W głównej kwaterze w Ojcowie otrzymał Kurowski 14. lutego wiadomość, że na Ojców wyruszyło kilka kolumn nieprzyjacielskich, mianowicie: z Częstochowy 2 kompanie piechoty, 100 kozaków i 2 działa, z Radomska 1 kompania piechoty i 50 kozaków, następnie zaś 16. 2. pułkownik Bagration z 1600 piechoty, szwadronem huzarów, 100 kozakami 1 2 "działami wyruszył z Miechowa, w połowie sił na Michałowice w celu przecięcia oddziałom powstańczym komunikacyi z Krakowem i zabrania im tyłów, w połowie na Iwanowice do Skały będącej kluczem pozycyi.
Ażeby nie pozwolić się otoczyć a o ile możności połączyć się z Langiewiczem, postanowił Kurowski rozbić moskali w takiem miejscu, gdzie jego siły rozdzielone zostały, i wybrał do tej operacyi miasto Miechów, gdzie właśnie garnizon, w ostatnich dniach do 3700 ludzi powiększony, teraz znacznie się oddziałem Bagrationa umniejszył. Wydawszy rozkaz skoncentrowania się w Miechowie innym oddziałom pod jego dowództwem stojącym w Pieskowej Skale, Wolbromie i Dąbrowie, Kurowski sam ze wszystkiemi siłami, mając żuawów, kosynierów, strzelców i jazdę dnia 16.2. o g. 2 po południu opuścił Ojców. Następnego dnia stanął o 3 km. od Miechowa, gdzie wszystkie inne oddziały były już na przyznaczonych sobie stanowiskach. Żuawi pod dowództwem pułkownika Rochbruna zajęli prawe skrzydło po obu stronach drogi od Bukowej Woli, naprzeciw południowo-wschodniej strony miasta, strzelcy po obu stronach bitego gościńca słomnickiego utworzyli lewe skrzydło, w środku poza żuawami i strzelcami stanęli kosynierzy pod dowództwem pułkownika Korytyńskiego, mniejszy oddział jazdy stanął za strzelcami na gościńcu słomnickim, a większy na prawem skrzydle żuawów, nieco za nimi, aby w razie potrzeby móc drogą od Bukowej Woli wykonać atak na miasto lub pierzchającemu nieprzyjacielowi przeciąć odwrót ku Kielcom. Oddział kaliski złożony z jazdy, strzelców i kosynierów pod dowódzcą Cybulskim zajął Biskupie, pozostając atoli w kontakcie z oddziałem głównym. Oddział kaliski składający się również z jazdy, kosynierów i strzelców pod dowództwem naczelnika wojskowego Grekowicza, stanowił na drodze słomnickiej rezerwę. Po pierwszym ogniu tyralierskim żuawów i strzelców i po natarciu jazdy na słomnickim gościńcu, moskale cofnęli się do miasta. Pierwsi za nimi wpadli żuawi, za nimi posypali się strzelcy i kosynierzy.
Wtedy pod celnym i gęstym ogniem nieprzyjaciela ze zasłoniętych pozycyi wśród domów 1 ulic, rozpoczął się bój morderczy, a każdy dom stawał się dla powstańców nową twierdzą do zdobycia. Nieustraszeni żuawi dotarłszy do rynku pod najrzęsistszym ogniem, nie ustępowali kroku; kosynierzy i strzelcy walczyli w ulicach. Za towarzyszami pospieszyła do miasta od Bukowej Woli jazda pod wodzą porucznika Nałęcza i silnem natarciem zmieszała nieprzyjaciela, za jazdą rzuciły się Grekowicza rezerwy kaliskie, lecz pozycya moskali, którzy w zupełności zamknęli się za murami domów, pomimo nadludzkich wysiłków oddziałów i dowódzców, między którymi odznaczył się adjutant Gaszyński, w żaden sposób nie mogła być zdobyta i Kurowski musiał nakazać odwrót. Żuawi, którzy pierwsi wpadli do miasta, ostatni opuścili Miechów, zostawiwszy w nim najwięcej poległych. W ataku tym śmiercią walecznych polegli: Tomkowicz Jan Serafin i Moszyński Emanuel, oficerowie żuawów, oraz szeregowiec żuawów Horoch; od kosynierów porucznik Jan Wsuł; od jazdy porucznicy Stanisław Gejzler i Radoński; podoficer Makowiecki, Michał Dobrzański, b. oficer austryacki Kazimierz Straszewski i Izajasz Kryński; Władysław Kwiatkowski umarł z ran. Wogóle straty Kurowskiego, który w napadzie na Kurów miał około 1500 powstańców, miały wynosić według raportu dowódzcy 30 zabitych i 100 rannych, ale w rzeczywistości były znacznie większe. Moskali zabitych i rannych miało być około 80. — Moskale po odejściu powstańców postąpili z miastem jak zwykle. [Ziel.]
Relacja Michaiła Czernuszkiewicza - generała rosyjskiego (…) Mieszkańcy miasta dobrze wiedzieli, że Kurowski ze swoją szajką w tych dniach napadnie na Miechów, dlatego w każdym domu pieczono gęsi, smażono pączki, wytaczano węgrzyny i śliwowice z piwnic, wszystko to przygotowywano zupełnie jawnie jedynie wojsko pozostawało w niewiedzy robiąc nawet niepotrzebny przemarsz po fałszywym tropie. 17 lutego rzemieślnik Franz Hitler, pruski poddany przebywający w Miechowie doniósł Niepieninowi, że spodziewany jest atak szajki Kurowskiego, za co dostał 3 ruble nagrody. Rzeczywiście, 17 lutego tuż po 5 rano, kiedy jeszcze było ciemno podjazdy objezdczyków wykryły szajkę Kurowskiego w liczbie 3500 ludzi (…) [tłum. Marek Hołda w: Ojczyźnie naszej, Polsce, bądźmy wierni (red. Maria Słuszniak)]
Relacja Józefa Kajetana Janowskiego Kurowski w obozie Ojcowskim mógł zebrać 2.000 ludzi i spokojnie się organizował, gdy dowiedział się o dążących w te strony wojskach moskiewskich. Klęski bowiem, jakie zadał Moskalom, doszły do Warszawy i stamtąd wyszły rozkazy do pospiesznego na niego uderzenia; do tego miała być także użytą załoga, stojąca w Miechowie. Postanowił więc z tego skorzystać i uderzyć na miasto ogołocone z wojska. Wysłał więc naprzód dwie kolumny, jedną pod dowództwem Wanerta, byłego majora wojsk moskiewskich z Kaukazu do Słomnik 55 ), a drugą pod wodzą Cybulskiego do Wolbromia.
