Portal w rozbudowie, prosimy o wsparcie.
Uratujmy wspólnie polską tożsamość i pamięć o naszych przodkach.
Zbiórka przez Pomagam.pl

Powstanie Styczniowe - uczestnicy

Największa baza Powstańców Styczniowych.
Leksykon i katalog informacji źródłowej o osobach związanych z ruchem niepodległościowym w latach (1861) 1863-1865 (1866)

UWAGA
* Jedna osoba może mieć wiele podobnych rekordów (to są wypisy źródłowe)
* Rekordy mogą mieć błędy (źródłowe), ale literówki, lub błędy OCR należy zgłaszać do poprawy.
* Biogramy opracowane i zweryfikowane mają zielony znaczek GP

=> Powstanie 1863 - strona główna
=> Szlak 1863 - mapa mogił i miejsc
=> Bitwy Powstania Styczniowego
=> Pomoc - jak zredagować nowy wpis
=> Prosimy - przekaż wsparcie. Dziękujemy

Szukanie zaawansowane

Wyniki wyszukiwania. Ilość: 789
Strona z 20 < Poprzednia Następna >
Franciszek Bocheński
Izydor Franciszek Bocheński (Bochyński), herbu Rawicz. Ur. 5.4.1823 Szaniec, k. Buska Zdroju, zm. 13.5.1897 Czuszów. Syn Tadeusza, kapitana wojsk napoleońskich, skutecznego przemysłowca i jego pierwszej żony Marianny Katarzyny Lubowidzkiej. Brat i przyrodni brat Kształcił się na Śląsku w Gnadenfeld i Nysie, następnie w Kielcach. Ukończył kursy prawne w Warszawie gdzie przyjaźnił się z późniejszym arcybiskupem Popielem. Wyjechał do Włoch, gdzie kilka lat poświęcał się studiom malarskim. Po śmierci ojca, przyjechał do kraju i objął zarząd dóbr i świetnie prosperującej fabryki w Rudzie Malenieckiej. Bał czynnym członkiem Towarzystwa Rolniczego. Stronnik Białych, brał udział w zjazdach urządzanych przez Andrzeja Zamoyskiego w Klemensowie, lecz pozostawał wobec niego obojętny. [11 ]Nastawiony niechętnie do powstania wspomagał jednak powstańców materialnie. Później objął nawet stanowisko naczelnika powiatu opoczyńskiego (podczas gdy zastępcą był jego brat Józef). W fabrykach malenieckich produkowano uzbrojenie powstańcze. Majątek wspiera też tworzenie oddziału w pobliskiej Ormanisze. Wg opowieści rodzinnych został zaaresztowany z powodu odnalezienia składu amunicji, lub za przygotowanie wystawnego przyjęcia dla kadry powstańczej.[11] Po powstaniu zesłany na 4 lata do Kiereńska nad Leną, w guberni penzeńskiej na Syberii. Wrócił na mocy ułaskawienia w 1867. Rok później ożenił się z 22 lat młodszą Antoniną. Wkrótce zamienił Rudę Maleniecką na dobra rodziny szwagra Czuszów - dokupując Nadzów, Bolów i Czuszówek - łącznie obejmujące 3000 morgów dobrych czarnoziemów, jednak z trudny wiecznie tonącym w błotach dojazdem.[9] Zamieszkał w Czuszowie. Pełnił też funkcję Sędziego gminnego w Słomnikach. Gospodarstwem domowym i wychowaniem kierowała jego żona, mająca bardzo surowe obyczaje, wręcz skromność.[11] Został pochowany w kościele w Pałecznicy. Ożeniony (11.7.1868 Warszawa) z Antoniną Anną Bożeniec Jełowicką (zm. 1882), miał 5 dzieci: - Adolf Józef (1870) - imię nadane na cześć powieści Beniamina Constanta. - Józefa Rozalia Maria (1872) - Wacław (1874 Czuszów) - Leon Sylwan (1878) - Paulina (1882 Czuszów, chrzest 1885) Jego wnukiem był m.in. Józef Maria Bocheński, dominikanin, filozof.
Roman Bocheński
Herbu Rawicz. Ur. 1842 Ruda Maleniecka, zm. 15.11.1907 Stanisławów. Syn Tadeusza, kapitana wojsk napoleońskich, skutecznego przemysłowca i jego drugiej żony Karoliny Elżbiety Krauz. Brat przyrodni m.in dwóch innych osób związanych z Powstaniem Styczniowym - i Bocheńskich. Przed powstaniem podporucznik dragonów w Kielcach, w III dragońskim noworosyjskim pułku, pod płk. Szydłowskim. Służył tam jeszcze po wybuchu powstania, lecz ni mogąc utrzymać uczuć patriotycznych postanowił oddalić się. Zdezerterował na własnym koniu z rynsztunkiem do oddziału Czachowskiego dnia 26. marca 1863 wraz ze sztabskapitanem Dobrogojskim, który planował zorganizować wyjście 200 żołnierzy. To się jednak nie udało i wyjechali we dwóch. Odkomenderowany do oddziału Kononowicza celem organizowania kawalerii, stracił pod Wąchockiem konia, sam zaś ranny kulą w nogę pozostał w lazarecie w Łapczynej Woli, gdzie przeleżał 8 tygodni. Wyzdrowiawszy wstąpił do oddziału w randze rotmistrza. Walczył pod Kaszewem i Chorzenicami. gdzie otrzymał 18 ran ciętych. Uważany za nieżywego. obdarty do naga. pozostawiony na placu boju, został odszukany przez służących Pstrokońskiego i wraz z 6-c-iu rannymi zabrany do dworu. (Historia ta posłużyła Stefanowi Żeromskiemu do napisania "Wiernej Rzeki"). Po odzyskaniu sił wywieziony na dalszą kuracyę do Drezna, mając nominację na majora, został po powrocie z zagranicy aresztowany w Oświęcimiu. Po 5-cio tygodniowym więzieniu udał się do Szwajcarji, następnie do USA, gdzie zarobiwszy nieco grosiwa wrócił do Galicji i wziął dzierżawę wieś Wysoczankę koło Bednarowa niedaleko Stanisławowa. Rozwinął tu bardzo gorliwą pracę nad ludem. Człowiek nadzwyczaj prawy i gorący patriota. Zmarł nagle i został pochowany na miejscowym cmentarzu - który został przez komunistów zrównany z ziemią.
