawsze znajdą się źli ludzie, co bliźniego trapić i wyzyskać potrafią na swoją korzyść. Czy dzisiaj chłopa nie eksploatują Żydzi i różni lichwiarze?
Jako dziecko miałem liczne stosunki z ludem, bawiłem się z rówiennikami i zachowałem ich dotąd w miłej pamięci. Było dużo starych wiarusów, którzy o Bartoszu śpiewali i opowiadali żołnierskie przygody. W Jaronowicach żył stary żołnierz spod Lipska – nazywał się Dudek, jako muzykant wioskowy nazwany Skrzypkiem; ta nazwa została mu do śmierci, a nawet synów jego tak zapisano w księgach ludności. Był to zacny człowiek i patriota bez zarzutu. W święta często musztrował chłopców i opowiadał żołnierskie dzieje. Było ich więcej w okolicy. Lud ówczesny nie może się porównać z dzisiejszym, który przez lat 50 przechodził szkołę strażników ziemskich, "serwisusów" i ciągłych urzędowych podżegań – a oświaty nie było żadnej. Za nauczanie włościanina po polsku płacić trzeba było grzywnę lub szło się do kozy. Lud ten i tak zwycięsko przebył tę polityczną dżumę – nie trzeba na niego rzucać kamieniem, raczej trzeba przyznać, że jest żywotny i dla idei polskiej nie stracony, jeżeli straszne ofiary, jakie ponosimy, wywalczą mu prawo do oświaty.
W epoce, o której piszę, za Mikołaja I dla włościan naszych służba w wojsku rosyjskim była rzeczą straszną. Brano na lat 25, a właściwie bez terminu. Pobór do wojska wywoływał lamenty jak przy najściu Tata-rów – była to katastrofa. Pamiętam, jak w Kielcach, gdzie wówczas był nasz powiat, miasto się trzęsło od ryku matek i żon rekrutów. Nasz poczciwy Skrzypek miał 2 synów, dobrych ludzi, jak i ojciec. Jednego z nich wzięto do wojska. Cóż to była za rozpacz! Przy szedł się z nami pożegnać w hotelu Chołdakowskiego na Małej ulicy – pod strażą, jakby kandydat do katorgi. Serdecznie płakaliśmy. Nigdy nie wrócił. Biedny Skrzypku, gdzie kości twoje? Dusza z pewnością unosi się nad rodzinną grzędą!
Ojciec mój był ludzki, a zasad i chrześcijańskich, i postępowych. Razu jednego w złości uderzyłem służą-cą, musiałem ją przeprosić i za karę pocałować w rękę, co było słusznym upokorzeniem winowajcy. Dobre wychowanie zasadza się nie tylko na uprzejmości dla gości, osób poważnych i utytułowanych – wykształcony człowiek dla wszystkich bez różnicy stanów jest uprzejmy i życzliwy.
Właścicielem Jaronowic do roku 1831 był Jan Ledóchowski, znany poseł ziemi krakowskiej. Majątek zadłużył i zniszczył, łożąc dużo na formację krakusów. Ledóchowski wsławił się wnioskiem na sejmie detronizacji Mikołaja I. Wniosek się utrzymał, co ogromnie oburzyło Mikołaja – miał on koronę polską rzucić o ziemię, i podobno dotąd w Kremlu leży na ziemi.
Jaronowice w 1832 roku na subhaście sądowej kupił mój pradziad po kądzieli, a od swej matki, jak wspomniałem, nabył mój ojciec. Majątek był w stanie opłakanym. Część znaczna wspaniałych lasów była wycięta na znacznej przestrzeni, pniaki tylko i nędzne zarośla sterczały. Mój ojciec je wykarczował i zamienił w urodzajne niwy. Jego energia i praca świeciła przykładem dzieciom i sąsiadom, miała dodatni wpływ na nasze wychowa-nie. W stosunku do włościan był nader postępowy. W roku 1846 było tam jedenaście osad włościańskich, rozrzuconych bez ładu. Do roku 1859 osadził 30 kolonistów w dobrych gruntach po 13 morgów – prócz tego wy-znaczył kilkanaście trzymorgowych działków, tak zwanych „dziadówek”, które wydzielił rzemieślnikom, lub którymi obdarzył wysłużonych pracowników rolnych. Jedną oddał na ,szkołę, którą swoim kosztem wystawił, uposażając nauczyciela. Nie mogę pominąć tych szczegółów, a chcąc je uwydatnić robię wyciąg z Kuriera Warszawskiego nr 246 z 6 września 1903 r. z artykułu Od komina do komina sympatycznego poety i pisarza ziemi krakowskiej, Kazimierza Laskowskiego, znanego pod pseudonimem Ela, który pisze:
„Wiem, że w każdej stronie kraju znajduje się duża liczba takich cichych, pomijanych pracowników, robią-cych swoje bez rozgłosu, że jednak Kieleckie to mój kąt rodzinny, że je znam najlepiej, od niego przeto wędrówkę za dobrymi przykładami, rozpoczynam.