D. 16. lutego z resztą sił swoich, pozostawiwszy w Ojcowie bagaże i paręset kosynierów dla ich strzeżenia wyruszył sam na zdobycie Miechowa. Nie wiedział jednak o tem że tego samego dnia przybyły do Miechowa świeże wojska moskiewskie, dla zastąpienia wysłanych poprzednio przeciwko niemu. W tem więc przekonaniu, że w mieście niema załogi, rano 17. lutego uderzył na miasto i tu zastał nową załogę i to zupełnie do odparcia ataku przygotowaną. Dowódca moskiewski, zdaje się powiadomiony obsadził strzelcami domy w rynku, kościół z przyległym cmentarzem, otoczonym murem, oraz główne gościńce do miasta prowadzące. Powstańcy z wielką brawurą uderzyli ze wszystkich stron na miasto, lecz wszędzie znaleźli opór: przyjęci silnym ogniem karabinowym z domów, z kościoła, z cmentarza. Rochenbrune który tu po raz pierwszy pokazuje się na polu walki, zdobywa szturmem cmentarz, wyrzuca z niego Moskali i dostaje się do rynku; inne oddziały również tu docierają. Na rynku rozpoczyna się szalona walka: powstańcy muszą zdobywać pojedyncze domy, w których ukryci Moskale prażą ich morderczym ogniem; powstańcy walczą z prawdziwem bohaterstwem, lecz walka nierówna, bo Moskale ukryci byli w domach; wskutek tego powstańcy odkryci zupełnie, wystawieni na dośrodkowy ogień ze wszystkich czterech stron rynku, musieli uledz. Kurowski chce rzucić do walki kosynierów, lecz ci pod strasznym ogniem moskiewskim cofają się. Zrozpaczony Kurowski rozkazuje całej jeździe, jaką miał, uderzyć na Moskali. Jazda polska, złożona przeważnie z młodzieży krakowskiej, dwiema kolumnami, jedna pod dowództwem Nałęcza, druga Radońskiego z brawurą, przypominającą najświetniejsze jej w przeszłości ataki, wpada na rynek, lecz, przyjęta piekielnym ze wszystkich stron ogniem, traci swoich wodzów i cofa się w nieładzie. Nastąpił odwrót ogólny w największym popłochu, klęska była zupełna. Straty w ludziach były znaczne, ale największą stratą była klęska moralna, upadek na duchu. Teraz Moskale, pozbywszy się powstańców, rozpoczęli właściwe sobie działanie: pożar, rabunek i rzeź mieszkańców, którzy zupełnie żadnego nie brali udziału ani w szturmie samym, ani w obronie. Rozszalałe żołdactwo podpaliło miasto z kilku stron naraz, popłoch powstał ogólny; mieszkańcy, uciekając z palących się domów, dostawali się pod bagnety żołdaków, którzy mordowali bez litości. Pożar trwał 24 godzin, miasto zgorzało prawie doszczętnie. Moskale w pogoni za cofającymi się powstańcami spalili i zrabowali kilka okolicznych wsi. Była to pierwsza i największa klęska, jaką powstanie poniosło.
Informacje od Jerzego Moszyńskiego Opowiadał wreszcie, że do sztabu Kurowskiego przyszła wiadomość, że jenerał Bagration, obsadziwszy tylko jednym batalionem Miechów, wyruszył w nocy całą swą siłą na Ojców. Powzięto więc zamiar skorzystania z tego i marszem nocnym wyminąć atak Bagrationa i zdobyć Miechów broniony tylko przez słabą załogę jednego batalionu strzelców finlandzkich. W tym celu podzielono oddział na dwie części. Główna siła pod Kurowskim i Rochebrunem miała napaść od traktu krakowskiego; druga część, głównie złożona z kawalerii pod dowództwem Mięty i Lipczyńskiego, miała obejść Miechów i zaatakować od tyłu. Wszystko to miało być wykonane pod osłoną nocy. Przypuszczam, że cały ten plan był Michała Dobrzańskiego, który ujrzał w nim jedyną sposobność do zaatakowania Moskali przeważającymi siłami, a nie do uzyskania częściowego sukcesu. Zapewne sądził, że wówczas można by resztę idących na bezowocną śmierć ludzi wycofać z honorem do Krakowa i zaniechać dalszego marnowania najszlachetniejszej krwi polskiej. Plan ten jednak o tyle się tylko udał, że zdołano wyminąć w marszu na Miechów główne siły Bagrationa maszerujące na Ojców. Marsz jednak kolumny Kurowskiego przedłużył się niespodziewanie. Zamiast napaść na Miechów pod osłoną nocy wykonano atak od szosy krakowskiej już w biały dzień. Moskale byli przygotowani na atak. Obsadzili oni budujący się kościół na cmentarzu, w którego murze zrobili strzelnice. Kosynierzy, pomiędzy którymi był sam kwiat młodzieży akademickiej, a miedzy innymi mój dobry znajomy jeszcze z lat dziecinnych Kazimierz Straszewski, rzucili się z bohaterską odwagą na cmentarz, na którym kilkudziesięciu ich poległo, miedzy innymi K. Starszewski. Rochebrun, mając u swego boku mego brata Emanuela i Jana Tomkowicza, zapuścił się ze swymi żuawami w ulicę Miechowa ostrzeliwaną z dwóch stron przez zatarasowanych po domach strzelców finlandzkich. Jakim sposobem z życiem wyszedł z tej rozprawy, nie wiem, ale to pewne, że należał do tych, których kule się nie czepiały. U