Rygobert Bocheński
Rygobert Bohdan Bocheński, ur. 16.1.1846[1], zm. 17.12.1926 Lwów Bardzo rzadkie imię (z niem. Rigobert), było często zapisywane z błędem (Rogobert, Rigibert, Dagobert, lub Robert). Nazwisko rodziny zapisywane czasem Bochyński. (c. Wacława i Wiktoii Gegermann). Jego rodzeństwo urodziło się w Kętach, gdzie ożenili się też rodzice w 1845 roku (lecz jego samego nie ma w księgach). Matka miała wcześniej dwójkę nieślubnych dzieci (być może z tym samym ojcem). Mieszkali pod nr domu 98.[2] Po szkole rymarskiej praktykował w Krakowie na ulicy Floriańskiej u rymarza Sokołowskiego. Stamtąd wydalił się do obozu Langiewicza. Służył jako żuaw - szeregowiec w oddziale Rochebruna, pod dziesiętnikiem Łąckim. Oglądał przysięgę Langiewicza w Goszczy. Walczył pod , , i . Tam w nocy z 19/20 marca trafił do niewoli. Przeprowadzony do Olkusza a następnie do Warszawy do Pawilonu X, gdzie spędził 3 miesiące na II piętrze. Zasądzony na 11 lat zsyłki do guberni tobolskiej. Powrócił (piechotą[12][18]) w 1867 roku.[1] (Najprawdopodobniej nie była to ucieczka, lecz na mocy amnestii dla obywateli austriackich). Mieszkał przez pewien czas w Winnikach gdzie rodziły się jego dzieci. Pracował jako woźny sądowy w Birczy[18], Dobromilu[5] i we Lwowie[3][4]. W lutym 1900 roku z powodu coraz większych obowiązków (noszenie węgla i wody), słabnących sił, chorej żony i niepełnosprawnego syna na utrzymaniu,[1] targnął się na swoje życie, lecz został odratowany.[9] W 1901 mieszkał przy ul. Hausnera 13[3] a następnie w 1904 przy Łyczakowskiej 47[4]. W 1906 zgłosił się do Towarzystwa Weteranów (powoływał się na opinie: szewca, , - szewca i ). Brał udział w uroczystościach powstańczych w 1912. W 1913 mieszkał w przytulisku dla weteranów powstania we Lwowie. Pochowany na cmentarzu Łyczakowskim, w kwaterze powstańczej. Żona Karolina Segelbach[7] c. Michała i Antoniny Grunach[18] Miał 4 (lub więcej) dzieci, m.in.: * Antoni Sebastian[6][7][18] ur. 20.1.1874 Winniki, ojciec Tadeusza Antoniego - geologa i paleontologa[8], * Michał[17][18], * Helena[12].
Stefan Bogucki
BOGUCKI Stefan urodzony 1846 r. w należącej do jego ojca wsi Lachi, w wo jewództwie płoekiem, kończy! nauki w Warszawie, kiedy wypadki 1801-02 roku zmusiły go opuścić kraj; znalazłszy się zagranicę, ufny w niedalekie powstanie, wszedł do wojskowej szkoły polskiej w Cuneo, aby się na żołnierza wykształcić. Po wybuchu 22 stycznia, pośpieszył do stron rodzinnych i zaraz sio zaciągnął do jednego z oddziałów walczących w jego województwie; ranny w boju cięciem pałasza, pchnięciem lancy i dwoma postrzałami, dostał się do niewoli moskiewskiej; umknąwszy z niej szczęśliwie, gdy młodość zabliźniła rany, stanął znowu w sze regach powstańczych i pozostał w nich do końca walki. Po jej zupelnem ustaniu, udał się do Francyi, a wierząc że wałka dla Polaka zawsze jest tylko zawieszoną, postanowił oddać się zawodowi wojskowemu, dla prawdziwego zaś usposobienia się do niego nabycia gruntownych wiadomości, podał się do szkoły wojskowej wSainl- Cyr. Zdawszy świetnie examena, w 186o r. przyjętym do niej został; jaką zaś mi łość u kolegów i uznanie u przełożonych zjednać dla siebie umiał, pokazało się najwyraźniej podczas choroby jego, którą już w lutym 1867 r. odnawiające się rany spowodowały. Był przedmiotem najtroskliwszej pieczołowitości nie tylko współtowa rzyszy, ale i samego dowódzcy szkoły, jego żony nawet i córki, które godziny cale przy łożu umierającego młodzieńca spędzały. Kiedy nareszcie skonał, dnia 8 marca, oddano mu ostatnią posługę ze wszelkiemi hononuni wojskowemi; cała szkoła była przytomną pogrzebowi, oddając mu cześć jako poległemu na polu chwały; do wód/ca szkoły, jenerał baron de Gondrecourt, skreśliwszy w kilku rysacłi krótki żywot młodzieńca, zakończył temi słowy: « Znaliście go wszyscy przyjaciele moi, kochaliście go wszyscy, byliście pełni szacunku dla tej ujmującej a młodej twarzy, przeciętej z góry do dołu głęboką blizną, będącą przedmiotem waszego uwielbienia i waszej nic wątpię, zazdrości. Bogucki umarł w skutek postrzału, który mu na wskroś przeszył udo i kość nadwerężył. O drogi młodzieńcze! byłem przy tobie w r chwili ostatnich twych cierpień; umierałeś z taką odwagą z juką dawniej nara żałeś się na śmierć; cłirześciańska twoja wiara wyrównywała twej patryolycznej wierze, a nawet kiedyś już ducha oddał, otwarte twe oczy, lak zdawały się pełno szlachetnej dumy, jak gdybyś jeszcze patrzał niemi na nieprzyjaciela twojego naro du. Uczniowie St. Cyr, wy coście z powołania obrali twardy zawód żołnierza, coście zaprzysięgli pełnić jego obowiązki i „ukochać nawet wielkie jego boleści, zapiszcie w duszach waszych pamięć tego żałobnego obchodu, lak pełnego nauki. Niech każdy z was przysłucha się biciu własnego serca, niech oczy otworzy, a posłyszy i ujrzy, jaką to czcią i jakiemi hołdami otaczają zwłoki człowieka który padł na polu chwały, walcząc za Ojczyznę. Wy zaś, zdała przybyli krewni, współziomkowie i przyjaciele szlachetnego młodzieńca, nie płaczcie po nim : nie umarł on na wy gnaniu, ho spocznie w ziemi francuzkiej. Głos męczennika potężniejszym jest dzisiaj od głosu waszego; on modli się za silnem pokoleniem które go przeżyło. Nic płaczcie po nim, ale mu cześć oddajcie. » Po jenerale przemówił jeszcze kapitan Bureau, professor historvi; w rzewnych wyrazach oddając cześć zmarłemu mło dzieńcowi i sławiąc go otaczającej młodzieży za wzór miłości Ojczyzny i szlache tnie za nią poniesionej śmierci, skończył, w imieniu bohaterskiej Polski żegnając bohaterskie jej dziecię. Wzruszenie było ogólne; zdawało się żo wojskowa młodzież franeuzka oddając ostatnią zmarłemu usługę, chciała w nim uczcić wszystkich jego towarzyszy, którzy przy zgonie na polu bitwy nie mieli ręki przyjaznej colty im zamknęła powieki. Cala szkoła przywdziała żałobę, na dni 8, a że nazajutrz po pogrzebię przypadała niedziela, więc wszyscy 300 jak byli, udali się do Paryża z krepą czarną na lewem ramieniu. Sympatya żywiej okazać się nie mogła.