Jednym z niezwykłych blasków świecił przed laty kilkunastu zmarły śp. Borkowski, dziedzic wsi Jaronowice w powiecie jędrzejowskim położonej. Czasy i pojęcia były inne, praca u podstaw na więcej może niż obec-nie natrafiała zawad mimo to dobra wola przełamała wszystko. To, o co dziś dopiero kusi się częstokroć wielu bezowocnie, przeprowadził w dziedzictwie swoim Jaronowicach śp. Borkowski lat kilkadziesiąt temu, własnym staraniem, pieczą i nakładem, bez innych, prócz obywatelskiej pobudek.
Zniósł szachownice, skomasował rozrzucone półłanki chłopskie wydzieliwszy na każdą zagrodę jednolity pas gruntu, zabudował wzorowo, otoczył ogrodem owocowym i swoich młodszych braci nauczył poszanowania swojego i cudzego dobra. Sam zamiłowany ogrodnik, przepędzał godziny całe w sadkach włościańskich, tłumacząc, ucząc szczepienia i obchodzenia się z drzewem, pasieką i wykształcił całą wieś na dzielnych rolników.
Do dziś Jaronowice wyróżniają się z okolicznych wiosek ładem, symetrią i porządkiem zabudowań, dobrą uprawą roli i rozwiniętym sadownictwem i do dziś żyje imię jego w sercach ludu, a starzy gospodarze, co jego pamiętają czasy, z czcią i uwielbieniem powtarzają przy sposobności: Dobry był szlachcic – co umiewa, to od niego”.
Nadszedł rok 1849, dziewiąty rok życia mojego. Węgry były pokonane, wojska rosyjskie wracały z wyprawy, prowadząc stada siwych wołów z dużymi rogami, które po drodze zjadali. Słyszę ich śpiewy, jak ciągnęli gościńcem koło naszego domu, z piszczałkami, trąbami i ogromnymi bębnami. Na kaskach mieli z mosiądzu wycięte wstążki z napisem: „za Warszawę”. W całej Europie znowu cicho – zwyciężyła reakcja. Ludy przestały śpiewać marsza z opery Niema z Portici.
Miałem rok 9, uczyłem się pod egidą guwernantki, przy starszej siostrze, uczyłem się czytać, pisać, rachować, trochę historii polskiej, religii, a nawet przez rok na fortepianie. Byłem żywy, za mocno tłukłem klawisze, uznano, że nie mam talentu do muzyki i zaprzestano kształcić mię w tym kierunku, muzyka jednak tych czasów została w uczuciu mej duszy wspomnieniem szczęśliwego dzieciństwa. Nigdy nie miałem w życiu takiego po-słania jak moje dziecinne łóżeczko, gdy zasypiałem utulony pieszczotami Matki, która odmawiała ze mną wieczorne modlitwy. W dworku naszym był kominek. W zimie wspaniały ogień trzaskał w obliczu zgromadzonej rodziny, która słuchała opowiadań starych baśni, legend i wydarzeń wojennych. W lecie pod oknem słowiki się darły jak rozpieszczone dzieci, a stary dom nasz był cały obrośnięty dzikim winem tak gęsto, że podobny był do olbrzymiego krzewu, z którego tylko część dachu wyglądała, a tysiące wróbli, gromadząc się na nocleg wieczorem, narobiły tyle szwiergotu, iż zdawało się, że dom się rusza. Na starym dębie, co może Jagiellonów pamiętał, klekotał bocian, lipy się trzęsły od brzęku pszczół, w czasie żniw wesołe śpiewy żniwiarzy rozlegały się w powietrzu:
[cen]Dana, dana, dana ...
Stuletnie sosny szumiały swą starą smutną pieśń. Jakaś niezrównana harmonia rodzinnych pól i lasów owiewała dziecięcą duszę, W 9 roku skończyło się to wszystko. Ruszaj w świat, pomiędzy ludzi, doznasz nieraz między nimi uczucia pustyni, nigdzie ci już dobrze nie będzie tak jak na łonie macierzy!
Przy końcu roku 1849, zdaje się w listopadzie, zrobiono sutą wyprawę. Szewc w Rakoszynie Swoboda za sześć złotych zmajstrował mi pierwsze buty z cholewami, krawiec ze Szczekocin urządził ubranie, między nim był surdut, zapinany na 2 rzędy, jedna połowa miała 6 guzików, a druga 5, i ubranego w ogromną konfederatkę z ciemnoczerwonego aksamitu ojciec odwiózł mię na pensję do Szreniawy.