jego boku zginął mój brat, a prawie jednocześnie Jan Tomkowicz. (...) /Dobrzańscy po bitwie, mając list polecający/ poszli na cmentarz, gdzie zastali dwa duże doły, jeszcze niezasypane, w których złożono 180 ciał poległych naszych braci obdartych do naga. Z jednego dołu sterczało pośród trupów skostniałe ciało Kazimierza Straszewskiego zupełnie w pozycji stojącej. Żołnierze nie chcieli za żadne pieniądze przerzucać trupów dla odnalezienia ciała mojego brata. Łukasz Dobrzański poznał sterczącą spomiędzy trupów rękę swojego bliźniaka Michała w rękawiczce wojskowej, ale nie chciał go rozdzielać od towarzyszy jego bohaterskiej śmierci. Oficerowie rosyjscy, z powodu listu jenerała Bamberga, byli dla nich bardzo uprzejmi. Od nich też, jako od naocznych świadków, dowiedzieli się o szczegółach śmierci mojego brata i Jana Tomkowicza. Mój brat trafiony był najpierw w bok, a gdy się oparł o mur, druga kula trafiła go w głowę i powaliła na ziemię. Jan Tomkowicz prawie jednocześnie z nim był śmiertelnie ranny i umierał, gdy go mieli brać do niewoli. [Ojczyźnie naszej, Polsce, bądźmy wierni (red. Maria Słuszniak)]
Relacja Adama Piernikarskiego Dnia 16go lutego, w poniedziałek zapustny około południa wymaszerowaliśmy z Ojcowa. Oddział około 700 ludzi liczącego, składał się z piechoty i kawaleryi, przeważnie z ludzi uzbrojonych liczą bronią, było trochę lepszej broni, jak sztućce belgijskie i austryjackie karabiny. Maszerowaliśmy całą noc, nie spotykając się nigdzie z Moskalami. Nad ranem 17go we wtorek, stanęliśmy koło miasta Miechowa, rozsypani w tyraliery. Rozkazano nam podsuwać się pod miasto. Przestrzegano dowódcę Kurowskiego przed Moskalami, ukrytymi w domkach i kościele, że atak ten jest bardzo niebezpieczny. Mimo to rozkazał dowódzca po raz drugi uderzyć na miasto. Lecz cóż się stało? Moskale ukryci prażyli nas z dobrych karabinów, a my z liczą bronią podsuwaliśmy się wciąż naprzód, nasi padali jak muchy. Nastąpił odwrót naszych i ucieczka, w której wielu powstańców poginęło, a ja znalazłem się przed kościołem. Przez bramę weszliśmy na podwórze, lecz z powrotem już bramą wracać nie było można, gdyż Moskale prażyli ogniem. Wyskoczyłem na parkan, a inni za mną, poczem uciekliśmy w tę stronę, skąd przybyliśmy. Moskale ciągle strzelali do nas, a nasi padali jak zboże podcięte kosą. W tej ucieczce dostrzegłem zabitego naszego chorążego, a przy nim piękną naszą chorągiew, z aksamitu amarantowego, z jednej strony Matka Boska Częstochowska, grubo szyta szychem srebrno-złotem, z napisem „Królowo Polski módl się za nami”, z drugiej strony orzeł biały, szyty także szychem srebrno-złotem. Te chorągiew, ze składek krakowskie panie zrobiły i poświęcony dały na pierwszą wyprawę oddziałowi krakowskiemu. Lecz cóż dowódca Kurowski z nią zrobił, jak się odznaczył? Zniszczeniem kwiatu krakowskiej młodzieży. Porwałem tę chorągiew i dalej uciekając doszedłem, gdzie już było trochę naszych i podwody. Stanąwszy przy wozach, dopiero teraz uczułem ból w nodze z otrzymanej z dala kuli moskiewskiej w udo. Ranni na wozach, zdrowi pieszo, zdążaliśmy, czym prędzej do lasu, zwanego przez powstańców Stryjem. (...) Udałem się na probostwo [w Działoszynie], i oddałem do przechowania swą chorągiew księdzu proboszczowi. [nad. Krzysztof Szymonowicz, za: Pamiętnik Adama Piernikarskiego, rkps w zbiorach rodziny]
Relacja Filipa Kahane
Strzały moskiewskie padały gęsto, kule ze świstem przelatywały koło uszu, a myśmy - stojąc na cmentarzu pod miastem kropili ich też dzielnie. Co który łeb zza węgła, czy płotu pokazał, to go już więcej nie wystawił. (...) w tejże chwili zauważyłem, że nasz chorąży, ugodzony kulą, zachwiał się i upadł, wypuszczając sztandar z ręki. Podbiegłem, pochwyciłem chorągiew, (...) Do końca potyczki niosłem sztandar, potem gdyśmy poszli w rozsypkę, zdjąłem chorągiew z drzewca - i jak relikwię ukryłem na piersiach. Oddałem ją później Rochebrunowi. Chorągiew tę z wizerunkiem Matki Boskiej i wierszem ułożony przez Wincentego Pola, ofiarowała na była hr. Muszyńska (Nie wiem co się z nią potem stało). [Dzieje Żuawa, w: W 40 rocznicę Powstania Styczniowego]