Stefan Bogucki
urodzony w 1846 r. we wsi Laski w Płockiem wojew. syn właściciela tejże wsi kończył nauki w Warszawie. Podczas manifestacyj 1861-62 r. brał czynny udział, poszukiwany przez policyą moskiewską zmuszony opuścić kraj, udając się wprost do Wioch natychmiast wstąpił do szkoły wojskowej w Cuneo Na hasło powstania pospieszył w jego szeregi, i 20 Marca wszedł z kilkunastu towarzyszami do królestwa kongresowego, połączył się z oddziałam Teofila Jurkowskiego kolegi szkoły Genueńskiej, gdzie wkrótce bo 13 Kwietnia w jednej z potyczek w Płockiem pod Kościelnem, ugodzony kulą, cięciem pałasza i kilką pchnięciami lancą, wzięty w niewolę po zagojeniu ran zdołał uciec, schroniwszy się w Poznańskie połączył się z wychodzącym oddziałem i walczył aż do upadku powstania, poczem udawszy się do Drezna i tam się już przygotowywał do zdania exarainu wojskowego. W końcu 1864 r. udał się do Paryża ubiegając się o przyjęcie do szkoły, gdzie po świetnym w 1865 r. examinie został przyjęty niedługo się cieszył życiem i powodzeniem w naukach, w któ rych obiecywał wielkie nadzieje. Odnowiona rana od kuli tak szybkie postępy czyniła że w kilka dni zma ł. Uczniowie wszyscy szkoły Saint-Cyr towarzyszyli orszakowi pogrzebowemu i liczny zastęp tułaczy. W ostatniej tej posłudze zasłużonemu ojczyźnie młodzieńcowi, oddane zostały wszystkie honory wojskowe. Jenerał francuzki dyrektor szkoły Gondrecourt, w wymownych słowach skreślił nad grobem życie Stefana, którego przedstawił jako wzór młodzieży polskiej i dzielnego żołnierza. Pochowany na cmentarzu miejscowym, w pierwszych dniach marca 1867 r.
Paulin Bohdanowicz
Paulin Bohdanowicz (Nieczuj). Obok postaci które powagą swego stanowiska stawały na czele narodowego ruchu, zjawiały się coraz to nowe imiona patrjotów, uwieńczone laurowym wieńcem, zdobytym na krwawem polu ofiary. Z liczby takich Polaków był Paulin Bohdanowicz. Męztwo i chwalebne czyny, złożone na ołtarzu ojczyzny, zapiszą nazwisko Niecznja obok imion Dołęgi i ks. Mackiewicza, niezatartych w narodowej pamięci. Bohdanowicz był młodzianem lat 21, pełen zdrowia i życia, z sercem pełnem miłości ojczyzny. Wychowanie odebrał w szkole artyleryjskiej w Petersburgu. Lubo od dzieciństwa opuścił ojczystą ziemię, szlachetna ta dusza przechowała cały ogień patrjotyzmu. Miłość ojczysta była właśnie powodem, iż Bohdanowicz został wydalony ze szkoły, za jakąś polską manifestację i odtąd jako junkier artyleryjski, pełnił służbę w arinji moskiewskiej. Wkrótce też uwolnił się z pułku, gdy sprawa narodowa zawezwała go na pole działań. Posiadając znaczną majętność w powiecie szawelskim, gdzie przebywała jego rodzina, tam się też naprzód udał. Pisarski był zanominowany wojennym naczelnikiem powiatu, więc Nieczuj wdrożoony do karności, oddal się pod jego rozkazy. Pisarski udzielił mu upoważnienie do zgromadzenia ochotników, aplikowania ich na żołnierzy i wcielania do jego oddziału. Nieczuj więc został organizatorem. Nie przesądzimy kwestji, jeśli, powiemy, że w ostatniem powstaniu rzadko kiedy umiano się poznać na ludziach. Nieczuj posiadał wszystkie zalety dobrego żołnierza i dowódcy. Karny, odważny i przytomny, chciwy był niebezpieczeństw, a główną zasadą jego taktyki było: naprzód — na bagnety! Szkoda, iż nie wielu dowódców naszych było z podobnem usposobieniem. Wychowanie żołnierskie oswoiło go z wojennemi trudami i pracom iego nadało hart wojskowy, którego najwięcej brakowało naszym sejmikowym partyzantom. Szanowany i ubóstwiany przez żołnierzy, w prędkim czasie otoczył siebie gronem 150 doborowego żołnierza wprawiając go w musztrę i oswajając ze wszelkiemi wymaganiami wojny. Nie widząc chwili stosownej unikał potyczki, a gdy wyaplikował żołnierza, stawił się przed Pisarskim i oddał mu 120 ludzi. Pozostałych 30stu towarzyszyło mu w dalszej wyprawie. Za kilka dni Nieczuj posiadał już przeszło 80 osób, z których 20stu stanowiło kawalerję (kozaków), reszta piechotę (strzelców). Skwarny czerwiec dokuczał powstańcom i znojem słońca i znojem trudów wojennych. Dnia 20 t. m. Mieczuj po męczącym pochodzie, wprowadził oddział na krótki spoczynek pod cień puszczy odwiecznej, gdy zadyszany wieśniak przyniósł wiadomość o Moskwie. W miasteczku Wornie o milę od obozu ulokowało się 80 dragonów i nic nie stawało na przeszkodzie do skorzystania ze zręczności. Pojmujemy jakie owa wiadomość sprawiła wrażenie na umyśle Nieczui. W mgnieniu oka uszykował kompanję, wezwał najodważniejszych i na czele 50ciu ludzi przyśpieszonym marszem udał się ku Worniom. Już się słońce chyliło ku zachodowi, kiedy Nieczuj zbliżał się ku miasteczku. Wornie, położone w dolinie nad rzeczką Wornienką, otoczone są pagórkowatą miejscowością, a miasto ukazuje się widzom wtenczas zaledwo kiedy doń wstępują. Miejscowość szła w parze z zamiarami Nieczui. Korzystając przytem z furgonów żydowskich, które wstępowały do miasta, wpadł z nienacka, a oskoczona wedeta złożyła broń. Aresztowany moskal stał się przewodnikiem. Równa kolej spotkała i drugą wede-tę. W mgnieniu błyskawicy rozniosła się trwoga po mieście Moskale poczuli niebezpieczeństwo. Rozproszonych po mieście ogarnęła trwoga. Nie było dla nich, ani ogrodzenia dosyć wysokiego, ani Wornienką nie była zbyt głęboka. Bez mundurów i bez' broni unosili się przez pola, a wieśniacy z upodobaniem przyglądali się widowisku. W domu asesorskim były natenczas koszary, gdzie pozostałych kilkunastu nie mogąc ratować się ucieczką, dało kilka strzałów do powstańców. Nieczuj w celu powstrzymania uciekają cej Moskwy, wysłał kawalerję dla oskrzydlenia pozycji i zabierania jeńca. Zaledwo kawaler ja posunęła się się ku rynkowi, ujrzała z przeciwnej strony szykującą się piechotę moskiewską w liczbie dwóch kompanji, które niespodzianie przybyły z Kosień. Zawiadomiono o tem Nieczuję. Nie tracąc przytomności, z męztwem godnem podziwu, Nieczuj wydał rozkazy nielicznej garstce. Dwudziestu killcu pod dowództwem