Opowiadanie z książki z serii "Z kuferka prababci" - cz. IV Rok wydania 2020 Autorami są dzieci ze szkół rejonu Solecznik na LItwie Wydanie sfinansowane przez Fundację "Orlen"
Lubię spędzać czas z babcią. Lubię jej historie. Jedną z nich chcę opisać. Pochodzę z bardzo religijnej rodziny, w której zawsze chodziliśmy z rodzicami do kościoła. W rodzinie było nas troje a ja byłam najmłodszym dzieckiem. Nadeszła zima i nasypało śniegu wysoko po sam strych a wichury i zamiecie były takie, że „świata nie było widać” - tak mówili rodzice. Wiatry czasami były tak silne, że kąty trzeszczały i słychać było wycie przypominające nawoływania wilka. W jednym takim dniu, w niedzielę, naszą trójkę zostawili w domu, a sami poszli do kościoła. Piżam w owym czasie nie mieliśmy, jednak moja matka chrzestna była krawcową i uszyła śliczne koszulki z białego lnu - dla mnie i moich braci. Pamiętam, jak założyliśmy swoje koszulki i dookoła jabłoni w sadzie chodziliśmy jak w kościelnej procesji. Śniegu było dużo, więc najstarszy brat Jan szedł na przodzie i torował drogę. Za nim, po śladach kroczył mój młodszy brat Franek, trzecią byłam ja. Musieliśmy się starać swoimi nóżkami trafić w miejsca po butach Janka. Przy tym śpiewaliśmy „Hosanna na wysokości”. Po zakończeniu zabawy, pobiegliśmy do łóżek bardzo zmarznięci. Gdy przyszli rodzice, było jeszcze widać ślady na śniegu. - Trzeba wyjaśnić, że w tamtych czasach takie wybryki bywały ogrzane pasem*. - Starszemu Jankowi dostało się trzy razy, Frankowi dwa a mnie kara została wymierzona jeden raz. Była jeszcze historia, gdy bracia huśtali mnie na studziennym żurawiu, ale o tym opowiem innym razem.
* przypis redakcji: wybryki ogrzane pasem - oznacza, że za wybryki, wygłupy można było dostać lanie (otrzymać karę i zostać uderzonym pasem po siedzeniu/po pupie)