Relacja Feliksa Borkowskiego Nad ranem wyruszyliśmy w stronę Miechowa, (...) Moskale atoli będąc uprzedzeni o naszem przybyciu, czekali całą noc na nas w ukryciu na miejscowym cmentarzu, prywatnych domach i zagrodach mieszczańskich. Wobec takich warunków rozsypaliśmy się w tyralierkę, której prawem skrzydłem dowodził kapitan Hr. Muszyński, a który ugodzony nieprzyjacielskiemi kulami w obie nogi, zaniemógł, a ja jako starszy wyćwiczony żołnierz, objąłem po nim komendę i wśród gradu kul natarliśmy na Moskali, którzy się schronili na cmentarz, skąd zostali przez nas wyparci i cofnęli się do miasta. Rozpalony otrzymaną raną w prawą łopatkę, zakomenderowałem do ataku, i starłem się sam między domami z dwoma na mnie napadającymi żołnierzami moskiewskimi. Jednego przebiłem bagnetem a nie mając czasu by odbić pchnięcie drugiego, zrobiłem skok w tył, przyczem otrzymałem końcem bagneta ranę w pierś – w tej chwili jednakże przyskoczyło mi na pomoc kilku naszych i położyli Moskala trupem. Nie zważając na otrzymane dwie rany, z których krew ciekła, walczę dalej i wsparty męstwem mych kolegów żuawów, przemy się naprzód - i naprzód! Gdy zwycięstwo przechyliło się już na naszą stronę, niedołężny dowódca Kurowski, który stał pod miastem, zobaczywszy kozaków z miasta pierzchających, przysłał do nas adiutanta z okrzykiem: „Uciekajcie, kto w Boga wierzy, bo Moskale zabierają tył.“ Okrzyk ten wszczął między nami wielki popłoch, wszyscy stracili ducha i w chwili niewątpliwego zwycięstwa, zachwiało się męstwo walczących żuawów, którzy przed godziną wśród gradu kul wdarli się do miasta. – Po cofnięciu się naszem za Miechów i po przemówieniu dowódcy Kurowskiego, oddział poszedł w rozsypkę, ale mniej więcej połowa, trzymając się razem przybyła do Racławic, gdzie nietrudno było rozproszonych zebrać, zaprowadzić ład i połączyć się z innym oddziałem. Tego jednakże niedołężny Kurowski nie uczynił, a żołnierze widząc się przez dowódców opuszczonemi, bo tak Kurowski jak i Rochebrun odjechali, niewiadomo dokąd - rzucali broń i samopas wracali spod Racławic do Krakowa. [Borkowski Feliks, Przejścia i wspomnienia uczestnika powstania polskiego z roku 1863-4, Kraków 1904]
Relacja Edwarda Webera de Webersfeld Opuściwszy las, równo z brzaskiem weszliśmy na obszerne pola, na których rozsiadły się w pewnych odstępach sioła, zabudowane dostatnio i odznaczające się zamożnością gospodarzy. W oddaleniu widniała przez zalegające jeszcze mgły wysoka wieża jakiegoś kościoła... to Miechów, cel naszej wyprawy. Rochebrun sprawił swoich Żuawów w szyk bojowy i już ani na chwilę nas nie odstępował. Zwolna rozeszły się mgły i wtenczas dostrzegliśmy uwijających się po polu kozaków. Na nasz widok dali kilka strzałów w powietrze i wyciągniętym galopem zawrócili do miasta. Wolnym marszem posuwali się Żuawi, rozrzuceni w linię tyralierską, wyprzedzając o jakie tysiąc kroków resztę oddziału, któremu teraz kosynierzy z kapitanem Ruczką na czele służyli za tylną straż. Podeszliśmy już pod miasto, otoczone z tej strony dość wysokim okopem, utworzonym przez naturę. Na całej linii cicho i spokojnie, jak gdyby tam, przed nami, rozciągało się królestwo umarłych - żadnego ruchu, żadnego znaku życia, tylko stada wron przelatywały tam i na powrót z piekielnem swem krakaniem... węszyły ucztę. Pod samym okopem przystanęliśmy - Rochebrune ściągnął szeroki dotychczas łańcuch tyralierski i ustawił oddział w linię bojową, wstrzymując się z przekroczeniem wyniosłości aż do nadejścia całego oddziału. Gdy Kurowski zbliżył się na jakie 300 kroków, pchnął Rochebrune czterech swoich żołnierzy na grzbiet wału dla rozejrzenia się w sytuacyi, ale gorąca krew przemogła w nim względy osobistego bezpieczeństwa i zlazłszy z konia, podbiegł za nimi. Nie dostrzegli widać nic podejrzanego, bo zaledwie Rochebrune znalazł się na górze, zakomenderował: - ,,Zuaves! per gimnastic enavants!“ Muszę zauważyć, że oddział nasz miał francuską komendę, ze względu na dowódzcę, który nic zgoła nie umiał po polsku. Ruszyliśmy naprzód. Jeszcześmy nie stanęli pewną nogą na okopie, gdy z umieszczonego tuż za okopem cmentarza posypał się na nas grad kul, dziesiątkując od razu nasz oddział. Moskale przyczajeni w pojedynkę za nagrobkami, drzewami i mogiłami, przetrzymali w spokoju zjawienie się Rochebruna z czterema naszymi, czekając z salwą na pojawienie się luźniejszych sił. Nastąpiła druga salwa i znów kilkunastu Żuawów stoczyło się do rowu. Nie upłynęły dwie minuty, a została zaledwie połowa z oddziału, liczącego przed chwilą 160 wyborowej młodzieży szkolnej i uniwersyteckiej. Reszta pozostałych rzuciła się bez zastanowienia na następstwa w środek cmentarza i tutaj rozgrywały się sceny, graniczące z nieprawdopodobieństwem. Chłopcy wpadli między groby i rozpoczęła się w pojedynkę bójka na pięście i kolby między nami a sołdatami. Strzelcy Niewiadomskiego połączyli się już z nami i ostrzeliwając wymykających się ku miastu Moskali, pomogli nam oczyścić cmentarz z nieprzyjaciela. Kurowski uszykował coprędzej oddział w czwórki i wysunąwszy