Palczewskiego, wysłał na drugą stronę Wornienki, sam zaś z kawalerją, niemając czasu do odwrotu, zaj:\ł karczmę drewniany położoną nad samym brzegiem Wornienki. Skrzydła powstańców, lubo przecięte rzeką, wspierały się wzajemnie, lecz Palczewski, zajmując ogród przy kurji kanonika Kul-wińskiego, bronił karczmy od otoczenia. Rozpoczęła się walka zacięta. Nieczuj jeszcze przed wstąpieniem do karczmy, został raniony w ramię. Nie tracąc jednak odwagi, rozkazuje zatarasować otwory, wstąpić na dach i z tamtą d rozpocząć ogień. Wornienką wzbraniała Moskwie ostąpić karczmo. Z drugiej zaś strony szereg domów razem połączonych, stawił v o-skwę w możności atakowania tylko z dwóch stron. Powstańcy razili strzałami i wszelkie usiłowania atakujących spełzły na niczem. Cztery razy moskiewskie kolumny szły na bagnety, ale liczne strzały zmuszały do odwrotu. Przed samym zachodem Moskale zdołali podpalić karczmę. Krew się sączyła po rynsztokach i kłęby dymu rozdzielały walczących. Już się rzadziej dawały słyszeć strzały Palczewskicgo i atak Moskwy stał się mniej natarczywym. Zaczęło zmierzchać. Karczma objęta ogniem wkrótce już miała zniknąć w płomieniach. Znaglony pożarem Nieczuj zgromadza kilkunastu pozostałych i korzystając ze zmroku, przez tylne drzwi wymyka się ku Wornience. Osłabiony upływem krwi i zmęczeniem w trzygodzinnej walce, na haikach towarzyszy przebył rzekę i niepostrzężony wymknął się z miasta. Tejże nocy miał się na miejsce obozu. Przywitał pozostałych w lesie towarzyszy, lecz nie mogąc im dalej przywodzić po-uwalniał do domów, naznaczając dzień zbioru. Ha u a mu dolegała, sprawując coraz to nieznośniejszą męczarnię. Pożegnał więc mężnych towarzyszy broni i uda) się w bezpieczne miejsce na dwutygodniowy spoczynek. Po miesiącu dopiero, kiedy się zagoiła rana, Nieczuj zażądał znowu walki. W połowie sierpnia zebrał naprędce kilku swoich i połączył się z ks. Dębskim, który dowodził 60 ludźmi. Wkrótce przybył Pisarski na czele kilkunastu. Tegoż dnia zawiadomiono, iż kozacy świeżo zaciężni przez Szeremietjewa, w celu zemszczenia się za śmierć brata zabitego pod Popielanami (potyczka Jabłonowskiego), będą przechodzić gościńcem o póltory mili od obozu. Połączeni wodzowie złożyli radę, a zagrzani męztwem i zapałem Nieczuja, postanowili zrobić zasadzkę. Przebyli trzęsawiska i bagna, na których może nigdy ludzka nie stanęła stopa i w niewielkim gaiku, nad raeką Szymszą, uszykowali swoich w gęstwinie. Przepuścili bez strzału kilkunastu kozaków i godzin kilka czekali z niecierpliwością, a nawet już wątpili o ich przybyciu, kiedy usłyszeli głuchy, zbliżający się tentent. Przeszła awangarda, a w minut kilka ukazał się korpus. Runęły wtenczas strzały powstańców. Oniemieli kozacy, stanęli jak wryci. Zeskoczyli z koni, które tratowały zabitych i rannych i rucili się ku stronic przeciwnej. Przerażenie Moskwy i nieład kawalerji zbitej na miazgę, trudne są do opisania. Z przeraźliwym wyciem rzucali się tu i owdzie, wołali: na piki! lecz żadnego nie byli w stanie postawić odporu. Na nieszczęście za kozakami zdążała piechota. Szybkim zwrotem oskrzydliła powstańców, zostawiając im bagno do odwrotu. Powstańcy przebyli bagno, a ciężka piechota moskiewska zmuszona była zaniechać pogoni. Zasadzka owa miała miejsce w polowie sierpnia, w powiecie szawelskim pod Szyrwuciami. Ilu legło Moskali, trudno obliczyć. Siniało jednak można powiedzieć, źe żaden strzał powstańców nie padł na próżno. Przedzieleni kilkunastokrokową przestrzenią, strzelali w ścieśnioną masę, bezwładną i bierną, pod wpływem nieoczekiwanego ciosu. Odtąd Nieczuj wspólnie z księdzem Dębskim, wciąż ścigani przez Moskwę, do późnej jesieni dzielili los wspólnych trudów. Pod koniec, sierpnia zaatakowani przez kilkudziesięciu Moskali pod Piłwela-mi zręczny postawili opór, lecz Moskale uratowali siebie szybkim odwrotem. W kilka dni po potyczce, Nieczuj widząc niepodobieństwo podjazdowej wojny, dla przeciągania ruchawki, uwolnił piechotę i sformował niewielki kawaleryjski oddział. Niespodziany napad w lasach tyrszklewskich (w powiecie telszewkim), pozbawił go koni. Jeden tylko ks. Dębski zdołał ratować się konno. Wspólne usiłowania prze-dewszystkiem zaś niezmordowana czynność Nieczuja, stworzyły znowuż nieliczny oddział kawalerji. W początkach listopada zaniemógł ks. Dębski i opuścił obóz. Toż zamierzył uczynić Nieczuj. Nadwątlono zdrowie, zwłaszcza gdy się odnowiła rana, zmusiło go w pierwszej połowie listopada uwolnić żołnierzy i udać się na spoczynek. Nieostrożność zdradziła miejsce jego pobytu. Nieczuj krył się w majętności Puszynów [Puszynowo], należącej do jego rodziny. Zdrada, której powodem była pokątna intryga, odkryła jego kryjówkę, poczem pewna kobieta den uncjo wała Moskwie. W chwili kiedy najmniej się spodziewano, kapitan Szram (niemiec), oskoczył mieszkanie i aresztował Nieczuję. Mężny młodzian porwał za rewolwer, z którym się nigdy nie rozstawał i chciał sobie odebrać życie. Zwilgocony proch wymówił posłuszeństwo. Stawiony przed komisję w Szawlach, z prawdziwą rezygnacją i męztwem odpierał zarzuty sędziów. Znalezienie się jego wzbudzało nie tylko uszanowanie w obecnych, lecz wywołało nawet przyjazną manifestację wojskowych. Oficerowie jako kolegę, wzięli go pod swoją opiekę, osładzali jak mogli resztę jego życia i obiecali protekcję w razie gdyby wyrok Murawjewa skazał go na śmierć. Komisja śledcza do tego stopnia posunęła swą powolność, że zezwoliła na odwiedziny krewnych i znajomych. Trudno było przypuszczać, żeby po takim obrocie rzeczy, Nieczuj mógł być rozstrzelany. Dekret Murawjewa zapadł, lecz wstrzymano się z wykonaniem. Oficerowie zażądali zwłoki, Sodali petycję do cara, prosząc o złagodzenie kary dla Nieczuja. Poczciwość moskiewska przekroczyła zwykłe swe granice, więc jakżeż car mógł na to zezwolić. Murawjew potępiając gorszącą swawolę wojskowych, powtórzył wyrok i mężny Bohanowicz zginął od kuli oprawców.
