Po całonocnym marszu zatrzymał się
Chmieleński około południa w Nieznanowicach w celu zgotowania obiadu, gdy w godzinę niespełna pokazał się znowu nieprzyjaciel. Zmęczony oddział począł się cofać, lecz napierany przez moskali, zatrzymał się w Czarncy i stoczył żwawą utarczkę. Cofającej się piechocie rozkazał Chmieleński udać się w inną stronę, a sam z jazdą ruszył ku Seceminowi. Lecz w drodze spotkał kozactwo i dragonów, przed którymi po lekkiem starciu począł ustępować. Cofając się w niespełna 80 koni, otoczona przeszło 200 moskalami, zachwiała się, zmęczona trzydniowymi marszami jazda i uchodziła, ścigana na przestrzeni 1 1/2 mili przez Secemin, co chwila zatrzymując się i odpierając ścigających. W ucieczce tej zginął między innymi 16-to letni syn obywatela z Rudy,
Saski. Chmieleński stracił kilku ludzi, lecz manewrem tym uratował całą piechotę.
W trzydniowych walkach oddział Chmieleńskiego, który przed potyczką pod Ciernem liczył około 300 ochotników, zmalał przeważnie przez rozsypkę do 50 jazdy i 160 piechoty.
Zbigniew Napoleon Krzywda: Wspomnienia obozowe z r 1863 i 1864:
Maszerowaliśmy polem ogromnemi piaskami, a przeszedłszy następnie nie wielki lasek, wyszliśmy znów na pole pod wsią Czarncą, gdzie Chmieliński kazał jednej kompanii strzelców rozwinąć się w łańcuch tyralierski, reszta zaś oddziału postępowała dalej w kolumnie marszowej.
Niezadługo z lewego naszego flanku ujrzeliśmy wychylający się z poza górki szereg pik kozackich, poczem i samych kozaków całą sotnię za nimi szybko postępowały w czarnej masie dwa szwadrony dragonów na karych koniach, piechota nasza przyjęła ich strzałami, co powstrzymało ich zapędy, kozaki rozbiegły się na flaakierkę, to samo i dragony zsiedli z koni i gęstym ogniem poczęli nas prażyć, armaty również zagrały. Piechota moskiewska nie zdążyła jeszcze nadciągnąć.
Pierwszy pluton naszej szczuplutkiej kawalerji tworzył awangardę, kozaki i część dragonów zachodząc nam od czoła razili celnemi strzałami.
Droga, którąśmy postępowali, prowadziła pod samym lasem, dowódca nasz plutonowy uważając widać, że niepotrzebnie wystawieni jesteśmy na celne strzały dragonów, a chcąc nas zaoszczędzić, nakazuie skręcić w las i maszerować obok drogi pod ochroną kozaków. Chmieliński spostrzegłszy to, przysyła zaraz swego adjutanta z poleceniem, abyśmy natychmiast wyszli z lasu napowrót na drogę i sformowani we front oczekiwali dalszych jego rozkazów, co usłyszawszy nosy grubo nam się poprzeciągały w nadziei usłyszenia czegoś nie bardzo przyjemnego od pułkownika.
Cały oddział przeciągał wolno przed na szym frontem, nareszcie wraz z ariergardą nad jechał i sam Chmieliński. Usłyszawszy porządną burę, iż bez jego rozkazu schowaliśmy się w las, za karę posłani zostaliśmy w arrjergardę dla zluzowania kompanji piechoty upadającej już ze zmęczenia.
Cały nasz pluton przetrzeb ony dwudniową bitwą liczył zaledwie 22 ludzi, naszem więc teraz zadaniem było wstrzymywać w rejteradzie cały nawał Moskwy, rozsypawszy się zatem w tyralierkę, rozpoczęliśmy ogień cofając się stępo.
Do nas przyłączył się oficer wojsk austriackich, kapitan tyrolskich strzelców, Niemiec, (nazwiska nie pomnę), który swemi strzałami dobrze dał się Moskalom we znaki, miał on przy sobie dwóch piechurów, którzy ciągle tylko nabijali mu karabiny, a on strzelał, każdy strzał jego był celny, on sam jeden, czego naocznym byłem świadkiem, zsadził z konia ze dwudziestu kozaków i dragonów. Ale bo też sławnym był strzelcem, o każdy jego strzał można było trzymać zakład, będąc pewnym wygranej.
Blizko godzinę może, rejterując w ten sposób, jeden pluton kawalerji i do tego tik nieliczny, wstrzymywał parcie całej kawalerii nieprzyjacielskiej z artylerją. Ta ostatnia w tej potyczce żadnej nam szkody nie wyrządziła, ani jeden strzał nie był celnym, kartacze z szumem podobnym do lotu stada gołębi, przelatywały po nad głowami naszemi, granaty również nie donosiły lub przenosiły, jeden granat padł tuż przed samym naszym łańcuchem, zrekoszetował, przesadził naszą linję padając w tyle daleko za nami, a tam wiercąc się w piasku pękł, nie zraniwszy nawet nikogo.