niedobitki Żuawów na czoło, rozpoczął marsz wązką ulicą, wiodącą od cmentarza ku rynkowi. Rochebrune rzucał się jak szalony na takie zarządzenie, wykrzykiwał i groził zaciśniętą pięścią za wycofującym się ku cmentarzowi Kurowskim, ale jako stary żołnierz spełnił wydany rozkaz i stanął tuż obok pierwszej czwórki. Biegiem wzięliśmy ulicę, lecz gdy pierwsza czwórka zjawiła się na wylocie do rynku, zagrzmiała salwa ukrytej piechoty rosyjskiej, potem druga i odwrót w popłochu. Teraz dopiero rozpoczęło się formalne polowanie na cofający się oddział. Moskale ustawiwszy jednę rotę swoich strzelców w rynku, obsadzili drugą rotą wszystkie domy wzdłuż ulicy, którą oddział nasz przechodził w miasto. Z każdego okna, z dymników, nawet z dzwonnicy kościelnej prażyli nas strzelcy finlandzcy, waląc jak do kaczek na bagnisku, sami bezpieczni pod osłoną ukrywających ich ścian. Złamany na duchu, przerażony tak nagłą klęską i mnogością krwawych ofiar, wycofał się młody żołnierz bezradny i zdemoralizowany. Kurowski stał ze swoim sztabem zdala od placu boju, poza miastem, gdzie wyczekiwał na wynik zarządzonego ataku. Otrzymawszy szczególny raport o przebiegu nie bitwy, ale formalnej rzezi (boć trudno nazwać bitwą rozprawę, gdzie jedna ze stron walczących, a w tym wypadku oddział powstańczy, nie przyszła do możności prawidłowej palby), pchnął coprędzej jednego z licznych swych adjutantów do wyczekującego na rozkazy Ludwika Męty, dowodzącego kawaleryą i polecił mu wykonać szarżę na uszykowaną w rynku moskiewską kolumnę. - Jak to? wąską ulicą mam wykonać atak na uformowaną piechotę? ależ to szaleństwo! - zauważył Mięta. - Jesteś pan tchórzem! - rzucił Kurowski w uniesieniu. - Kto? Ja tchórz? Z temi słowy spiął Mięta konia, szalonym karyerem przypadł przed front swej kawaleryi i zakomenderował: - Czwórkami, galopem, marsz, marsz! - i dobywszy pałasza, wpadł jak huragan w miasto. Lotem błyskawicy przeleciała kawalerya ulicą, nieostrzeliwana przez ukrytych po domach Moskali, którzy na widok tego szalonego ataku potracili głowy. Wpadł w rynek, lecz tu musiał przystanąć dla rozwinięcia frontu do szarży. Rota moskiewska dała ognia, kilkunastu jeźdźców spadła z koni, ale pluton sformował się i z okrzykiem: Jezus Marya! wpadł jak lawina na karki Moskwy. Atak był wykonany z niesłychanym impetem, mimo, że szarżujących dzieliła przestrzeń zaledwie stu kroków od zaatakowanych. Mięta przełamał kolumnę moskiewską, nasi ułani nasiekli sporo mięsa, ale wypadłszy drugą stroną rynku za miasto i obliczywszy się, stracili ze stu dwudziestu towarzyszy okrągło siedmdziesięciu sześciu. Taki był rezultat lekkomyślnej zachcianki Kurowskiego, który się uwziął zaznaczyć swoją działalność jakiemś zwycięztwem, chociażby za cenę krwi i życia przeszło trzystu ofiarnych synów ojczyzny. Sam pan dowódzca ulotnił się szybko po wyniku ostatniego ataku i nikt go więcej nie widział przy resztkach oddziału. Trudno dziś notować nazwiska tych bohaterów, którzy uzbrojeni w drągi i najlichszą broń, podążyli tam, gdzie ich powołał obowiązek, pamiętam niektórych i nazwiska podaję dla wiecznej pamięci. Z oddziału Żuawów padli zaraz przy pierwszej salwie na okopie: Emanuel hr. Moszyński, Tomkowicz, Heród, urzędnik rządowej kasy w Krakowie, Latinek, Lewandowski, wszyscy czterej austryaccy strzelcy, Mieciński, Walicki, Darowski - ranni: kapitan Biernacki, Kisielewski, Kahane, Krzyżanowski, Preiss i wielu innych. Mięta otrzymał podczas szarży dwadzieścia jeden cięć i pchnięć, wskutek których dostał później pomieszania zmysłów i umarł niebawem. Z oddziału Żuawów, który wstępując w mury Miechowa liczył stu sześćdziesięciu żołnierzy, padło 84, a rannych 31, po półgodzinnej bitwie wyszło z życiem 45. [Weber de Webersfeld Edward, Wyprawa na Miechów, w: Wielkopolanin, dodatek: Ognisko domowe, 1898 nr 5,7,8]
Relacja Aleksandra Ostrowskiego Teraz pędem zbliżyliśmy się do miasta, a kiedy stanęliśmy w tym punkcie, gdzie gościniec zniżył się ku miastu, zza płotów i domów posypał się grad kul, które to obok twarzy, to ponad głową, to około nóg, świszcząc i gwiżdżąc na różne tony, jak osy przelatywały. Przyznać się muszę, że w pierwszej chwili ten atak wrogi dziwne na mnie wywarł wrażenie, apatia mnie opanowała, bezwiednie wraz z innymi postępowałem naprzód, z odwiedzionym kurkiem, lecz nie strzelając, bom wiedział, że z tej odległości, jaka nas jeszcze dzieliła od Moskali, moja pojedynka nawet by do nich nie doniosła. Za każdym świstem przelatującej koło ucha kuli schylałem się, a to w bok, to naprzód, a widziałem, że towarzysze to samo robili. Rzucaliśmy się jak szaleńcy. [Ojczyźnie naszej, Polsce, bądźmy wierni (red. Maria Słuszniak)]