Ksawery Bolewski
h. Łodzia, urodzony w Żydowie, na Kujawach, dnia 11 Listopada 1811 r., uczeń we Włocławku i w Warszawskiem liceum. Dla zbyt młodzieńczego wieku przyjęty z trudnością do artyleryi w 1831 r. pod Ostrołęką, gdy towarzysze legli, ostatni przy armacie oczekiwał pocisku, który mu nogę strzaskał. Ranny i obalony, podjęty był na konia przez rannego oficera 6 pułku jazdy, który gdy nie wiedział kędy uchodzić, bo mu oczy zalewała krew, unoszony służył za wzrok unoszącemu. Do Warki tak dobiegli, do Warszawy odniesieni byli. Krzyż „virtuti militari" odebrał Bolewski w dzień amputacyi palców. Ukończył szkołę „sztuk i rzemiosł" i „jeneralnego sztabu" w Paryżu za dni wygnania. Czas niejaki w Anglii i trzy lata na wyspie Jersej spędził, gdzie z hiszpańskimi żyjąc wygnańcami, zaznajomił się z ich mową i wiedzą. W 1843 r. do Francyi wrócił, w mi8tycznem rozgorliwieniu owego czasu udział przyjął, w 1845 r. ożenił się, 1860 żonę utracił 4 Kwietnia, a na dniu 13 Listopada umarł mu piętnastoletni syn. Pod tę boleść i czasy, rozwinięty w Horodle sztandar woli i przyszłości narodowej nie dozwolił Bolewskiemu spocząć ani się zatrzymywać, dwoje sierotek i wiek nie były mu zaporą, w burzę wielką o nocy, dnia 20 Lipca 1863 r. ujechał z Paryża do Samostrzału, gdzie równie nie wstrzymany, dwa dni zaledwo przebył, biegnąc pod naczelnictwo jenerała Edmunda Różyekiego, do Galicyi. Ńa Wołyniu, dokąd weszli pod Poryckiem, w ośmset ludzi i zaraz tysiącami nieprzyjaciela otoczeni, gdy rozdzielili się na głosy na wstecz i naprzód iść chcących, Ksawery Boleski z mniejszością heroiczną radził: „na przebój", lecz wysłany temu gwoli z siódemką zbrojnych, 2 Listopada, zaledwo pół mili ujechać zdołał, natychmiast przez tłumy moskiewskiego otoczony, porwał za sobą podwładnych swoich i uderzył. Kilkanaście trupów nieprzyjaciela, gdy nie poprawiło w niczem położenia, zestrzelony z konia, upadł pod ciosami nieprzyjaciół. Zwłoki jego śmiertelne, rozpoznane po głowie i obliczu wielkiej powagi, zabrane zostały na płaszcze żołnierzy z oddziałów owdzie nadeszłych, i pochowane w Porycku na cmentarzu. (p. Roczniki towarzystwa historyczno literackiego w Paryżu).