Piechota polska po trzechdniowej walce i ciągłym marszu, dniem i nocą maiąc nieprzyjaciela ciągle na karku, tak była zmęczoną, iż przyjęcie bitwy w tym stanie izeczy narażało cały oddział na niechybne rozbicie, to teź Chmieliński dla ocalenia piechoty, postanowił poświęcić kawalerję wraz z sobą, a przynajmniej wystawić na szalę niepewną, powierzając ocalenie nasze jedynie szybkości nóg końskich. Cofaiąc się tak ciągle w ogniu, spostrzegamy naraz, iż piechota nasza gdzieś ulotniła się w krzakach, nie wiedzieliśmy, co to ma znaczyć.
Chmieliński wyprowadziwszy drugi pluton kawalerji, będący teraz w awangardzie, z pod lasu na gołe pole i sformowawszy go we front, począł zbliżać się ku nam. Niedaleko nas już będąc, nakazał nam „odbój“, galopem sformowaliśmy się frontem do Moskali. Nieprzyjaciel, nie rozumiejąc naszych zamiarów, a ujrzawszy szybko sformowanych i przypuszczając atak z naszej strony, począł się również galopem formować, kozacy zaś, swoim zwyczajem rozrzuceni, zaczęli pojedynczo pod naszą kolumnę podsuwać się na dystans kilkudziesięciu kroków i razić nas swojemi strzałami, poczęły sie pojedyncze harce z obydwóch stron i wzajemne gonitwy po polu. Nieprzyjacielska kawaleria liczyła 800 przeszło koni, nas było niespełna 50ciu, gdyby uderzyli na nas, na miazgę zgniecenibyśmy byli, nie uczynili jednak tego, z jakiego powodu ? nie wiem. Czy obawiali się jakiegoś podstępu z naszej strony, np. zasadzki piechoty, która się nagle ukryła w krzakach?
Czy też nasze zuchwalstwo, widząc ras sforsowanych i gotowych do ataku. Tak zaimponowaliśmy. Staliśmy tak dość długo naprzeciw siebie w odległości 150 może kroków, patrząc sobie wzajemnie w oczy — naszych garstka w zbitym podwójnym szeregu, Moskali front długi, potrójnym łańcuchem mogący nas otoczyć.
Po podobnem wyczekiwaniu miał Chmieliński prawdopodobnie zamiar dać naszej piechocie czas do marzniejszego oddaleaia się od pola walk i Wreszcie piechota moskiewska jak mrowie poczęła snuć się z lasu i witać nas kulkami. Dalsze stanie byłoby już nierozsądkiem, gdyż oprócz niebezpieczeństwa wszechstronnego otoczenia nas kawalerją, moglibyśmy także być jak kaczki wystrzelani przez piechotę.
Poczęliśmy więc cofać się stępo, dopóki trzymaliśmy się brzegu lasów, dotąd i dragoni atakować nas nie śmieli. Postępowali stępo za nami, mając widać zawsze jeszcze obawę zasadzki za strony naszej piechoty, gdy jednak trzymając się kierunku drogi wyszliśmy na czyste polo, straciwszy czucie z lasem, Moskale widząc nas oddalających się od piechoty, w pełnym galopie przypuścili szarżę, poczem na dobre zaczęliśmy urządzać nogę, powierzając życie szkapie, na której się rzbiecie siedziało.
Pułkownika swego trzymaliśmy przed sobą, popędzając z tyłu jego konia, by dobrze nogi naciągał, każdy miał sobie za punkt honorn nie wyprzedzać w tych śmiertelnych wyścigach swego ukochanege dowódzcy. Chmieliński, jak to już nieraz wspominałem, był bardzo surowy i ostry, wszyscy jednak widząc jego odwagę ł przytomność umysłu w boju i dzielność w dowództwie, szanowali go i kochali bardzo, gdyż w życiu jego widzieli swe oeslenie.
Odległość Czarncy od Secymina, małej mieściny, dokąd zdążaliśmy, wynosi pięć wiorst, na tej to przestrzeni pędziliśmy co koń wyskoczy.
Do Łopuszna (wioski leżącej obok drogi, którą gnaliśmy) ciągnęły się pola, dalej zaś poczynały się rozległe łąki i moczary, do samego Secymina, przez które prowadziła nasza droga, dość szeroka, ogrodzona opłotkami.
Łąki te od powyższych pól oddzielał rów szeroki, głęboki i bagnisty, przez który był przerzucony dość wąski mostek, tuż zaś zanim wzdłuż rowu kawałek suchej łąki, a nieco dalej poczynały się już moczary i płoty. Nim Moskale zdołali nam wsiąść na kark, zdążyliśmy przebyć mostek, a gdy ostatni nasz żołnierz przejechał go Moskale doń dobiegali.
