Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Powstańcy styczniowi

Szukanie zaawansowane

Wyniki wyszukiwania. Ilość: 2732
Strona z 69 < Poprzednia Następna >
Stefan Brykczyński
Ten ostatni... W dniu 30 maja odprowadzono na miejsce wiecznego spoczynku ostatniego w Krakowie weterana z powstania 1863 r., Stefana Brykczyńskiego, który zmarł 28 maja. Rzadko mam czas na słuchanie radia, to też uważać można za szczególnie zrządzenie losu, że onego popołudnia, 6 czy 7 lat temu, miałam właśnie słuchawki na uszach... Tajemniczymi falami płynęła z przestrzeni entuzjastyczna opowieść o roku owym, gdy tłumy na ulicach Warszawy stawały nieustraszenie przeciw najeźdźcy, zbrojne jedynie w krzyż i czarodziejstwo pieśni. Nie słyszałam początku, ale zaraz przy pierwszych paru zdaniach stanęła mi jasno przed oczami ta cyfra i szereg obrazów: 1861 rok... Grottgerowski ponury cykl... pierwsze trupy... zamykanie kościołów... żałoba narodowa... A przecież mocny męski głos, co wskrzeszał tamte dzieje, brzmiał dziwnie jasno, rześko, jakby samą tylko radością zawartego w nich nieśmiertelnego piękna. Aż w pewnej chwili buchnął młodzieńczością uniesienia: - Wtedy, po pierwszej salwie, zobaczyłem oficera – Moskala, jak wybiegł przed front, wyrwał z pochwy pałasz, złamał go na kolanie i odrzucił przecz od siebie. Blady był, oczy mu płonęły... Ja to widziałem!!! A więc mówił starzec co najmniej 80 letni – czy to możliwe? Porwał chyba wszystkich słuchaczy, tak jak mnie, upił życiem tętniącym w historii i czymś więcej jeszcze: żarem duszy. - Nazajutrz wysłałam do dyrekcji krakowskiego radia list adresowany do prelegenta, Stefana Brykczyńskiego, oraz prośbę, aby takie zachwycające odczyty powtarzały się częściej. Na wyrazy mego hołdu i nieśmiałą prośbę o adres odebrałam odpowiedź dopiero w kilka tygodni później. Pan Brykczyński musiał się wpierw przewiedzieć kim jestem, wydostać i przeczytać moje wspomnienia z wojny, a wówczas zwrócił się do mnie z jowialnym uznaniem, jakby do kolegi, akcentując wielką swą cześć dla Marszałka, która go zjednała także dla mojej książki. Na szczęście mieszkał w Krakowie, w zakładzie Helclów. Prosił, aby go odwiedzić. Jakże się lękałam zawodu dążąc chłodnymi, długimi korytarzami do wskazanych drzwi!... Może autor nie będzie taki, jak ten odczyt, jak ten list. I rzeczywiście: ni jedno, ni drugie nie mogło dać jeszcze całkowitego pojęcia o ogromie żywotności umysłowej, wdzięku i temperamentu, które promieniowały od wysokiej, barczystej postaci Weterana. Długa, srebrna broda przy czerstwej cerze, stanowiła efekt niebywały, niebieskie oczy, nie zimne, jakby u dobrego, rozumnego dziecka wychodziły zawsze tak ślicznie naprzeciw odwiedzających! Lubił bardzo gości, tak dawnych przyjaciół, jak i znajomości nowe, wśród których orientował się bystro i swobodnie. Z trudem, lecz niezmiennie, odruchem światowym a serdecznym, dźwigał się z fotela, żartobliwie tłumacząc ociężałość swej ''nóżki'', przestrzelonej na wylot w powstaniu. Przez całe długie, bujne życie nie dawała wcale znać o sobie, pozwalając nawet na sporty, aż o kilku lat coraz więcej dokazuje, że chodzić trudno... Z miejsca zaczynały się opowiadania, jak to było z ta raną, z tą potyczką i tylu innymi (Tyszowce, Tuczempy, Mołozów). Jak to się bił o Polskę ów 15 letni Stefek... radosna jego beztroska, młody animusz i zapał biły od każdego słowa i gestu starca. Co za barwność, obrazowość narracji , jaki mocny kontakt z psychiką słuchacza, ekspresja głosu, ruchu, spojrzenia! Co opowiadanie, to małe arcydziełko swoistego kunsztu, a