Ksawery Bolewski
herbu Bodzia, oficer artyleryi z r. 1831, następnie trzydziestoletni tułacz, ojciec rodziny, przybyły na odgłos po wstania w r. 1863 z Francyi do Lwowa, zginął bohaterską śmiercią pod Poryckiem na Wołyniu dnia 2 listopada t. r. Urzędowe sprawo zdanie o śmierci Ksawerego Bolewskiego brzmi: „W miesiącu listopadzie 1863 roku miała miejsce wyprawa na Wołyń, składająca się z oddziałów do operowania na Wołyniu prze znaczonych. Oddziały te : 4, 6 i 7-my stały pod naczelnem dowództwem podpułkownika wojsk narodowych, Wojciecha Komorowskiego. „W jeździe oddziału 7-go służył Ksawery Bolewski w stopniu porucznika, komenderując drugim plutonem ułanów, znajdujących się pod bezpośrednią komendą majora Karola Zaremby (Szkarłata). „Oddziały przekroczyły granicę austryacką dnia 3 listopada o godzinie 2 po południu. Jazda 7-go oddziału została odkomenderowaną na przednią straż, którą dowodził porucznik Bolewski. Zachowanie się jego podczas pochodu i sposób spełnienia danego mu polecenia, dowowodziły oficera doświadczonego i żołnierza śmiałego. Nad wieczorem dowódzca zatrzymał oddziały we wsi Wielkie Zdżary, gdzie przez kilka godzin obozowały, będąc zmuszonemi do spoczynku i do wzięcia pożywienia. Około godziny 2 po północy dowódzca kazał zatrąbić do marszu i oddziały ruszyły w drogę ku Poryckowi. O 6 godzinie z rana staneły wobec Porycka. Tu dowódzca dał rozkaz majorowi Zarembie zająć prawe skrzydło, t. j. przestrzeń od wsi Samowoli ku miasteczku, podczas kiedy dowódzca sam z resztą sił lewe skrzydło od wsi Uadnowa ku miasteczku zajął. Otoczywszy Poryck ze wszystkich stron i zająwszy najgłówniejsze punkta, mianowicie cmentarz i chaty położone w pobliżu cmentarza, kroczono do rozstawienia forpocztów. Porucznik Bolewski otrzymał polecenie udania się z pół plutonem ułanów na wzgórze po łożone pod lasem, w celu śledzenia nieprzyjaciela i uwiadomienia swego komendanta, gdyby się Moskale od strony lasu zjawili. „Wkrótce pokazało się na brzegu tegoż lasu trzech dragonów moskiewskich, podjeżdżających ku pikiecie porucznika Bolewskiego, chcąc go zwyczajem swoim w zasadzkę wprowadzić. Po spostrzeżeniu tego rekonesansu nieprzyjacielskiego porucznik Bolewski wysłał jednego z podkomendnych mu ułanów do swojego dowódzcy, ażeby go o tein zawiadomić. Ułan ten, nie zrozumiawszy dobrze danego mu rozkazu, a myśląc, że raport swój dowódzcy oddziału zdać ma — a nie dowódzcy prawego skrzydła, majorowi Zarembie — pojechał w' przeciwną stronę, t. j. ku lewemu skrzydłu, lecz nie mógł do głównego korpusu dojechać, gdyż go bagna i głębokie, wodą napełnione rowy od niego oddzielały. Tymczasem podjazd moskiewski znacznie się zbliżył, strzelając z karabinków do pikiety porucznika Bolewskiego. Ten, widząc się w r sile prze waż nej a chcąc języka dostać, uderzył szybko na Moskali, którzy się w tej samej chwili"ku lasowi cofali. Podczas tego ścigania nieprzyjaciel raptem w sile jednego szwadronu klinem lasu wystającym pod naszą pikietę się podsunął, zająwszy jej tył w największym pędzie. Równocześnie drugi szwadron dragonów z przodu na naszych uderzył, tak że w oka mgnieniu ze wszystkich stron dragonami otoczeni zostali, broniąc się najzacięciej, o czem major Zaremba nic wiedzieć nie mógł, gdyż, jak już wyżej wspomniano, ułan wysłany przez porucznika Bolewskiego, drogę zmylił. Nieprzyjaciel w sile 2 szwadronów podsunął się ku cmentarzowi, lecz powitany celnym ogniem żuawów, do odwrotu był zmuszonym. Wzmocniwszy się piechotą, Moskale powtórny atak do cmentarzy przypuścili. Wtenczas żuawi po za cmentarz ku nieprzyjacielowi się wysunęli, rażąc go ogniem tyralierskim. Przekonani o męztwie naszych przez pięciu bohaterów walczących z porucznikiem Bolewskim przeciwko przeszło 200 dragonom, Moskale po półgodzinnym żywym ogniu w r pospiechu ku lasowi się cofnęli. Ponieważ cały nasz korpus już przez kozaków zaniepokojonym został, strzelcy nasi na swoje silne stanowisko powrócili, nie mogąc się za nieprzyjacielem w gęsty, nieznany im las zapuszczać. Tymczasem główny korpus przez ogień tyralierski o boju toczącym się na prawem skrzydle zawiadomiony został. Major Zaremba, komendant prawego skrzydła, objeżdżając plac boju około cmentarza, dowiaduje się o potyczce pocztu stojącego pod komendą porucznika Bolewskiego i wkrótce też smutny widok go spotkał. Na wyż wspomnianem wzgórzu znalazł on bowiem pięciu naszych bohaterów odartych do naga z odzieży i porąbanych tak mocno, że tylko po silniejszej tuszy swojego dzielnego porucznika poznał, który spełniając sumiennie swój obowiązek, dawną sław r ę polskiego oręża wznowił! „Obok tych bohaterów, których cnota młodzieży polskiej za przy kład stanie, leżało 7 zabitych dragonów moskiewskich, rannych bowiem Moskale- z pobojowiska ze sobą zabrali. Zawiadomiony o tern dowódzca kazał ciała naszych braci zaniesc 11 a cmentarz i księdza katolickiego zawołać, ażeby zwłoki pogrzebał i pobłogosławił. Ponieważ sie to jednak wieczorną porą działo, a korpus nasz na kilku punktach przez kozaków zaatakowany został, nie można było zwłokom naszych bohaterów oddać wojskowej czci. na jaką zasłużyli wojownicy, którzv tak walecznie ziemi Ojców swoich bronili! „Działo się to 4go listopada 1863 r. o godzinie 5 po południu. „Cześć i sława niechaj będzie ich pamięci! (Podp.) Generał Edmund Różycki. Podpułkownik wojsk polskich, Major Zaremba Karol. dowódzca oddziałów wołyńskich dowódzca prawego skrzydła. 4go, 6go i 7go. Marceli Krajewski, adjutant. Wojciech Komorowski. , Do powyższego dodam, że Ksawery Bolewski urodził się 11 listo pada 1811 r. w Żydowie pod Lubrańcem na Kujawach z ojca Dominika i matki Elżbiety z Klichowskich. Pierwsze nauki odbywał w Włocławku, a wyższe w liceum w Warszawie, gdzie 19-letniego młodzieńca zaskoczyło powstanie listopadowe. Wstąpiwszy do artyleryi, brał udział w całej kampanii pod dowództwem pułkownika Kej mano wąskiego. Pod Ostrołęką stracił trzy palce u nogi. Posunięty na oficera artyleryi i ozdobiony krzyżem Virtuti militari, po upadku powstania udał się na tułactwo i ciągle prawie przebywając w Paryżu, pomimo musu pracy odbył i skończył tamże szkołę sztabu. Czynny i gorliwy członek Towarzystwa demokratycznego, w r. 1843 wszedł do Towiańszczyzny. Ożeniony z Francuzką, zmarłą w r. 1860, pozostawił dwoje dzieci, syna i córkę, oddając je pod opiekę swej siostry, Maryi Bolewskiej, która sierotom była odtąd rzeczywistym aniołem opiekuńczym. Pamięć bohaterskiej śmierci Ksawerego Bolewskiego i jego czterech towarzyszy, z których jednego tylko, Mireckiego, nazwisko jest wiadome, uczcili rodacy uroczystem nabożeństwem żałobnem we Lwowie i w r Paryżu, gdzie także w r kościele Wniebowzięcia zebrało się całe Towarzystwo kredytowe ziemskie francuskie, którego Bolewski był przez wiele lat urzędnikiem. Córka Ksawerego Bolewskiego Marya wyszła za mąż za doktora Glabisza w Gniewkowie w W. Księstwie Poznańskiem, syn zaś prze bywa w Paryżu.