Relacja Antoniego Zielińskiego Nad ranem podsunęliśmy się pod Miechów. Moskale spostrzegli nas a kilka rakiet puszczonych przez nich zaalarmowało załogę. Wnet rozpoczął się obustronny ogień. Zagrzani zachętą Rochebruna, zaatakowaliśmy górkę, obsadzoną przez Moskali i zdobyliśmy ją a potem cmentarz. Z cmentarza wpadliśmy w wąską uliczkę, wiodącą do rynku. Tu rozegrała się prawdziwa rzeź, bo Moskale bronili się zaciekle. Żuawi, jako aryergarda, walczyli jak wściekli, pomni, że im wolno iść zawsze tylko naprzód, bo żuaw nie cofa się przed wrogiem. Po dłuższej walce słychać było z naszej strony coraz rzadziej odgłos padających strzałów, podczas kiedy Moskale prażyli prawie bez przerwy gęstym ogniem. Polakom brakowało amunicyi... Musiano dać hasło do odwrotu. Ze stu sześćdziesięciu żuawów pozostało przy życiu około trzydziestu, przeważnie rannych. Kwiat młodzieży i inteligencyi zasłał krwawe ulice Miechowa. Pozostała przy życiu garstka poszła w rozsypkę wałęsając się po okolicznych wsiach i lasach. [Medyński Aleksander, W półwiekową rocznicę : powstańcom i organizatorom Tarnopolszczyzny w hołdzie, Tarnopol 1913]
Relacja Kazimierza Sokalskiego
W drodze patrol kozacki spotkał się z naszą przednią strażą, a po wymianie kilku strzałów uciekł w stronę Miechowa i dał znać o naszym pochodzie, bo nad ranem, około godziny czwartej zobaczyliśmy rakiety sygnałowe w górze na tle ciemnej nocy. Wiedzieliśmy dokładnie, że wkrótce zawrze bój z całą swe okropną okazałością. A żeśmy byli zmęczeni bezsennością i długim a nużącym pochodem, staraliśmy się otrzeźwić. Jedni z nas przecierali oczy śniegiem, inni tarli je soczystymi skórkami cytrynowemi, aby tylko przyjść do zupełnej przytomności. Na wiorście trzeciej pod Miechowem poczęliśmy się do boju szykować. Nasze oddziały rozpuszczono w długie łańcuchy tyraljerskie. Kompanja nasza w szeregi ustawiona, pozostała na głównej arenie i w zwartej kolumnie postępowała naprzód, tworząc niejako oś ruchu i centrum pozycyi dalszemu pochodowi naszemu, który trochę później w szalony bieg się zamienił, towarzyszyły syki czy też szepty przelatujących kul moskiewskich. Siłą rozpędu biegnąc, zatrzymaliśmy się pod cmentarzem, gdzie Moskale za nagrobkami stojący razić nas poczęli. — Na lewo i na cmentarz! huknęła komenda kapitana Uhmy. Z cmentarza i z za kościółka cmentarnego wnet wyparliśmy Moskali ku miastu. Przy tym ataku rozproszyliśmy się pomiędzy nagrobki i tu straciłem łączność z ojcem i braćmi mymi. Biegnąc z cmentarza do miasta, pod stodołą na rogu drogi stojącą, spostrzegłem trzech Moskali; dwóch z nich leżało na ziemi, zaś trzeci z przeciętą głową siedział i przeraźliwie krzyczał o pardon prosząc. Za sobą usłyszałem głosy nawołujące, aby Moskala dobić. Miałem już kosę skierowaną w jego piersi. Myśl szybka, a poważna powstrzymała rękę moją od ciosu strasznego i tylko odebrałem mu karabin z bagnetem i Ładownicą skórzaną, ładunkami wypełnioną. W tej chwili kosę moją porzuciłem, a uzbrojony w zdobytą broń, wpadłem z wielu innymi w ogrody, wysokimi parkanami otoczone. Tu Moskale z okien poblizkich domów na cel nas brali, trzeba było z tego miejsca się wydostać, dalej więc przez parkany, bo na razie ani furtki, ani bramy nie można było odnaleźć. Ten, który nie mógł odrazu parkanu przeskoczyć, spadł zabity lub raniony. Zdobyty karabin wraz z ładownice przerzuciłem pierwej, a uchwyciwszy się górnych desek parkanu, jak zgrabny akrobata, jednym ruchem przeskoczyłem na drugą stronę. Tu zobaczyłem scenę przerażającą. Nasi długiem bezkształtnem pasmem snuli się na całej linii, cofając się i idąc w rozsypkę. Podążyłem i ja za nimi, a po drodze wszystkich znajomych zapytywałem, czy ojca mojego i braci nie widzieli. [Sokalski Kazimierz, Pamiętniki z 1863, w: Straż Polska 1910 nr 29-30 i 31]
Relacja Tadeusza Antoniego Skałkowskiego - Świetnym był atak na cmentarz i kościół, wykonany podczas bitwy miechowskiej przez żuawów i jedną kompanię kosynierską. Pozycję wspomnianą obsadziła Moskwa przez 150. finlandzkich strzelców, którzy wraz z dragonami i gwardią carską stanowią jądro armii. Z naszej strony nacierała równie wielka ilość młodzieży, po raz pierwszy będącej w ogniu, a jednak pomimo rzęsistego gradu celnych kul, w parę minut zdobyto całe to silne stanowisko. Moskale straciwszy kilkunastu, od naszych kos i bagnetów, zemknęli w popłochu do miasta. W ślad za nimi postępowała kolumna powstańcza. Na cmentarzu ucichł gwar walki i huk wystrzałów. Lekki powiew wiatru odsunął gęste kłęby prochowego