taką przepojone siłą i prostotą zdrowego duchowego życia, że chciałoby się przyprowadzić tu na naukę, po kolei, całe szkoły... W tym malutkim pokoiku, przy zagraconym stole, nakrytym gazetami, naprzeciw kilku ubożuchnych fotografii na przybrudzonej ścianie przeżywało się jakieś cudowne podróże ''a la recherche du temps... passe'', w piękno epoki umarłej niby, która jednak stanowi istotny podkład dla wszelkich przyszłych możliwości niepodległego bytowania. Tu się czuło wieczność, przeświecającą poprzez mijanie czasu, ale tak po prostu, bez górnych frazeologii, bo staruszek, jako inżynier z zawodu, mocno trzymał się realizmu życiowego, trzeźwą logiką i zmysłem rzeczywistości. Interesowało go wszystko, co się w Polsce dzieje i czyni, jakby ciągle czuł swoją cząstkę odpowiedzialności za naród. Z jego to inicjatywy i z wybitnym współudziałem zorganizowano w Krakowie, przez niewielu laty, podoficerską szkołę pływacką, był bowiem od dawna konsekwentnie czynnym propagatorem (także przez rasę) tego sportu. - Każdy mały Niemiec umie pływać – mówił do mnie z żalem- bo go tego w szkole uczą – a u nas? Topi sie tego co lata w każdej rzeczułce, jak szczurów – czy nie szkoda?! A w razie wojny... aż myśleć przykro. Widział, że społeczeństwo, że armia nie docenia wartości owej podstawowej nauki – to było jedyną kroplą goryczy w jego jasnym na świta spojrzeniu. Jakże pięknie, przejmująco opowiadał o swoim bohaterskim czynie w drodze na katorgę: skoczywszy w rozszalałe nurty jakiejś ogromnej rzeki syberyjskiej, uratował z nich tonącego żołnierza rosyjskiego, za co potem został uroczyście ułaskawiony i odznaczony wysokim orderem. Najbardziej jednak cieszyło go to, że uratowany okazał się Polakiem. Wyobrażałam sobie nieraz, jakim uosobionym huraganem musiał być ten człowiek w młodości i w sile wieku: istny Kmicic tego niewdzięcznego okresu, kiedy to nic się nie działo właściwie. Cóż dziwnego, że szukał sobie ujścia w jakichś pionierskich niemal zadaniach inżynierskich w głębi Rosji, dorabiając się wśród zmagań z obcą, pierwotną przyrodą, aby wreszcie do kraju powrócić i założyć rodzinę. Tamten najdawniejszy błysk, krótki a świetny – powstanie – został mu w sercu, rozrastał się z latami: w perspektywy widać wyraźnie, że on to prześwietlił sobie życie całe. Pozostał godnym jego do końca! Ileż dzielności, wielkopańskiej jakiejś fantazji, finezyjnego humoru w tej jego dumnej rezygnacji, nienarzucającej się nikomu: on przecie wiedział, że już nigdy nie będzie normalnie chodził, że jego rówieśni odeszli niemal wszyscy, a on sam jest właśnie na odlocie... Czy zdawał sobie sprawę, że poza szczupłym gronkiem przyjaciół, był żałośnie, krzywdząco samotny: on , co mógł był obdzielać całe rzesze chlebem żywiących wspomnień i mądrości radosnej? Miałam szczęście zaliczać się do bliskich mu – a przez całe te 6 lat nie poskarżył się przede mną nigdy na nikogo i na nic w ogóle. Przychodząc bez zapowiedzi, o najróżniejszych porach dnia, zastawałam go zawsze, zawsze pogodnym, w ochoczej gotowości do pogawędki, takiej właśnie, jaka mogła gościa interesować. Kochał prawdziwie i potrafił podbijać młodzież: to też lekcje konwersacji francuskiej, którymi mile zabijał czas, sztukując zarazem swe weterańskie ubóstwo, dawały początek przyjaźniom obustronnym, długotrwałym. Dwunastoletnia wówczas córka moja uskarżała się nieraz, że ją prowadzam w Krakowie ''po samych starych ciotkach'', ale rwała się zawsze samorzutnie do ''naszego Weterana''. I warto było widzieć jak się witali! Zostanie mi w oczach ten obraz: złota, bujna