Stefan Brykczyński
Ten ostatni... W dniu 30 maja odprowadzono na miejsce wiecznego spoczynku ostatniego w Krakowie weterana z powstania 1863 r., Stefana Brykczyńskiego, który zmarł 28 maja. Rzadko mam czas na słuchanie radia, to też uważać można za szczególnie zrządzenie losu, że onego popołudnia, 6 czy 7 lat temu, miałam właśnie słuchawki na uszach... Tajemniczymi falami płynęła z przestrzeni entuzjastyczna opowieść o roku owym, gdy tłumy na ulicach Warszawy stawały nieustraszenie przeciw najeźdźcy, zbrojne jedynie w krzyż i czarodziejstwo pieśni. Nie słyszałam początku, ale zaraz przy pierwszych paru zdaniach stanęła mi jasno przed oczami ta cyfra i szereg obrazów: 1861 rok... Grottgerowski ponury cykl... pierwsze trupy... zamykanie kościołów... żałoba narodowa... A przecież mocny męski głos, co wskrzeszał tamte dzieje, brzmiał dziwnie jasno, rześko, jakby samą tylko radością zawartego w nich nieśmiertelnego piękna. Aż w pewnej chwili buchnął młodzieńczością uniesienia: - Wtedy, po pierwszej salwie, zobaczyłem oficera – Moskala, jak wybiegł przed front, wyrwał z pochwy pałasz, złamał go na kolanie i odrzucił przecz od siebie. Blady był, oczy mu płonęły... Ja to widziałem!!! A więc mówił starzec co najmniej 80 letni – czy to możliwe? Porwał chyba wszystkich słuchaczy, tak jak mnie, upił życiem tętniącym w historii i czymś więcej jeszcze: żarem duszy. - Nazajutrz wysłałam do dyrekcji krakowskiego radia list adresowany do prelegenta, Stefana Brykczyńskiego, oraz prośbę, aby takie zachwycające odczyty powtarzały się częściej. Na wyrazy mego hołdu i nieśmiałą prośbę o adres odebrałam odpowiedź dopiero w kilka tygodni później. Pan Brykczyński musiał się wpierw przewiedzieć kim jestem, wydostać i przeczytać moje wspomnienia z wojny, a wówczas zwrócił się do mnie z jowialnym uznaniem, jakby do kolegi, akcentując wielką swą cześć dla Marszałka, która go zjednała także dla mojej książki. Na szczęście mieszkał w Krakowie, w zakładzie Helclów. Prosił, aby go odwiedzić. Jakże się lękałam zawodu dążąc chłodnymi, długimi korytarzami do wskazanych drzwi!... Może autor nie będzie taki, jak ten odczyt, jak ten list. I rzeczywiście: ni jedno, ni drugie nie mogło dać jeszcze całkowitego pojęcia o ogromie żywotności umysłowej, wdzięku i temperamentu, które promieniowały od wysokiej, barczystej postaci Weterana. Długa, srebrna broda przy czerstwej cerze, stanowiła efekt niebywały, niebieskie oczy, nie zimne, jakby u dobrego, rozumnego dziecka wychodziły zawsze tak ślicznie naprzeciw odwiedzających! Lubił bardzo gości, tak dawnych przyjaciół, jak i znajomości nowe, wśród których orientował się bystro i swobodnie. Z trudem, lecz niezmiennie, odruchem światowym a serdecznym, dźwigał się z fotela, żartobliwie tłumacząc ociężałość swej ''nóżki'', przestrzelonej na wylot w powstaniu. Przez całe długie, bujne życie nie dawała wcale znać o sobie, pozwalając nawet na sporty, aż o kilku lat coraz więcej dokazuje, że chodzić trudno... Z miejsca zaczynały się opowiadania, jak to było z ta raną, z tą potyczką i tylu innymi (Tyszowce, Tuczempy, Mołozów). Jak to się bił o Polskę ów 15 letni Stefek... radosna jego beztroska, młody animusz i zapał biły od każdego słowa i gestu starca. Co za barwność, obrazowość narracji , jaki mocny kontakt z psychiką słuchacza, ekspresja głosu, ruchu, spojrzenia! Co opowiadanie, to małe arcydziełko swoistego kunsztu, a taką przepojone siłą i prostotą zdrowego duchowego życia, że chciałoby się przyprowadzić tu na naukę, po kolei, całe szkoły... W tym malutkim pokoiku, przy zagraconym stole, nakrytym gazetami, naprzeciw kilku ubożuchnych fotografii na przybrudzonej ścianie przeżywało się jakieś cudowne podróże ''a la recherche du temps... passe'', w piękno epoki umarłej niby, która jednak stanowi istotny podkład dla wszelkich przyszłych możliwości niepodległego bytowania. Tu się czuło wieczność, przeświecającą poprzez mijanie czasu, ale tak po prostu, bez górnych frazeologii, bo staruszek, jako inżynier z zawodu, mocno trzymał się realizmu życiowego, trzeźwą logiką i zmysłem rzeczywistości. Interesowało go wszystko, co się w Polsce dzieje i czyni, jakby ciągle czuł swoją cząstkę odpowiedzialności za naród. Z jego to inicjatywy i z wybitnym współudziałem zorganizowano w Krakowie, przez niewielu laty, podoficerską szkołę pływacką, był bowiem od dawna konsekwentnie czynnym propagatorem (także przez rasę) tego sportu. - Każdy mały Niemiec umie pływać – mówił do mnie z żalem- bo go tego w szkole uczą – a u nas? Topi sie tego co lata w każdej rzeczułce, jak szczurów – czy nie szkoda?! A w razie wojny... aż myśleć przykro. Widział, że społeczeństwo, że armia nie docenia wartości owej podstawowej nauki – to było jedyną kroplą goryczy w jego jasnym na świta spojrzeniu. Jakże pięknie, przejmująco opowiadał o swoim bohaterskim czynie w drodze na katorgę: skoczywszy w rozszalałe nurty jakiejś ogromnej rzeki syberyjskiej, uratował z nich tonącego żołnierza rosyjskiego, za co potem został uroczyście ułaskawiony i odznaczony wysokim orderem. Najbardziej jednak cieszyło go to, że uratowany okazał się Polakiem. Wyobrażałam sobie nieraz, jakim uosobionym huraganem musiał być ten człowiek w młodości i w sile wieku: istny Kmicic tego niewdzięcznego okresu, kiedy to nic się nie działo właściwie. Cóż dziwnego, że szukał sobie ujścia w jakichś pionierskich niemal zadaniach inżynierskich w głębi Rosji, dorabiając się wśród zmagań z obcą, pierwotną przyrodą, aby wreszcie do kraju