dymu, obfite żniwo śmierci zaścielało rolę umarłych. Tuż pod samym kościołem moskiewskie trupy. Bliżej drogi i wału cmentarnego ciała zabitych i rannych powstańców. Drogo opłaciliśmy chwilowe zwycięstwo, kule moskiewskie wyszczerbiły znacznie nasze szeregi. Pomiędzy rannymi i ja się znajdowałem, powalony kulą, która trafiając w blaszaną ładownicę przebiła takową i dopiero na sztylecie zatkniętym za pasem, wstrzymała się strzaskawszy jednak sztylet w kawałki. Uderzenie było tak gwałtowne, że sądziłem zrazu na wylot przestrzelonym i zdziwiłem się wielce nie znajdując rany. Lecz odchyliwszy suknie ujrzałem strumień krwi oblewający piersi moje, lewa ręka obwisła bezwładnie. Teraz dopiero uczułem, że oprócz kuli powstrzymanej sztyletem, równocześnie otrzymałem dwie inne, które przeszyły moją rękę i lewy bok. Inna kula, łaskawsza, poprzestała na potarganiu pugilaresu i kieszeni. Inna wreszcie tylko kaptur od burki cokolwiek rozstrzępiła. Przysłuchując się łoskotowi zaciętej strzelaniny w mieście, kładłem śnieg na usta i czoło rozpalone. Przytomność nie opuszczała mnie, ale słabłem widocznie. Lżej ranni towarzysze broni przywlekli się ku mnie, dla udzielenia pomocy, lecz wszelkie usiłowania w celu zatamowania upływu krwi były daremne. Widząc się trafionym tuż obok serca, uważałem ranę jako śmiertelną. Położyłem się, zamknąłem oczy i oczekiwałem końca. - Umarł już - rzekli po chwili koledzy. - Jeszcze żyję – odpowiedziałem - ale wnet się umrzeć spodziewam. Jak tam słychać z losem bitwy, przy kim wygrana? - O ile z kierunku i rozległości strzałów wnioskować można - to trwa dalej na wszystkich punktach i jest nierozstrzygniętą. Rzeczywiście walka toczyła się ciągle, a zbłąkane kule przelatywały często nad naszymi głowami. Zagrzmiała straszliwa salwa, potem ucichło na chwilę i znów tenże sam łoskot ognia karabinowego, ale nam coraz bliższy. Były to pierwsze oznaki przegranej. Myśl, że mogliśmy wpaść w ręce Moskali, dodała nam nowych sił. Lubo z trudnością podniósłszy się poszliśmy w tę stronę, gdzie był ambulans naszego oddziału. Sam nie wiem, jakim sposobem potrafiłem wyleźć na wóz i na nim się ułożyć. Nie było już czasu na opatrywanie ran. Moskale z kolei atakowali powstańców. Nawet kozactwo poważyło się wyjrzeć za rogatki, lecz straciwszy jednego ze swoich, jeszcze prędzej powróciło i zaniechało zaczepki. Napełnione rannymi wozy ruszyły do Krakowa. [Ojczyźnie naszej, Polsce, bądźmy wierni (red. Maria Słuszniak)]
Relacja Kazimierza Frycza Miechów tuż przed nami; szosa idzie przez wąwóz, więc nie widzimy, co dzieje się po bokach. Wtem z ulicy, naprzeciw nam, wypada pełnym galopem, w nieładzie, kilkunastu, może kilkudziesięciu naszych kawalerzystów, niektórzy ranni; mijają nas, przelecieli. Jednocześnie rozlegają się gęste salwy strzałów, kule dzwonią po kosach i siekierach naszych, ten i ów pada, jakby się potknął, ktoś woła „na lewo, na górę", rzucamy się po pochyłości skarpy szosowej, wydostajemy się z wąwozu na cmentarz. Tu i ówdzie leżą ranni i zabici, nasi i Moskale. Przez ogrody i podwórza wdzieramy się do miasta, przeskakujemy płoty, parkany, docieramy do jakiegoś placyku czy miejsca przecięcia się uliczek, gdzie nasz wąż, już poszarpany, zamienia się w kupę, w ściśnięty tłum bezładny. Szukamy nieprzyjaciela, nie ma go!... Tylko ogromny klasztor tuż przed nami. Ze wszystkich drzwi i okien, od dołu do góry, huczy i dymi strzałami; tłum krzyczy, ciśnie się, padają trupy. Niekiedy huknie z naszej strony dubeltówka. Rochebrun z pałaszem w jednej, z rewolwerem w drugiej ręce uwija się, zachęca, wskakuje na zwaliska pieca w spalonym domu, miota się, woła, klnie po francusku i po polsku. Tłum chwieje się to w tył, to naprzód, wreszcie rzuca się w wąską uliczkę wprost ku klasztorowi. Wtem pada na przedzie koń, zapewne zabłąkany, zapiera wąskie przejście ; trupy ścielą się gęsto... Ruch naprzód wstrzymany; cofamy się, uciekamy przez te same podwórza, ogrody, parkany, wydostajemy się na cmentarz, potem na szosę... Cały ten napad i atak nie wiem, czy trwał godzinę lub mało co więcej. Nasza piątka trzymała się razem. Wszyscy wyszliśmy cało, tylko śmiertelnie zmęczeni, zziajani, rozbici na ciele i na duchu. [Ojczyźnie naszej, Polsce, bądźmy wierni (red. Maria Słuszniak)]