Tutaj to miała miejsce dość zabawna scena:
Chmieliński przeprawiwszy się po za rów, stanął i zwrócił raptem swego konia, wszyscy nasi zrobili to samo, a nie wiedząc, co to ma znaczyć uszykowali się wzdłuż rowu. Cała masa Moskwy nadleciawszy i nie mogąc przeprawić się za rów, przez który jedyną możebną przeprawę stanowił ów mostek, zatrzymała się i również rozciągnęła wzdłuż rowu vis-s-vis nas.
Wtem najpierwszy wpada na mostek major dragonów, wysoki mężczyzna o niebieskich okularach, naprzeciw niego, spiąwszy konia ostrogami wyskakuje Chmieliński - byli tak blisko siebie, ii konie ich prawie pyskami dotykały się - wtedy Chmieliński zaczął mu prawić kazanie o wolności, służalcach, despotyzmie i t. p historjach. których treści dziś już nie przypominam sobie, podczas całej tej perory pałaszem swoim machał mu pod samym prawie nosem.
Major na podobne niespodziewane zjawisko tak zgłupiał, iż ręka z pałaszem zwisła mu na dół, a mina jego stała się tak idiotycznie zadziwioną, iż gdyby nie emocja, którą kaidy z nas czuł w sercu na widok nawału Moskwy, stojącej oko w oko naprzeciw nas, nie dalej jak dziesięć kroków za rowem, można było pękać od śmiechu.
Wszyscy dragoni podobnie swemu majorowi pogłupieli widząc swego dowódcę prowadzącego gawędę, a raczej słuchającego z pokorną miną Chmielińskiego, nie mogli pojąć znaczenia tego. nie przedsiębrali więc żadnych kroków nieprzyjacielskich, tak staliśmy co najmniej 5 minut,
naprzeciw siebie oko w oko z wrogiem, będąc tylko rowem oddzieleni od siebie, a dla obojętnego widza musielibyśmy śmiesznie się wydawać.
Pozycja zaczynała być trochę kompromitująco-nieprzyjemną. Moskale oprzytomniawszy poczęli chwytać za karabinki na plecach pozawieszane, my również poszli za ich przykładem.
Wtem ktoś z naszych podjechawyszy ku Chmielińskiemu, łapie konia jego za cugi»», inni przylepiają temuż kilka płazów pałaszem i otoczywszy dowódcę, aby go zasłonić od pocisków nieprzyjacielskich, uprowadzamy go pędząc co koń wyskoczy.
Major, a za nim kozacy, najpierwsi przeprawili się przez mostek, a mając konie wypróbowanej szybkości, poczęli nas z tyłu doieżdźać. Nieszczęście mieć chciało, iż na drodze pośród opłotków natrafiamy na stado cieląt z paszy wracających, z początku biedne stworzenia, podniósłszy ogony do góry, zmykały jak mogły, niedługo jednak dopędziwszy roztratowaliśmy je kopytami końskiemi.
Przez te to cielęta trzech naszych szeregowców śmierć poniosło, bo przewróciwszy się z koni zostali rozćwiartowani szaszkami kozackiemi, między poległymi znajdował się niejaki Saski, 16 letni młodzieniec, syn obywatela ziemskiego z Rudy z Kieleckiego.
Dopadliśmy nareszcie Secymina, tu wjechawszy w ulice wstrzymaliśmy się, dali ognia do nacierających kozaków i znów w nogi. Przed mami uciekała jakaś fura, skręciła w galopie w podwórze, tuż za nią skręcił raptem i koń Cbmieleńskiego, za tym wszyscy poczęli gie pakować. Gd} by nie strzały, które na wstępie do miasteczka przesłaliśmy kozakom, przez co ci zatrzymali się chwilkę, Chmieliński wraz z tymi, co wpakowali się za nim w podwórze, otoczone ze wszech stron płotem, nlechybaie śmierć by ponieśli, lob dostali się do niewoli. Wydostawszy się z podwórza, a następnie i z miasteczka, wybiegliśmy na pole, w końcu którego w niewielkiej odległości czernił się las.
Szczęśliwie dobiliśmy do niego, Moskale wybiegłszy z miasta i widząc nas blizko już inszej fortecy, wstrzymali pogoń, przesławszy nam tylko ze dwie setki kulek na pożegnanie. Znalazłszy się w losie, odetchnęliśmy swobodniej czając się ocalonymi. Zatrzymaliśmy się trochę na brzegu lasu dla odsapnięcia zgonionym koniom i własnego odpoczynki, baczną jednak zwracając uwagę na Secymin, do którego cofnęli się Moskale.
Każdy z pewnością gorąco dziękował Bogu za ocalenie, w chwili bowiem, gdyśmy stanęli po zniknięciu naszej piecboty na polach Czarneckich, oko w oko z ośmkroć liczniejszym wrogiem (licząc tylko samą kawalerję nieprzyjacielską) mimowoli pomyśleć się musiało, iż ostatnia godzina
wybiła już dla nas.
W ucieczce tej straciliśmy kilku ludzi i koni, lecz cel główny osiągniętym został, piechota bowiem nasza, która upadała już z nadmiaru zmęczenia, ocalała.