czupryna dziewczątka, przytulona czule do bielutkiej brody – wyraz obu twarzy... i dziękuję Bogu, że dał mojemu dziecko wziąć w serce na całe życie błogosławieństwo tamtych oczu! Od pół roku mniej więcej wzrok tak nie dopisywał staruszkowi, że nie mógł wcale czytać – o tym jednym wspominał z lekką melancholią. Zmobilizowane przeze mnie ''pewiaczki'' (przysposobienie wojskowe kobiet) przychodziły w ostatnich czasach czytywać mu, dyżurami – ileż przy tym zyskać musiały niezastąpionych wspomnień! O śmierci Pana Brykczyńskiego dowiedziałam się zupełnie nagle i poraziła mnie jakby lękiem myśl, że nigdy, przenigdy nie będzie można przyjść do znanego domu, do małego pokoiku, odetchnąć tamtym powietrzem... jakby się zapadła w morze czarodziejska wyspa. Nie nad nim płakałam, tylko nad sobą, nad nami wszystkimi... Kraków witał właśnie Pana Prezydenta Rzplitej, kiedy koło dworca przechodził kondukt żałobny ze sztandarem powstańczym – za karawanem prowadzonym przez pluton wojska szło 30 może osób, dalej, w dorożce dwaj weterani (z Podgórza i Chrzanowa). Zmarły był w samym Krakowie ostatnim. Gdybyż o dwie godziny później... kto wie, może sam najwyższy dostojnik państwa brałby udział w tym pogrzebie?... Los chciał inaczej – a nie będzie już dane miastu błędu niepojętego naprawić – bo taką trumnę odprowadza się na cmentarz raz tylko – nigdy więcej... Lecz nie mogło to zaważyć ani cieniem na słonecznej duszy starca – idącej teraz śmiało, lekko, jak niegdyś do bitwy ku ''wzgórzom wiekuistym''. Jakby się koniec wiązał z początkiem w logice prostej, nieuchronnej...: ''Bój, zwycięstwo: Czarowne słowo, cudne uczucie, z niczym nieporównane. Ono to chłodziło grenadierów napoleońskich wśród spiekłych pustyń Egiptu, a rozgrzewało wśród mroźnego dnia pod Austerlitz... Mnie, wychowanemu w tych tradycjach, brzmiało w uszach po francusku: Mourir pour la patrie, c’est le sort le plus doux, le digne d’envie!''. Jedna taka chwila za życie starczy, żal mi tych, co jej nigdy nie doświadczyli... Broń zdawała się nam w ręku jak piórko... jakby unosiła w górę, każdy niby skrzydeł dostawał i wnet wlot pofrunie'' (S. Brykczyński: Moje wspomnienia, s. 62). Zofia Zawiszanka
Franciszek Budziszewski
Do trzech województw graniczących z zaborem pruskim miały wkroczyć w zbliżonych terminach trzy wyprawy. [...], w związku z czym oddział jazdy kaliskiej pod rotmistrzem Franciszkiem Budziszewskim został włączony do tej wyprawy. Całością miał dowodzić pułkownik Raczkowski. [...]. Tymczasem rotmistrz Budziszewski zebrawszy w okolicach Wrześni 110 jeźdźców, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, a nic nie wiedząc o odwołaniu wyprawy, wyruszył na południowy wschód. Rankiem 22 marca przeszedł granicę koło Szamarzewa, a poinformowany, że w Ciążeniu nad Wartą stoi posterunek objezczyków, wysłał jeden pluton, który zaatakował go; ci zaś się poddali. Zabito też kozaka wiozącego depesze. Szybko jednak zostały zaalarmowane oddziały rosyjskie w Pyzdrach i Słupcy. Budziszewski starał się przemknąć wzdłuż Warty na wschód, aby ruszyć potem lasami ku północy na przewidziany teren koncentracji, ale już pod Ratyniem dopadła go kompania piechoty i pól sotni kozaków z Pyzdr. Rozgorzała walka, niedogodna jednak dla działań kawalerii ze względu na podmokły teren. Kiedy więc do akcji wkroczył oddział ze Słupcy, Budziszewski zdecydował się na dalsze cofanie się ku Golinie. Tymczasem wysłany w stronę Konina patrol powiadomił go, że od tamtej strony pospiesza jeszcze jeden oddział rosyjski, aby nie dopuścić go do lasów kazimierzowskich. Ruszył