Relacja Maksymiliana Chełmońskiego Przed karczmą /w Falniowie/ garstka jezdnych pozsiadała z koni i karmi je sianem. To resztki niedobitków z 2. plutonu jazdy. Smutni, przygnębieni, u niejednego łza w oku świeci, patrzą na miasto, w którym przed chwilą toczyła się walka krwawa, w którym tylu kolegów grób znalazło! Naraz buchnął w górę słup czarnego dymu, za chwilę drugi, tam trzeci - Miechów się pali! Moskwa swoim zwyczajem nie tylko morduje, ale pali i grabi. Miasto w kilku punktach podpalone, dym gęsty i czarny kłębami wzbija się w górę. Słychać szum ognia, trzask palącego się drzewa, jakieś dziwne, dzikie przerażające głosy, które lekki wiatr donosi do uszu naszych. To jęki i płacz mordowanych, to wycie pijanej krwią i wódką tłuszczy żołdactwa, któremu starszyzna rozkazała „pohulać". Więc hula, dopóki czuje świeży krwi zapach, dopóki nie zastygną trupy dzielnych Ojczyzny obrońców! A garstka bladych, zrozpaczonych niedobitków, ze łzą w oku, z sercem bolejącym zapatrzyła się w ten obraz pełen grozy i smutku, zasłuchała w te jęki ponure i głuche. Rwie się dusza i serce tam, gdzie na ulicach walają się jeszcze trupy poległych kolegów, gdzie jęczą ranni wleczeni do dołu przed kościółkiem św. Barbary; tam znajdą wspólny grób! (…) [Ojczyźnie naszej, Polsce, bądźmy wierni (red. Maria Słuszniak)]
Relacja Przemysława Antoniego Szulca
Mówiono ogólnie w obozie, że w Miechowie nie ma Moskali tylko mały oddział „objeszczyków” do strzeżenia granicy. Jakaż była nasza rozpacz, gdyśmy w mieście w wąskiej a długiej ulicy zostali przywitani ogniem karabinowym z rusztowania kaplicy cmentarnej, którą wówczas budowano, jako też z okien i dachów. Położenie było rozpaczliwe, narażeni byliśmy na niechybną śmierć, Moskali skrytych nawet dosięgnąć nie mogliśmy. Tylne szeregi widząc przed sobą gęsto padające trupy, rozprzęgły się i w nieładzie pierzchły. Tak rozbici na dwie części, bowiem przednia część przedarła się do rynku w głąb miasta, schroniłem się z dwoma towarzyszami do pobliskiej stodoły, niedaleko cmentarza i wyczekiwałem stosownej chwili, aby wydobyć się z tej niebezpiecznej kryjówki, śledząc każdy ruch wściekle uganiających się Kozaków za rozbitkami, których kłuli dzidami bez litości. Wskutek zbliżającego się pożaru ku stodole i nie dającego się bliżej opisać przestrachu, opuściłem swoją kryjówkę, a wydostawszy się ze stodoły na ulicę, biegiem bezmyślnie ku pożarowi i jak szalony wpadłem do gorejącego domu, z którego właśnie różne przedmioty wynoszono. Tam spotkałem kobietę, której padłem do nóg z prośbą, aby się mną zaopiekowała. Mąż tejże - ślusarz czy kowal z zawodu, nazwiskiem Balcarek - nie chciał w pierwszej chwili udzielić mi pomocy narzekając, że powstańcy są przyczyną ich nieszczęścia, lecz ludzkie uczucia nad zrozpaczonym chłopcem (liczyłem naówczas zaledwie trzynaście lat życia) przezwyciężyły niechęć Balcerka i w mgnieniu oka przebrał mię w rzemieślniczy kożuch i kapelusz (miałem na sobie burkę i czapkę kroju francuskiego). Pomagając im w wynoszeniu różnych sprzętów z kuźni i domu mieszkalnego na dosyć odległy ogród, odgrywałem rolę ich robotnika i tym sposobem uniknąłem śmierci, której ofiarą padli dwaj moi towarzysze z ukrycia. Balcarkowie lękając się odpowiedzialności, odesłali mnie wkrótce do Kozłowa, do księdza proboszcza, a ten znowu do swoich znajomych pod Pilicę. [Szulc Przemysław Trzynastoletni wojak, w: W czterdziestą rocznicę powstania styczniowego 1863 - 1903, Lwów 1903]
Relacja Marcina Zawory Byłem w bitwie z Moskalami pod Miechowem. Po bitwie wycofywaliśmy się nocą. Osłaniałem, wraz z kilkoma towarzyszami, rannych w bitwie, wiezionych na podwodach (zaprzęgach konnych) wziętych z jednej wsi. Już o świtaniu natknęliśmy się na patrol kozaków. Zaczęli nas ostrzeliwać. Chcąc umożliwić ucieczkę podwodów z rannymi zatrzymaliśmy się we czterech na skraju małego zagajnika i z za drzew ostrzeliwaliśmy nadjeżdżających kozaków z pistoletów i strzelb. Zatrzymali się, gdy dwa ich konie upadły. Wtedy my postanowiliśmy odskoczyć. Gdy wsiadaliśmy na konie, nagle gruchnęły kozackie wystrzały. Poczułem ból w biodrze od tyłu. I koń wyrwawszy mi z rąk lejce pogalopował w pole. Zwaliłem się z nóg na ziemię. Widząc to towarzysze podnieśli mnie. Jeden z nich wziął mnie przed siebie na konia i pogalopowaliśmy za podwodami z rannymi. Nie pamiętam, co było dalej. Gdy oprzytomniałem leżałem w głębi lasu. Przy mnie był towarzysz i jego koń. Coś mi mówił, że uciekając zabłądziliśmy w lasach, że trudno mu się ze mną poruszać, że muszę tu poczekać, musi jechać gdzieś szukać pomocy. Poprawił mi jeszcze opatrunek opasujący mnie w pół, przykrył swoją kurtką i odjechał zapewniając, że wróci z pomocą. Minął dzień i noc i nie wracał. [Na podstawie rodzinnych spisanych przekazów: Kuczara Robert, Powstanie Styczniowe 1863 - historia Powstańca Marcina Zawory i Sebastiana Bazarnika z Czatkowic, w: Ziemia Krzeszowicka 11-12.2006]