powrócić i założyć rodzinę. Tamten najdawniejszy błysk, krótki a świetny – powstanie – został mu w sercu, rozrastał się z latami: w perspektywy widać wyraźnie, że on to prześwietlił sobie życie całe. Pozostał godnym jego do końca! Ileż dzielności, wielkopańskiej jakiejś fantazji, finezyjnego humoru w tej jego dumnej rezygnacji, nienarzucającej się nikomu: on przecie wiedział, że już nigdy nie będzie normalnie chodził, że jego rówieśni odeszli niemal wszyscy, a on sam jest właśnie na odlocie... Czy zdawał sobie sprawę, że poza szczupłym gronkiem przyjaciół, był żałośnie, krzywdząco samotny: on , co mógł był obdzielać całe rzesze chlebem żywiących wspomnień i mądrości radosnej? Miałam szczęście zaliczać się do bliskich mu – a przez całe te 6 lat nie poskarżył się przede mną nigdy na nikogo i na nic w ogóle. Przychodząc bez zapowiedzi, o najróżniejszych porach dnia, zastawałam go zawsze, zawsze pogodnym, w ochoczej gotowości do pogawędki, takiej właśnie, jaka mogła gościa interesować. Kochał prawdziwie i potrafił podbijać młodzież: to też lekcje konwersacji francuskiej, którymi mile zabijał czas, sztukując zarazem swe weterańskie ubóstwo, dawały początek przyjaźniom obustronnym, długotrwałym. Dwunastoletnia wówczas córka moja uskarżała się nieraz, że ją prowadzam w Krakowie ''po samych starych ciotkach'', ale rwała się zawsze samorzutnie do ''naszego Weterana''. I warto było widzieć jak się witali! Zostanie mi w oczach ten obraz: złota, bujna czupryna dziewczątka, przytulona czule do bielutkiej brody – wyraz obu twarzy... i dziękuję Bogu, że dał mojemu dziecko wziąć w serce na całe życie błogosławieństwo tamtych oczu! Od pół roku mniej więcej wzrok tak nie dopisywał staruszkowi, że nie mógł wcale czytać – o tym jednym wspominał z lekką melancholią. Zmobilizowane przeze mnie ''pewiaczki'' (przysposobienie wojskowe kobiet) przychodziły w ostatnich czasach czytywać mu, dyżurami – ileż przy tym zyskać musiały niezastąpionych wspomnień! O śmierci Pana Brykczyńskiego dowiedziałam się zupełnie nagle i poraziła mnie jakby lękiem myśl, że nigdy, przenigdy nie będzie można przyjść do znanego domu, do małego pokoiku, odetchnąć tamtym powietrzem... jakby się zapadła w morze czarodziejska wyspa. Nie nad nim płakałam, tylko nad sobą, nad nami wszystkimi... Kraków witał właśnie Pana Prezydenta Rzplitej, kiedy koło dworca przechodził kondukt żałobny ze sztandarem powstańczym – za karawanem prowadzonym przez pluton wojska szło 30 może osób, dalej, w dorożce dwaj weterani (z Podgórza i Chrzanowa). Zmarły był w samym Krakowie ostatnim. Gdybyż o dwie godziny później... kto wie, może sam najwyższy dostojnik państwa brałby udział w tym pogrzebie?... Los chciał inaczej – a nie będzie już dane miastu błędu niepojętego naprawić – bo taką trumnę odprowadza się na cmentarz raz tylko – nigdy więcej... Lecz nie mogło to zaważyć ani cieniem na słonecznej duszy starca – idącej teraz śmiało, lekko, jak niegdyś do bitwy ku ''wzgórzom wiekuistym''. Jakby się koniec wiązał z początkiem w logice prostej, nieuchronnej...: ''Bój, zwycięstwo: Czarowne słowo, cudne uczucie, z niczym nieporównane. Ono to chłodziło grenadierów napoleońskich wśród spiekłych pustyń Egiptu, a rozgrzewało wśród mroźnego dnia pod Austerlitz... Mnie, wychowanemu w tych tradycjach, brzmiało w uszach po francusku: Mourir pour la patrie, c’est le sort le plus doux, le digne d’envie!''. Jedna taka chwila za życie starczy, żal mi tych, co jej nigdy nie doświadczyli... Broń zdawała się nam w ręku jak piórko... jakby unosiła w górę, każdy niby skrzydeł dostawał i wnet wlot pofrunie'' (S. Brykczyński: Moje wspomnienia, s. 62). Zofia Zawiszanka
Edmund Callier
"[i](...) około 2 marca wkroczył do Królestwa na czele grupy zbrojnych Edmund Callier. Ten trzydziestoletni Wielkopolanin o demokratycznych przekonaniach miał przygotowanie wojskowe, a przede wszystkim wielkie doświadczenie bojowe, zdobyte m.in. w walkach z Beduinami w Algerii. Z oddziałem, który urósł mu do 85 ludzi, zaszył się w lasy beniszewskie, oczekując nadejścia . Tymczasem Mielęcki (...) wkroczył w kompleksy leśne rozciągające się na południe od Kazimierza. Tam też 17 lub raczej 18 marca połączył się z siłami głównymi oddział Calliera. Dowódcą piechoty, podzielonej na dwie kompanie strzeleckie i jedną kosynierów, mianował Mielęcki Calliera, awansując go do stopnia majora. Rząd Narodowy 16 kwietnia 1863 r., w uznaniu jego męstwa na polu walki, podniósł go do stopnia podpułkownika. Callier został trzykroć ranny, również Mielęcki dostał ciężki postrzał w plecy(...) Rannego Calliera złożono najpierw w jednym z domostw w Pątnowie, gdzie widział go nawet Wittgenstein. Później, w czas, zdążono go przewieźć do , a następnie przemycić za kordon. Wyzdrowiawszy, w maju odwiedził Mieleckiego w Mamliczu, gdzie ten awansował go na pułkownika i powierzył mu dowództwo nad działaniami zbrojnymi na terenie powstańczego województwa mazowieckiego. Callier na pole walki powrócił w końcu maja 1863 r. Wydział Wojny Rządu Narodowego mianował go, po śmierci Mieleckiego, oficjalnie z dniem 11 lipca 1863 r. naczelnikiem wojskowym województwa mazowieckiego, z czego wkrótce jednak Callier zrezygnował, nie aprobując ówczesnego kunktatorskiego stylu prowadzenia wojny, narzuconego z Warszawy, w związku z czym 5 sierpnia otrzymał dymisję z tej funkcji i z wojska powstańczego. Na plac boju chciał raz jeszcze wrócić w 1864 r., lecz został uwięziony przez Prusaków.[/i]"
Strona z 20 < Poprzednia Następna >