szwadron ku północy, na czas pewien oderwał się od przeciwnika i stanął na krótki odpoczynek nad jeziorem Głodowo. Kiedy jednak Polacy wyjechali z lasu koło Tokarek, na wschód od Nowej Wsi, ujrzeli zajeżdżające im od frontu drogę dwa szwadrony huzarów z Kleczewa i Słupcy oraz piechotę ze Ślesina. Budziszewski dla wyprowadzenia szwadronu z okrążenia z kilkunastoma ochotnikami ruszył do szarży, otworzył drogę swej jeździe na północ, a następnie osłonił od tyłu przed pogonią, prowadzoną na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Pod Tokarkami stracił 10 rannych i zabitych. Dla wypoczynku po stukilometrowym rajdzie szwadron Budziszewskiego ukrył się między dwoma jeziorami, leżącymi na wschód od wsi Ostrowite, licząc na nadciągniecie sił głównych Raczkowskiego. Tam doszło jednak ponownie do walki z piechotą rosyjską, w której znów stracił do 10 ludzi. Otoczony przez dziewięciokrotnie silniejszego przeciwnika Budziszewski podjął trzykroć rozpaczliwsze szarże na polach miedzy Ostrowitem a wsią Kąpiel, aby nie licząc już chyba na spodziewane inne oddziały powstańcze, przebić się na południe. W tej sytuacji rozdzielił swój szwadron na kilkunastokonne grupy, które przedzierając się w rozbieżnych kierunkach w części szczęśliwie wymknęły się z okrążenia. Sam Budziszewski w 7 szabel krążył jeszcze przez półtorej doby po okolicy. Wyprawa w marcu 1864 r. osamotnionego szwadronu Franciszka Budziszewskiego była ostatnim akordem walk powstańczych, toczonych od lutego 1863 r. na obszarze pomiędzy Wisła, Warta i granica zaboru pruskiego.
Polikarp Bugielski
(pod przybranym nazwiskiem Praga), inspektor Policyi miasta Suwałk, czynny i niezmordowany w pracy od samego początku zawiązania się organizacyi narodowej. Gdy już powstanie wybuchło, zebrawszy 50 mieszczan z Suwałk, przybył z nimi do formującego się oddziału Wincentego Kamieńskiego, po kilku utarczkach w jakich brał udział, przeszedł pod dowództwo Suzina, po bitwie pod Stawiszkami, w której ten dowódzca zginął, przyłączył się do oddz. Brandta. W potyczce pod Wizną ranny, po wyleczeniu się wrócił do oddziału, w szturmie na komorę Wincenta 19 września z nieustraszoną odwagą i męztwem dowodził kompanią kosynierów pod głównym kierunkiem Wolskiego (Miecza). W listopadzie zmuszony był schronić się do Prus Wschodnich wraz z 3 wiernemi swemi byłemi policyantami. Po paru miesiącach gdy już powstanie upadało, wchodzi do Królestwa w kwietniu 1864 r. na czele 40 dobrze uzbrojonych strzelców pieszych, po potyczce pod Gontarzami i Kuziami w Augustowskim, w których doznał silnej porażki, i oddziałek jego zmniejszył się do kilkunastu tylko ludzi, z którymi wchodzi w okręg Biebrzański i pod wsią Grabowo otoczony przeważnemi siłami, po upartym oporze powtórnie ranny wzięty w niewolę i rozstrzelany dnia 14 maja 1864 r. w Sczuczynie, miał lat 34-38, zostawił dwie siostry. Oprócz powyżej przytoczonych potyczek brał także udział pod Balinką, Kadyszem, Gruszkami, Kozim-rynkiem, Burzynem, Radziłowem. Korespondent z Augustowskiego z dnia 31 maja 1864 r. do Dzien. Poznań. Nr 128 podaje do wiadomości, że śp. Polikarp miał publicznie złożyć winę na właściciela wsi Grabowo, iż ten zamiast w dwie godziny zawiadomić władze rosyjskie po oddaleniu się Bugielskiego jak tenże zalecił, dał znać natychmiast dowódzcy moskiewskiemu o pojawieniu się powstańców, i tenże bezzwłocznie wysłał oddział kawaleryi, która napadła zabierając w niewolę Bugielskiego, po bliższe szczegóły odsyłamy czytelnika do wyżej wzmiankowego numeru dziennika.
Strona z 69 < Poprzednia Następna >